„POWRÓT
DO DOMU”
ROZDZIAŁ
1
To był znowu jeden z tych dni, który
wykończył ją i fizycznie i psychicznie. Kolejny raz pomyślała, że wybrała zły
zawód. Zawód, który mścił się na niej każdego dnia i od którego otrzymywała
codziennie tęgie lanie. Miał rację ten, kto wymyślił to złośliwe powiedzenie
„żebyś cudze dzieci uczył”. I chociaż na początku wierzyła, że wykonywanie
zawodu nauczyciela jest jej powołaniem, to życie szybko to zweryfikowało.
Bezstresowe wychowywanie dzieci nie zawsze się sprawdzało, czego miała liczne
przykłady w klasach, w których wykładała angielski. Dzieciaki bywały
rozwydrzone, bezczelne i pozbawione jakichkolwiek hamulców. Jednemu z nich,
synowi miejscowego prominenta wstawiła dzisiaj niedostateczny. Chłopak w szkole
zjawiał się okazjonalnie i nigdy nieprzygotowany do lekcji. Przy tablicy kpił
sobie z niej w żywe oczy. W końcu wpisała mu dwóję do dziennika, a on ująwszy
się pod boki bezczelnie zapytał, czy ona zdaje sobie sprawę z tego, kim jest
jego ojciec.
-
Mam nadzieję, że Bogiem, – odpowiedziała – bo nikt mniej znaczący już ci nie
pomoże. Będziesz powtarzał klasę.
Wychodząc ze szkoły zauważyła na tylnej
szybie swojego samochodu świeżo wymalowany sprayem napis „Głupia cipa”. Wyjęła
telefon i zrobiła zdjęcie, żeby mieć dowód, gdy zjawi się w szkole prominentny
tatuś sprawcy. Podjechała do myjni prosząc, żeby w miarę możliwości oczyszczono
szybę. Na szczęście farba nie zdążyła jeszcze dobrze wyschnąć.
To wydarzenie i w ogóle cały dzisiejszy
dzień kompletnie wytrąciły ją z równowagi. Miała dwadzieścia siedem lat a już
czuła się zupełnie wypalona w swoim zawodzie.
Weszła do klatki i mimowolnie zerknęła na
wiszące pocztowe skrzynki. Jej własna pękała w szwach od korespondencji, której
część wystawała na zewnątrz. – Pewnie
znowu reklamy – westchnęła ciężko. Ostrożnie otworzyła klapkę i wygarnęła
ze środka sporo kolorowych kartek. Idąc schodami na czwarte piętro przeglądała
ten stosik do momentu, aż natknęła się na podłużną kopertę z jej adresem. Pismo
wydało jej się znajome. Na odwrocie widniał adres nadawcy. Uśmiechnęła się. – To od wujka Karola. – Nawet nie
pamiętała kiedy widziała go po raz ostatni. Chyba na pogrzebie babci, jakieś jedenaście
lat temu. Strasznie dawno. Ciekawe, czego chciał.
Weszła do mieszkania i rozebrała się
wsuwając stopy w miękkie kapcie. Zaparzyła sobie kawy i z kolorowym kubkiem
usiadła wygodnie na kanapie. Otworzyła kopertę i wyjęła z niej kartkę zapisaną
ładnym, wręcz kaligraficznym pismem.
Droga Bożenko
Pewnie zdziwił Cię mój list, ale sprawy w Hamrzysku przybrały
zły obrót i właściwie nadeszła pora, żebyście Ty i Witek zadecydowali o losach
domu, który babcia zapisała Wam w spadku. Dopóki mogłem starałem się go
doglądać robiąc w nim drobne naprawy, ale ostatnio moje zdrowie mocno szwankuje
a i finansowo nie jestem już w stanie podołać. Byłoby dobrze, gdybyście oboje
mogli tutaj przyjechać, obejrzeć i podjąć jakieś decyzje. Niedługo kończy się
rok szkolny więc na pewno wygospodarujesz trochę czasu, a i Witek go znajdzie
jak się postara. Do niego wysłałem podobny list. Nie chciałbym Was poganiać,
ale sprawa wydaje się dość pilna, bo chałupa wprawdzie stoi, ale dach wymaga
gruntownej naprawy podobnie jak okna, których ramy spróchniały, a obejście
zarosło chwastami. To przerasta moje siły a i zdrowie często nie pozwala wybrać
się z Białej, choć to tylko siedem kilometrów. Napisz mi Bożenko, kiedy
ewentualnie mogłabyś się tu pojawić. Czekam na Was oboje.
Wujek Karol.
Oderwała wzrok od listu i zamyśliła się.
Miała wyrzuty sumienia, że od tak dawna nie odzywała się do niego i o to, że
zupełnie przestała interesować się domem, który śmiało mogła nazwać swoim
rodzinnym. Domem pełnym ciepła i babcinej miłości.
Jej rodzice po ślubie zamieszkali w
Poznaniu. Tam też ona przyszła na świat. Jednak odkąd pamiętała, w domu zawsze
toczyły się kłótnie i spory. Nie dochodziło wprawdzie do rękoczynów, ale ciągłe
krzyki i wyzwiska powodowały, że zaszywała się w najciemniejszym kącie
mieszkania, żeby przeczekać. To nie były dobre warunki do wychowania dziecka. W
końcu któregoś dnia ojciec i matka doszli do wniosku, że tak dłużej nie da się
żyć. Właściwie zadecydowała o tym jej rodzicielka, która znalazła sobie innego
mężczyznę i pewnego dnia wyniosła się z mieszkania z dwoma walizkami
zostawiając ją i ojca. On nie miał pojęcia, jak zająć się czterolatką.
Zazwyczaj go nie było, bo pracował jako kolejarz i często wyjeżdżał w trasy.
Pewnego dnia spakował jej wszystkie ubranka i wywiózł ją do Hamrzyska, gdzie
mieszkała jego matka. W swoim życiu popełnił wiele błędów, ale scedowanie
opieki nad małą Bożeną na własną matkę było słusznym posunięciem. Dom babci
Emilii wydawał się dziewczynce domkiem z bajki. Stał na niewielkim wzgórku,
otoczony lasem, z dala od zabudowań małej wioski jaką było Hamrzysko. Otoczenie
dawało pretekst do wyobraźni i uwrażliwiało Bożenę. Tu nawet nie było
asfaltowej drogi, a do najbliższych większych wsi od pięciu do dziesięciu
kilometrów. Wioseczka zagubiona w Puszczy Nadnoteckiej żyła własnym, leniwym
życiem.
Mieszkańcy zajmowali się głównie zbieraniem
runa leśnego, lub zatrudniali się w szkółce leśnej, czy w przedsiębiorstwie, do
którego należało sześć stawów hodowlanych.
Odkąd Bożena zamieszkała z babcią ta
oswajała ją z lasem. Chodziły razem na grzyby, jagody, czy maliny. Część z tych
skarbów babcia sprzedawała do skupu, a część suszyła lub robiła z nich
przetwory. Jej kuchnia zawsze pachniała ziołami uwieszonymi u sufitu. Obok
zwieszały się warkocze czosnku, cebuli czy też suszących się grzybów.
Babcia Emilia miała wielkie serce, które
kochało swoją wnuczkę miłością wielką, ale mądrą. Od najmłodszych lat uczyła
dziewczynkę gospodarności i radzenia sobie w życiu. Nigdy nie podnosiła głosu i
zawsze wszystko tłumaczyła cierpliwie i łagodnie.
Kiedy Bożenka skończyła siedem lat babcia
zapisała ją do szkoły. Codziennie rano zaprowadzała ją pod jedyny, wiejski
sklep, obok którego zatrzymywał się osinobus zbierający wszystkie dzieciaki i
zawożący je do oddalonej o osiem kilometrów podstawówki. Ten sam osinobus
przywoził je o czternastej do domu.
Początkowo Bożenka nie chciała jeździć do
szkoły, ale babcia opowiadała jej tyle ciekawych rzeczy, które miała w niej
poznać.
- Ja
kochanie nie mam takich możliwości, żeby nauczyć cię ładnie się wysławiać, czy
dobrze nauczyć cię liczyć. Poza tym w szkole jest naprawdę fajnie, bo są
koleżanki w twoim wieku, z którymi zawsze można porozmawiać i miłe panie
nauczycielki. Nie zniechęcaj się i nie zakładaj z góry, że szkoła nie będzie ci
się podobać.
Tego roku w święta przyjechał jej ojciec i
przywiózł mnóstwo prezentów. Były to głównie stare książki, do czytania których
była jeszcze za mała, ale i nowe kredki, flamastry, ładny piórnik zamykany na
zamek i sporo zeszytów w linie i kratkę. Były też linijki, ołówki z gumką,
cyrkiel, ekierki i cała torba słodyczy. Była szczęśliwa, bo ojciec pojawiał się
tu dość rzadko i zostawał na krótko a tym razem został aż do nowego roku.
Początkowo pytała o mamę. Tęskniła za nią i wciąż dopytywała go, kiedy
przyjedzie. Nie potrafił jej odpowiedzieć na to pytanie, bo przecież nie znał
odpowiedzi. Nie chciał być też brutalny i mówić, że matka nigdy o nią nie
zapytała jakby nigdy nie istniała. To mogłoby złamać dziecku serce. Przed
wyjazdem wcisnął babci zwitek banknotów.
-
Kup jej mamo jakieś ubrania, bo widzę, że wyrasta z tych starych i może jakieś
porządne zimowe buty, żeby nie marzła. Ty też zadbaj o siebie. Zawsze będę ci
wdzięczny za Bożenkę, bo ja sam nie poradziłbym sobie z jej wychowaniem. Chodź
kochanie, – zwrócił się do córki – uściskaj mnie. - Dziewczynka przytuliła się
do niego mocno i rozpłakała się.
-
Kiedy przyjedziesz? Za niedługo? – chlipnęła.
-
Przyjadę jak tylko będę mógł a już na pewno na Wielkanoc. Nie płacz, bo opuchną
ci oczka. Bardzo cię kocham. Bądźcie zdrowe – rzucił jeszcze i wyszedł z domu.
Nie upłynęła godzina od jego wyjścia, gdy
usłyszały pukanie do drzwi. Sądziły, że czegoś zapomniał i zawrócił z drogi. Babcia
Emilia opatuliła się chustą i wyszła na ganek. Na progu stała nędznie ubrana i
strasznie wychudzona kobieta trzymająca za rękę mniej więcej ośmioletniego
chłopca równie wychudzonego jak jego matka.
- Ja
bardzo przepraszam, – odezwała się cicho kobieta – czy mogłaby pani dać nam
trochę gorącej wody? Idziemy aż z Wielenia i trochę zmarzliśmy…
Emilia otworzyła szerzej drzwi.
-
Wejdźcie. Ogrzejecie się trochę. Na pewno jesteście też głodni. Zaraz coś
przygotuję. Dlaczego idziecie pieszo z Wielenia? Przecież kursują PKS-y do
Roska.
Kobieta spuściła głowę i otarła mokre
policzki.
-
Nie mamy pieniędzy… Musieliśmy uciekać z domu. Mąż jest alkoholikiem i
awanturnikiem. Bił nas… Musiałam chronić syna. Nie mogłam pozwolić na dalsze
maltretowanie nas – zaniosła się spazmatycznym kaszlem. Kiedy oderwała
chusteczkę od ust Emilia zauważyła na niej krwawą plwocinę, co mocno ją zaniepokoiło.
W jednej chwili podjęła decyzję.
-
Zostaniecie tutaj. Pani jest chora. Nie możecie się tułać i spać byle gdzie w
dodatku na mrozie. Mam wolny pokój, w którym możecie zamieszkać. Chłopiec
pójdzie do szkoły a ja pojadę jutro z panią do Wronek. Potrzebuje pani lekarza.
Zgadza się pani?
-
Tak… Bardzo dziękuję. Ja nazywam się Mirosława Zastawny, a to mój syn Witold
Zastawny. Ma osiem lat. Pochodzimy z Trzcianki. Stopem dojechaliśmy do
Wielenia, ale tam nie mieliśmy już szczęścia i ruszyliśmy pieszo, byle jak
najdalej od naszego kata.
Emilia postawiła przed nimi wielką misę
wypełnioną bigosem i kubki z gorącą herbatą.
-
Jedzcie. Śmiało. Ja jestem Emilia Karcińska a to moja wnuczka Bożenka
Karcińska. Jak się posilicie pokażę wam pokój. Jest na piętrze.
Mały Wituś wyczyścił skórką od chleba
talerz po bigosie i dopił herbatę. Oparł się o krzesło i rozejrzał ciekawie.
Zauważył wiszące na ścianie stare skrzypce i aż oczy mu zalśniły na ich widok.
-
Pani Emilio, czy mógłbym coś zagrać? – spytał nieśmiało cieniutkim głosikiem.
- A
potrafisz? – Emilia wstała od stołu i ściągnęła instrument ze ściany.
-
Trochę umiem. Jak coś usłyszę, to potrafię zagrać.
Podała mu skrzypce a on nastroił je i
przytknął do strun smyczek.
Popłynęła smutna, rzewna melodia a Bożenka
i Emilia otworzyły usta ze zdumienia.
-
Czy wiesz co grasz? To jakaś etiuda Wieniawskiego. Jestem tego pewna. Skąd to
znasz?
- Ja
słyszałem to kiedyś w radio…
-
Czy wiesz chłopcze, że jesteś geniuszem? Masz rzadki talent. Potrafisz
odtworzyć dokładnie utwór nuta w nutę mimo, że ich nie znasz. Niesamowite… -
Emilia nie mogła wyjść ze zdumienia. – Pani Mirko, to trzeba w dziecku
rozwijać, żeby nie przepadło! Koniecznie trzeba coś z tym zrobić!
- Ja
wiem, że on ma talent, ale nigdy nie było nas stać ani na opłacenie nauki ani
na zakup instrumentu. Mąż przepijał każdy grosz – rzuciła z goryczą.
-
Koniec z tym. Ja nie pozwolę, żeby taki talent miał się zmarnować. Sama będę
uczyć cię nut, a jak skończysz podstawówkę pójdziesz do szkoły muzycznej. A
teraz chodźcie na górę. Pokażę wam pokój i rozgościcie się. Tu przed schodami
jest łazienka więc możecie skorzystać. Zaraz przyniosę ręczniki.
Następnego dnia wszyscy pojechali autobusem
szkolnym do Roska. Emilia porozmawiała na osobności z dyrektorką szkoły i
uzgodniła z nią, że Wituś zacznie naukę od drugiej klasy. On z mamą i Bożenką
stali na szkolnym korytarzu czekając na wynik tej rozmowy. Chłopiec wydawał się
nieco wylękniony i co rusz niepewnie zerkał na matkę.
-
Nie bój się Wituś – mówiła do niego łagodnie – wszystko się jakoś ułoży. Pani
Emilia nam pomoże.
Bożenka złapała jego dłoń i uśmiechnęła
się.
- Ja
też ci pomogę. Będziemy się razem uczyć. Będzie fajnie. Zobaczysz.