SENS
ŻYCIA
ROZDZIAŁ
1
Słońce stało w zenicie. Jego ostre promienie lizały okoliczne łąki i odbijały się w płytkich oczkach wodnych zarośniętych gęsto szuwarami. Wśród tych wysokich traw poprzetykanych licznie kwiatami koniczyny, kąkoli i chabrów uwijały się tysiące brzęczących natrętnie much i pracowitych pszczół. Leżący w tym gąszczu bujnej zieleni mężczyzna otarł pot z czoła i wystawił do słońca twarz. Czuł błogi spokój. Mógłby tak leżeć do końca świata, byle by nic nie zmąciło tej słodkiej chwili. Zmrużył powieki i uśmiechnął się do swoich myśli. – Marta, Martusia, Marteczka, Martunia – odmieniał w myślach to ukochane imię. Zerwał się nagle, jakby przypomniał sobie o czymś niezwykle istotnym. Otrzepał zmięty, płócienny kaszkiet i nacisnął go na głowę. Najpierw wolno, a potem coraz szybciej przedzierał się przez splątane trawy. Ominął mały staw i wspiął się na niewielkie wzniesienie.
Przystanął na moment i
przyłożywszy dłoń do czoła rozejrzał się wokół. Po chwili szeroki uśmiech
wypełzł na jego twarz. Zaczął biec mając oczy utkwione w białej sukience, którą
miała na sobie drobna, jasnowłosa kobieta. Jej włosy spadały długą kaskadą aż
do połowy pleców przyozdobione w wianek z liliowej koniczyny.
- Marta! – krzyknął, ale kobieta ani drgnęła.
– Marta! – krzyknął głośniej. I tym razem nie zareagowała. Stała odwrócona
plecami wtulając nos w bukiet polnych kwiatów. Przyspieszył. Nie wiedzieć czemu
wydawało mu się, że im szybciej przebiera nogami, tym bardziej ona oddala się
od niego. W końcu przystanął zmęczony biegiem i zdyszany. Odległość między nim
a nią zdawała się nie zmniejszać. – Co
jest? – zapytał sam siebie mocno zbity z pantałyku. Nie rozumiał, dlaczego
ona go nie słyszy i dlaczego zamiast się zbliżać, oddala się od niego.
- Marta, zaczekaj! – zawołał po raz trzeci
widząc, że ona ruszyła w kierunku pobliskich zabudowań. Tym razem jednak
odwróciła się, a on z przerażeniem zobaczył na jej ciążowym brzuchu ogromną,
krwistą plamę.
- Marta! – krzyknął przerażony. – Kto ci to
zrobił?! – Uśmiechnęła się do niego przykładając dłoń do piersi. Poczuł, że
słabnie. Z każdym krokiem jego nogi stawały się coraz bardziej chwiejne i
niestabilne. Drżały, a on ledwie potrafił zachować równowagę. Ostatnie metry
pokonał czołgając się po trawie.
- Martuś, co z nim, co z naszym dzieckiem? –
zapytał zdławionym głosem.
- Nie martw się. Z nami już wszystko dobrze.
Zaopiekuję się nim. Żegnaj kochany – odwróciła się i odeszła wciąż tuląc do
twarzy naręcze kwiatów.
Leżał jak oniemiały nie mogąc
się ruszyć z miejsca. Usiłował wstać, ale ta czynność zdawała się go
przerastać.
- Marta nie zostawiaj mnie! – jego rozpaczliwy
krzyk rozniósł się echem po okolicy. Dziewczyna zniknęła. Zrozumiał, że został
sam…
- Nieee…! – jego wrzask obudził śpiącego przy
łóżku psa, który zerwał się i wskoczywszy na nie zaczął lizać mokrą od łez
twarz mężczyzny. Człowiek oddychał ciężko i z trudem rozpoznawał miejsce, w
którym się znajdował. Wreszcie przytomniej spojrzał na zwierzę i pogładził
pieszczotliwie jego łeb. – Już w porządku Momo…, już w porządku… Znowu miałem
ten sam koszmar – wychrypiał. – Za dużo alkoholu przed snem. – Sięgnął po
szklankę do połowy wypełnioną wodą i wypił łapczywie. Otarł usta i przesuwając
się wolno usiadł na skraju łóżka chwytając oparcie inwalidzkiego wózka.
Przysunął go bliżej i dość sprawnie się na niego przesiadł. Wszystkie kolejne
czynności były już niejako rutyną. Najpierw łazienka, szybki prysznic i
ubieranie się. Potem uprząż dla Momo, siatka i portfel. Sprawdzenie stanu
gotówki i mógł już wyjść z domu, a raczej z niego wyjechać. Momo musiał się
wybiegać, a on zrobić zaopatrzenie. Dzięki psu mógł się przemieszczać dość
szybko. Momo był silnym, dużym, biszkoptowym labradorem, w dodatku wyszkolonym
pod kątem pomocy osobom niepełnosprawnym. Dla Pawła stał się prawdziwym
przyjacielem i ogromną wyręką.
Jadąc wzdłuż głównej ulicy
miasteczka zaliczali kolejno piekarnię, sklep mięsny, w którym Momo zawsze
dostawał jakieś pyszne kąski i sklep spożywczy. Paweł kupował tylko
najpotrzebniejsze rzeczy. W soboty odwiedzała go siostra i to ona dbała o
zawartość lodówki. Była sporo starsza i może dlatego matkowała mu już od
kilkunastu lat, od chwili, kiedy stracili oboje rodzoną matkę. Wtedy wszystkie
obowiązki przejęła Basia. To między innymi dzięki niej przystosowano mieszkanie
dla niepełnosprawnego i to dzięki niej miał teraz Momo. To ona pojechała do fundacji
„Ami” mieszczącej się w Zduńskiej Woli i złożyła stosowne dokumenty. Wcześniej
zorganizowała zrzutkę wśród ich znajomych i przyjaciół na wyszkolenie psa.
Kwota była niebagatelna, bo aż szesnaście tysięcy. To ona wspierała go we
wszelkich poczynaniach, pomagała pozbierać się po tej ogromnej tragedii, która
go dotknęła, a nie było to łatwe, bo Paweł nie chciał żyć.
W każdą sobotę pojawiała się w
jego domu punktualnie o godzinie dziewiątej, zakasywała rękawy i sprzątała
mieszkanie. Nastawiała pralkę i gotowała mu obiady na cały tydzień. Był jej za
to bardzo wdzięczny, chociaż skromna z natury Basia nigdy żadnych podziękowań
od niego nie oczekiwała i swój obowiązek względem niego uważała za coś
najnormalniejszego na świecie. Miała trzydzieści pięć lat i do tej pory nie
wyszła za mąż. Nie wiedzieć czemu uznała, że małżeństwo nie jest jej pisane.
Paweł uważał inaczej. Nie rozumiał, dlaczego nie pragnie ustabilizowanego życia
u boku męża i dzieci, które miałaby urodzić. Zasługiwała na szczęście jak mało
kto, bo miała szczere, dobre i uczciwe serce. Tymczasem ona dzieliła swój czas
poświęcając się pracy zawodowej i opiece nad ojcem i bratem.
Momo zatrzymał się gwałtownie przed
przejściem dla pieszych. Paliło się czerwone światło. Takie zachowanie zawsze
zadziwiało Pawła, bo powiedziano mu kiedyś, że psy nie odróżniają kolorów. Momo
rozpoznawał je bezbłędnie. Za przejściem rozciągały się miejscowe łąki, te
same, które śniły mu się dzisiejszej nocy. Uwolnił psa i sam popychając kółka
wjechał na wydeptaną, szeroką ścieżkę. Tutaj pies mógł bezpiecznie dać upust
swojej energii. Paweł wyciągnął z kieszeni kurtki tenisową piłkę i rzucił psu
najdalej jak potrafił.
Wciąż, gdzieś z tyłu głowy
kołatały mu się obrazy nocnego koszmaru. Nawet nie potrafił zliczyć jak wiele
razy śnił mu się ten sam sen. Czy to miało coś oznaczać? To już prawie dwa lata
odkąd jest sam. To dwa długie lata odkąd posadzono go na wózku i nie dano
żadnej nadziei na usprawnienie nóg. Jak w kalejdoskopie przewijały mu się w
głowie wspomnienia tego fatalnego w skutkach dnia. Dnia, w którym przestał żyć.
Poznali się latem w miejscowym
klubie, gdzie on wraz z koleżankami i kolegami z klasy świętował pozytywnie
zdany egzamin maturalny. Ona znalazła się w tym miejscu z podobnego powodu. Od
razu wpadła mu w oko. Była po prostu śliczna. Eteryczna blondynka o długich
włosach i błękitnych oczach, w których utonął jak tylko w nie spojrzał. Bawili
się wtedy do białego rana, a potem odprowadził ją pod sam dom i poprosił o
numer telefonu. Od tej chwili stali się nierozłączni. Poszli na te same studia
i oboje skończyli je z sukcesem. Gdy stawali do obrony pracy dyplomowej Marta
była już we wczesnej ciąży. Nawet się nie zastanawiał i oświadczył się jej
wkładając na palec podarowany przez Basię pierścionek po nieżyjącej już mamie.
- Ona byłaby bardzo szczęśliwa, – mówiła wtedy
Basia – że dajesz ten pierścionek swojej przyszłej żonie. Marta, to wspaniała
kobieta i jestem pewna, że u jej boku będziesz spełnionym człowiekiem.
- A tato? On nie ma nic przeciwko temu?
- Jest z ciebie bardzo dumny, a pierścionek
należy do mnie i to ja decyduję.
Przytulił ją wtedy mocno do
siebie szepcząc, że jest najlepszą siostrą na świecie.
Pobrali się bardzo szybko. Ślub
był niezwykle skromny, a zamiast wesela zrobili tylko małe przyjęcie w ogrodzie
Pawła teściów. U nich też zamieszkali i wspólnie snuli plany na przyszłość.
Paweł marzył o własnym mieszkaniu, cichym i przytulnym. Oboje wyobrażali sobie
jak to będzie, gdy urodzi się ich pociecha. Nie chcieli znać płci. Chcieli mieć
niespodziankę. Paweł zaraz po studiach podjął pracę w małej firmie
informatycznej, a Marta z uwagi na swój stan siedziała w domu. Zresztą to nie
do końca był jej wybór, ale miasto, w którym mieszkali było niewielkie i ofert
pracy dla ciężarnych żadnych.
Nieszczęście przyszło nagle i
uderzyło w nich oboje z mocą pioruna. Zaczęło się od zaproszenia. Któregoś dnia
zadzwoniła do nich koleżanka ze studiów informując, że zaprasza ich oboje na
swój ślub. Nie mogli odmówić zwłaszcza, że pan młody również należał do ich
studenckiej paczki. Marta była podekscytowana. Uprosiła ojca, żeby pożyczył im
swoje srebrne Volvo. Zarówno ona jak i Paweł posiadali prawo jazdy. Obiecała rodzicom,
że będzie ostrożnie prowadzić i nie szarżować na drodze. Do Sieradza, gdzie
miała odbyć się uroczystość mieli trochę powyżej trzydziestu kilometrów.
Prowadził Paweł. Tak się umówili, że z powrotem Marta siądzie za kierownicą. I
tak nie mogła pić alkoholu z uwagi na swój stan.
Nie żałowali swojej decyzji, bo
wesele udało się nadzwyczajnie. Paweł tańczył znakomicie, a Marta starała się
dotrzymać mu kroku. Świetny zespół muzyczny i uginające się od smacznego
jedzenia stoły były solidną zachętą do przedniej zabawy. O drugiej nad ranem
doszli do wniosku, że mają dość. Obdarowani przez młodych wielkim pudłem pełnym
pachnącego ciasta i dwoma butelkami szampana wpakowali się do samochodu. Marta
ostrożnie wyjechała z parkingu i obrała kurs na Łask. Droga była jak wymarła. O
tej porze tylko z rzadka coś ich mijało. Paweł zdawał się przysypiać. Sporo
wypił dzisiaj, ale też sporo się ruszał i część alkoholu zdążyła już z niego
wyparować. Marta oparta wygodnie o siedzenie skupiła się na drodze.
Te długie światła zobaczyła już
z daleka. Zobaczyła też jak samochód, do którego należały tańczy na jezdni i
dość szybko się zbliża. – Co on wyprawia?
Pijany, czy co? – Zjechała jak najbliżej pobocza sądząc, że tu będzie
bezpieczniej. Nawet nie zdążyła krzyknąć. Rozpędzony tir z całej siły uderzył w
przód Volvo wgniatając Marcie kierownicę w brzuch. Paweł mimo zapiętego pasa
uderzył w deskę rozdzielczą i uwiązł między przesuniętym do przodu siłą
uderzenia siedzeniem i uruchomioną z opóźnieniem poduszką powietrzną. Nie
słyszeli już oboje rozdzierającego huku giętej blachy. W końcu nastała
śmiertelna cisza. Po dłuższej chwili otworzyły się drzwi kabiny tira i wysiadł z
niej kierowca. Omiótł spojrzeniem swoje „dzieło” i złapał się za głowę. Był w
wyraźnym szoku. Chodził w kółko jak obłąkany mamrocząc tylko pod nosem „co ja
zrobiłem…, co ja zrobiłem…” W pobliżu zatrzymały się dwa osobowe samochody.
Ludzie wylegli na ulicę. Kierowca jednego z nich natychmiast sięgnął po
telefon. Zawiadomił policję i wezwał pogotowie. Podszedł do samochodu i stanął
jak wryty. Dobrze znał tę dwójkę. Był sąsiadem rodziców Marty.
- Krysia, podejdź tu! – krzyknął na żonę i
kiedy to zrobiła wskazał jej chłopaka i dziewczynę. – Spójrz, to Marta i Paweł.
Leśniakom chyba serce pęknie. Muszę do nich zadzwonić i zawiadomić ich. I tak
trzeba zaczekać na policję i pogotowie. – Wybrał numer, ale był środek nocy i
nikt długo nie odbierał. Wreszcie usłyszał zaspany głos swojego sąsiada. –
Przepraszam Józek, że cię budzę, ale natknęliśmy się na wypadek. To Marta i
Paweł. Są nieprzytomni. Nic nie wiem o ich stanie, bo czekamy na pogotowie.
Jeśli możesz, to przyjedź tu jak najszybciej. Poznaję twoje Volvo. Obudź
Stacha. To wyjątkowa sytuacja. On na pewno nie odmówi. Stoimy na wysokości Sięganowa
przy trasie i czekamy na ciebie. – Mężczyzna zakończył rozmowę i zerknął na
zegarek. – Gdzie to pogotowie? – wyrzucił z siebie niecierpliwie. W tym
momencie usłyszał przeciągły sygnał syreny policyjnej i karetki.
- Nie damy rady – dobrze zbudowany lekarz
oderwał się od zgniecionych drzwi. – Kobieta nie żyje. Mężczyzna jest
zakleszczony. Bez cięcia blachy się nie obędzie.
Przez rozbitą szybę z biedą
założono Pawłowi kołnierz ortopedyczny i maskę tlenową. Miał zgniecioną klatkę
piersiową i z trudem oddychał. Wciąż był nieprzytomny. Wezwano straż pożarną.
Tylko strażacy posiadali specjalne, pneumatyczne nożyce do cięcia blachy. W
międzyczasie pielęgniarz aplikował oszołomionemu kierowcy tira zastrzyk na
uspokojenie. Stojący obok policjant usiłował się czegoś dowiedzieć i ustalić
jak doszło do wypadku. Wiedzieli już, że kierowca tira jest sprawcą, bo
samochód nie stał na swoim pasie. Wkrótce człowiek doszedł nieco do siebie i
przyznał, że zasnął za kierownicą.
- Jestem w drodze od ponad trzydziestu pięciu
godzin. Chciałem jak najszybciej dojechać do domu. Nie robiłem przerw. Zależało
mi na czasie, bo żona lada dzień ma rodzić. – Policjant spojrzał na niego
przeciągle.
- Kobieta, którą pan zabił, też była w ciąży,
w siódmym miesiącu ciąży – powiedział brutalnie cedząc każde słowo. Nie miał
litości dla takich bezmyślnych typów. – Ma pan więc już dwie ofiary na
sumieniu. Jeszcze nie wiemy co z mężczyzną i czy w ogóle przeżyje.
Kierowca ukrył w dłoniach
twarz.
- Ja przecież nie chciałem…, nie zrobiłem tego
specjalnie… - powiedział płaczliwie.
- Gdyby zastosował się pan do przepisów, tego
wypadku można było uniknąć. Wolno panu prowadzić przez góra dziesięć godzin, a
pan trzykrotnie przekroczył ten limit. Za głupotę trzeba płacić, a sąd nie
potraktuje tego łagodnie, zapewniam pana.
Obok tira z piskiem opon
zahamował wysłużony fiat. Wyskoczył z niego mężczyzna i podbiegł do Volvo. Jego
krzyk i krzyk kobiety, która dołączyła do niego rozdarł powietrze. Dwaj
policjanci siłą odciągnęli ich od wraku samochodu. Kobieta rozpaczliwie
zawodziła.
- Dzieci, nasze dzieci…, czy one żyją?
Po policzkach mężczyzny toczyły
się łzy. Podszedł do niego sąsiad, który powiadamiał go o wypadku i objął
ramieniem.
- Spokojnie Józek, spokojnie…
Mężczyzna rozejrzał się nerwowo
i dostrzegł siedzącego na jezdni człowieka okrytego kocem. Zacisnął pięści i
szczęki.
- To on?
Sąsiad kiwnął głową.
- Nie rób głupstw Józek. Policja się nim
zajęła.
Jednak Leśniak nie słuchał.
Podszedł do kierowcy tira i z całej siły trzasnął go pięścią w twarz.
- Nie daruję ci tego skurwysynu – wysyczał
przez zaciśnięte z wściekłości i rozpaczy zęby. - Zadbam o to, żebyś zgnił w
pierdlu. Zabiłeś moją córkę, zabiłeś mojego wnuka, zabiłeś mojego zięcia. Jak
mamy żyć po takiej stracie gnoju, no jak? Bodajbyś zdechł!
- Niech się pan uspokoi – policjant, który
wcześniej przesłuchiwał kierowcę odciągnął Leśniaka od sprawcy. – Bardzo mi
przykro z powodu pańskiej córki. Zięć jednak nadal oddycha. Za chwilę przyjadą
strażacy i wyciągną go z samochodu. Dla córki niestety nic nie możemy już
zrobić. Zginęła na miejscu. Proszę pozwolić nam działać i nie utrudniać.
Te łagodnie wypowiedziane słowa
nieco wyciszyły Leśniaka. Jego żona już dostała zastrzyk na uspokojenie.
Siedziała teraz w karetce pochlipując cicho. Wreszcie zjawili się strażacy.
Ostrożnie przecięli drzwi uwalniając ciało Pawła. Ułożono go na noszach i
przeniesiono do karetki. Ciało Marty zapakowano w worek i ulokowano obok noszy.
Po odjeździe karetki dokończono
oględziny miejsca wypadku, sporządzono stosowne raporty, wezwano lawetę do
wraku Volvo i odwieziono je na policyjny parking. Kierowcę tira zabrano do
aresztu.
Westchnął ciężko i powoli
otworzył powieki. Rozejrzał się. Nie rozumiał gdzie jest. Czuł się bardzo
obolały. Przed oczami pojawiła się twarz Basi. Z trudem uśmiechnął się do niej.
Chciał się z nią przywitać, ale głos uwiązł mu w gardle. Przyłożyła dłoń do
jego ust i wyszeptała.
- Ciii…, nic nie mów. Mieliście wypadek.
Jesteś w szpitalu. Już myślałam, że nigdy się nie ockniesz. Tata bardzo się
martwi.
- Marta…, - wymienił imię żony z ogromnym
wysiłkiem – co z Martą?
W oczach Basi pojawiły się łzy.
Nie potrafiła udawać. Przez dziesięć dni drżała o życie brata, pochowała bratową
i ich nienarodzone dziecko. Uczestniczyła w pogrzebie, który kompletnie ją
dobił. Po nim siedziała wraz z ojcem w domu Leśniaków i wraz z nimi opłakiwała
tę potworną tragedię, jaka dotknęła ich wszystkich. Opłakiwała dwa młode życia
wciąż zastanawiając się jak Paweł upora się z tą traumą. On nadal walczył. Tuż
po przyjeździe do szpitala zabrano go na salę operacyjną. Miał pogruchotane
żebra, zawał jednego płuca i uszkodzoną śledzionę. Jego życie wisiało na
włosku. Leśniak zadzwonił do nich nad ranem informując o wypadku i mówiąc, że
czeka na nich w szpitalu. Już na miejscu dowiedzieli się o śmierci Marty. Nie
mogli w to uwierzyć, bo przekraczało to granice ich pojmowania. Po operacji,
która trwała kilka godzin dowiedzieli się, że Paweł ma przerwany rdzeń kręgowy
i że już nigdy nie będzie chodził. To był kolejny cios. Ojciec płakał jak bóbr.
Chłopak dopiero zaczynał życie, był zdrowy, sprawny, z utęsknieniem czekał na
dziecko i nagle wszystkie jego nadzieje, plany i oczekiwania przerwał jeden
nieodpowiedzialny człowiek. Basia niemal
zamieszkała w szpitalu. Nie odchodziła od łóżka brata modląc się o cud. Dzisiaj
wreszcie się doczekała, ale gdy zapytał o Martę rozsypała się zupełnie. Widział
jej policzki mokre od łez i powtarzał w kółko – to niemożliwe, ona nie mogła
odejść, nie teraz, gdy tak bardzo czekaliśmy na dziecko, powiedz, że to tylko
koszmarny sen, że wkrótce się obudzę i ją zobaczę…
Basia szlochała głośno i
spazmatycznie.
- Tak mi przykro Paweł…, tak strasznie mi
przykro. Ona zginęła na miejscu, nic nie mogli dla niej zrobić. Jak
wydobrzejesz zaprowadzę cię na jej grób. Musieliśmy ją pochować, bo ty leżałeś
nieprzytomny. Nie mogliśmy z tym czekać. Jak cię stąd wypiszą zamówimy za nią
mszę, żeby ukoić jej duszę.
- Mszę…? Żadnej mszy Basiu. Boga nie ma. Gdyby
naprawdę istniał, nigdy nie dopuściłby do takiej sytuacji. Moja noga już nigdy
nie postanie w kościele. Nigdy… Bez Marty nie chcę żyć. Ona nadawała temu życiu
sens, a teraz, kiedy odeszła, jak mam sobie bez niej poradzić? Wegetować? Mnie
już nie zależy Basiu. Na niczym mi nie zależy. Tylko ona się liczyła. Ona i
nasze dziecko.
Po tej rozmowie Basia wyszła ze
szpitala zdruzgotana. Próbowała go przekonać, że jest jeszcze ona i ojciec,
który bardzo przeżywa jego wypadek, ale te argumenty w ogóle do niego nie
przemawiały. Zamknął się w sobie i już nie powiedział ani słowa.