NASI WSPANIALI
TĘ LICZBĘ, KTÓRA UKAZAŁA SIĘ PRZED CHWILĄ NA LICZNIKU TRUDNO JEST
OGARNĄĆ ROZUMEM, BO POWODUJE MNÓSTWO NIESAMOWITYCH EMOCJI.
JESTEŚMY SZCZĘŚLIWE, ZACHWYCONE I NIESAMOWICIE USATYSFAKCJONOWANE
ILOŚCIĄ WEJŚĆ NA BLOG I LICZBĄ NASZYCH WIERNYCH CZYTELNIKÓW, DLA KTÓRYCH
STARAMY SIĘ NAJLEPIEJ JAK POTRAFIMY.
BARDZO, BARDZO, BARDZO WAM WSZYSTKIM DZIĘKUJEMY.
Jako
bonus na tę wyjątkową okazję publikujemy miniaturkę ze szczęśliwym zakończeniem
pt. „Dwoje na drodze”
Wszystkich
Was serdecznie pozdrawiamy i Wszystkim bardzo dziękujemy za tak dużą aktywność
na blogu.
Gośka
i Gaja
„DWOJE
NA DRODZE”
- Pracoholizm stoi w opozycji do sfery
uczuciowej. Pracoholizm stoi w opozycji do jakiejkolwiek sfery życia prywatnego
– pomyślała nieco filozoficznie. –
Tata ma rację. Stałam się pracoholiczką. - Ściągnęła z nosa niewielkie
okulary w modnych oprawkach, mocno potarła oczy ziewając szeroko. – Matko, jaka jestem zmęczona… – jęknęła w
duchu. Odruchowo zerknęła na zegar wiszący z lewej strony biurka pokazujący
dziewiętnastą pięćdziesiąt pięć. – Strasznie
późno… - Zebrała w pośpiechu rozrzucone na blacie dokumenty i wpięła je do
segregatora odkładając go na miejsce. Zamknęła laptop i spakowała torebkę.
Zewnętrze nie wyglądało ciekawie. Na świecie panowała mroźna zima szczodrze
sypiąc białym puchem. Otrząsnęła się. Nie cierpiała tej pory roku. Ona zapewne
miała swoje walory, ale jej niezmiennie kojarzyła się z przenikliwym zimnem,
które wdzierało się w każdy zakamarek ciała.
Nacisnęła czapkę na głowę i opatuliła się
szalikiem. Przypomniała sobie, że rękawiczki zostały na komodzie w domu. Zaklęła
w myślach. Zanim udało jej się zamknąć biuro jej dłonie zdążyły skostnieć z
zimna. Jeszcze tylko kluczyki od samochodu… Wygrzebała je w końcu z
przepastnych kieszeni lekkiego płaszcza żałując, że rano nie posłuchała ojca,
który radził jej założyć kożuch. Płaszcz był lekki i nie ograniczał jej ruchów przy
kierowaniu samochodem a w kożuchu czuła się jak w zbroi.
Ten dzień miał być ostatnim dniem w biurze.
Musiała odpocząć.
- Za
dużo wzięłaś na swoje barki córcia – mawiał tata. – Harujesz jak wół. Może powinnaś
przyjąć kogoś do pomocy? Nie sądziłem, że aż tak rozwinie się ta mała
działalność. Oczywiście bardzo się cieszę, że ci się udało, ale nie można żyć
wyłącznie pracą.
Wiedziała o tym, ale początki nie były
najłatwiejsze. Po długim poszukiwaniu etatu u innych pracodawców i rozsyłaniu
dziesiątek egzemplarzy CV w końcu odpuściła. Okazało się, że dwa kierunki
studiów, znajomość języków i znajomość giełdy nie zagwarantują absolwentce
Szkoły Głównej Handlowej godziwie opłacanej posady. Namówiona przez przyjaciela
mieszkającego po sąsiedzku założyła wraz z nim to małe biuro rachunkowe.
Pierwszy rok był trudny, chociaż nie można powiedzieć, że beznadziejny. Dzięki
Maćkowi udało się pozyskać stałych klientów, a że oboje byli bardzo rzetelni i
słowni polecano ich innym. Maciek w przeciwieństwie do niej chciał się szybko
dorobić i pójść na swoje. Podjął decyzję o wyjeździe i szukaniu szczęścia w
Londynie. Ona została i dalej ciągnęła ten mały biznesik. Nie narzekała. Jej
rodzina co miesiąc dostawała zastrzyk gotówki, dzięki której mogła godnie
przeżyć bez zaciskania pasa. To wszystko jednak odbywało się kosztem zdrowia,
czasu i życia osobistego Uli.
Ojciec to dostrzegał. Nie umknęła jego
uwadze bladość policzków córki, wieczne zmęczenie i brak apetytu.
-
Niedługo będziesz wyglądała jak szkielet obciągnięty skórą. Zamknij tę budę i
wyjedź. Musisz odpocząć i nabrać sił.
Posłuchała go i wykupiła dwutygodniowy
pobyt w górach. Pojutrze zaczynał się turnus.
Te rozmyślania przerwało nagłe szarpnięcie
samochodu. Silnik zarzęził kilka razy i zgasł. Skierowała toczące się siłą
rozpędu auto na pobocze nie rozumiejąc, co się stało. Zerknęła na pulpit, gdzie
światłem jasnym jak zapalona choinka świeciła kontrolka wskaźnika paliwa. Wytrzeszczyła
oczy i trzasnęła dłonią w kierownicę.
-
Cieplak jesteś skończoną idiotką. Jak mogłaś nie zauważyć, że pali ci się
rezerwa!? – wrzasnęła zła sama na siebie. Rozejrzała się. Była na kompletnym
odludziu. Gęsty szpaler drzew po obu stronach ograniczał asfalt i wąskie
pobocze.
-
Ostatnią stację minęłam jakieś cztery kilometry temu – mruknęła pod nosem – a
do następnej jakieś sześć. No pięknie… Będę tam szła do świtu.
Otworzyła drzwi i wysunęła się z ciepłego
wnętrza auta. Zimny, przenikliwy wiatr rzucił jej w twarz płatkami śniegu. Przeszła
na tył chcąc dostać się do bagażnika, ale zamek zamarzł i nie mogła go
otworzyć. W jej oczach zaczęły gromadzić się łzy z wściekłości i bezsilności.
-
Nie mogę się teraz rozpłakać. Muszę działać, bo w przeciwnym razie zamarznę tu
na śmierć. Myśl Ula, myśl… - mówiła na głos chcąc podnieść się na duchu. W
końcu przypomniała sobie o odmrażaczu leżącym w bocznej kieszeni drzwi.
Sięgnęła po niego i psiknęła kilka razy w zamek usiłując go jednocześnie
otworzyć. Po kilku próbach wreszcie się udało. Wyciągnęła ze środka mały,
pięciolitrowy kanister, ustawiła pachołki, trójkąt i ruszyła w kierunku stacji
benzynowej. Przeszła może ze trzysta metrów, gdy zdała sobie sprawę z
beznadziejności tej wyprawy po benzynę. Ręce jej zgrabiały a przemarznięte
stopy zaczęły mocno boleć. Powoli zaczęła popadać w panikę i rozpacz. Nawet nie
zwróciła uwagi na mijający ją samochód. W ostatniej chwili zamachała kanistrem,
ale kierowca jechał dość szybko i pewnie jej nawet nie zauważył.
- Nadzieja umiera ostatnia. Nie trać nadziei
Ula, bo może jeszcze coś pojedzie przez to pustkowie.
Otarła z policzków łzy dostrzegając tylne
światła cofającego się samochodu. Serce podskoczyło jej z radości. – A jednak mnie zauważył…
Srebrny Lexus zatrzymał się tuż przy niej.
Z samochodu wysiadł młody mężczyzna i pocierając dłonie zbliżył się do Uli.
-
Chyba machała czymś pani do mnie usiłując mnie zatrzymać. Potrzebuje pani
pomocy? – wskazał na kanister.
Miała tak zdrętwiałą z zimna twarz, że nie
potrafiła mu odpowiedzieć. Ledwie tylko poruszyła ustami. Zauważył to. Bez
ceregieli chwycił ją za rękę i otworzywszy drzwi od strony pasażera pomógł jej
wsiąść i zapiąć pas. Sam zajął miejsce obok z troską przyglądając się
dziewczynie. Podkręcił ogrzewanie.
-
Zaraz poczuje się pani lepiej.
-
Już mi lepiej. Dziękuję, że się pan zatrzymał. Chyba nie doszłabym do tej
stacji. Całkiem skostniałam. Nie rozumiem jak mogłam nie zauważyć, że nie mam
już w baku paliwa. Ostatnio zbyt dużo pracuję i jestem przemęczona. To pewnie
dlatego… Jestem Ula Cieplak – wyciągnęła w jego kierunku dłoń. Uścisnął ją i
uśmiechnął się.
-
Marek Dobrzański - na jego twarzy wykwitły dwa wdzięczne dołeczki nadając jej
figlarny wygląd. Pomyślała, że jest naprawdę przystojny. – Mam propozycję.
Zawiozę cię na stację, wypijemy coś ciepłego, żeby się rozgrzać a potem odwiozę
cię do samochodu i pomogę zatankować. Jesteś tak przemarznięta, że nie dasz
rady dotrzeć do auta, co ty na to?
-
Bardzo ci dziękuję. Gdybyś się nie zatrzymał to nie wiem, co by było.
Zaczynałam mieć już pierwsze oznaki paniki. Chyba dojeżdżamy - wskazała jasno
oświetloną wiatę stacji benzynowej.
Zatrzymał się przed przeszklonym pawilonem.
-
Wejdź do środka. Ja zatankuję kanister, wykonam jeden krótki telefon i zaraz do
ciebie dołączę.
Kiedy odeszła wybrał numer.
-
Sebastian, nie dotrę dzisiaj do ciebie. Musimy to przełożyć. O wszystkim ci
opowiem jak się spotkamy. Trzymaj się.
Rozłączył się i napełnił kanister benzyną.
Uiścił opłatę i wzrokiem poszukał Uli. Siedziała przy stoliku popijając małymi
łykami gorący płyn.
-
Już zamówiłam nam kawę. Dają tu coś do jedzenia? Jestem tylko o śniadaniu. W
brzuchu mi burczy.
- I
ja zgłodniałem - zerknął w stronę automatu z kawą i wiszącą obok tablicę.
-
Nie są oryginalni. Mają hamburgery i hot-dogi, co wolisz?
-
Hamburgera.
Z apetytem pałaszowali ciepłe bułki
opowiadając trochę o sobie. Dowiedziała się, że Marek uwielbia góry i dobrze
jeździ na nartach.
-
Czasem się też wspinam, ale to nie jest takie częste. Zazwyczaj wolę piesze
wędrówki.
- A
ja pojutrze wyjeżdżam na urlop w góry. Trochę tata mnie przymusił stwierdzając,
że za dużo pracuję. Mam małe biuro rachunkowe – wyjaśniła.
- A
ja mam całkiem dużą firmę odzieżową Febo&Dobrzański, może słyszałaś?
Popatrzyła na niego zdziwiona a jej duże,
błękitne oczy zrobiły się jeszcze większe. – Matko, mógłbym w nich tonąć i tonąć – pomyślał.
-
Oczywiście, że słyszałam. Nawet aplikowałam na stanowisko asystentki, ale mnie
nie przyjęto. Zresztą to nie była jedyna firma, w której zostawiałam swoje CV
bez powodzenia. W końcu założyłam własną i od dwóch lat urabiam się po łokcie,
żeby wyjść na swoje. Nie jest tak źle…
-
Skoro wyjeżdżasz pojutrze, to może umówiłabyś się ze mną jutro? -–odważył się
zapytać.
-
Proponujesz mi randkę?
-
Nooo, coś w tym rodzaju.
Jutrzejszy dzień miała przeznaczyć na
pakowanie rzeczy, ale szybko z tego zrezygnowała. Jej wybawiciel bardzo jej się
podobał. Miał miłą powierzchowność i chyba dobry charakter.
- No
dobrze… Możemy się spotkać. A gdzie?
-
Przyjadę po ciebie. Musisz mi podać tylko adres i może numer telefonu. Ja podam
ci swój. To na wszelki wypadek. Przyjechałbym do południa. Jeśliby nie było tak
zimno jak dzisiaj pospacerowalibyśmy a potem zjedli jakiś dobry obiad. Na pewno
nie będziesz się nudzić.
Dopili kawę, dojedli bułki i ruszyli do
samochodu Uli. Tam Marek przelał jej benzynę do zbiornika. Zanim wsiadł do
Lexusa ucałował dłonie dziewczyny.
-
Bardzo się cieszę, że cię poznałem i cieszę się na jutrzejsze spotkanie. Jedź
ostrożnie i może zadzwoń do mnie jak już dotrzesz.
-
Zadzwonię – popatrzyła na niego z wdzięcznością. – Na pewno zadzwonię.
W Rysiowie Marek pojawił się następnego
dnia tuż po jedenastej. Nieco niepewnie zapukał do drzwi Cieplaków, ale kiedy
pojawiła się w nich Ula na jego twarzy wykwitł szeroki uśmiech.
-
Pięknie wyglądasz – obrzucił spojrzeniem jej sylwetkę wywołując na jej twarzy
dorodne rumieńce. Nie była przyzwyczajona do komplementów.
-
Wejdź proszę. Opowiedziałam ojcu o tej wczorajszej przygodzie i koniecznie chce
poznać mojego wybawcę. Zresztą reszta rodziny tak samo.
-
Tato – zwróciła się do wychodzącego z kuchni Józefa – to jest właśnie Marek
Dobrzański. Gdyby nie on pewnie zamarzłabym na tej drodze. A to Marek jest mój
tata, mój brat Jasiek i najmłodsza Beatka.
Marek mocno uścisnął dłoń seniora i
przywitał się z rodzeństwem Uli.
-
Nie będzie miał pan miał nic przeciwko temu, że porwę dzisiaj Ulę? Jutro
wyjeżdża a ja chciałbym spędzić z nią trochę czasu i przede wszystkim poznać ją
lepiej.
- Oczywiście,
że nie mam. Rzadko miewa takie chwile wytchnienia, bo tylko siedzi z nosem w
papierach. Powinna zrozumieć, że poza biurem istnieje jeszcze inny świat.
Pojechali do Łazienek, ale nie spacerowali
zbyt długo. Pogoda nie była najlepsza. Mimo to rozmawiali jakby znali się od
lat. Już przy obiedzie w restauracji Marek zapytał ją do jakiej konkretnie
miejscowości wyjeżdża i czy będzie mógł ją odwiedzić w weekend.
-
Właściwie najchętniej przyjechałbym na cały tydzień. Wziąłbym narty. Może
mogłabyś się dowiedzieć już na miejscu, czy mają wolne pokoje i zabukować mi
jakąś jedynkę?
-
Pewnie. Zadzwonię jeśli tylko coś załatwię.
-
Jedziesz samochodem?
Popatrzyła na niego krytycznie i parsknęła
śmiechem.
-
Nigdy w życiu. Mam złe doświadczenia, wiesz? Jadę pociągiem.
Bukowina Tatrzańska przywitała ją grubą
warstwą śniegu i jaskrawym słońcem.
Meldując się w hotelu od razu zapytała o
wolne pokoje. Ucieszyła się, że może od ręki zabukować jeden z nich. Okazało
się, że to dopiero początek sezonu i nie ma jeszcze takiego obłożenia.
Natychmiast zadzwoniła do Marka.
- Tu
jest pięknie i mnóstwo śniegu. Będziesz miał frajdę.
-
Przyjeżdżam w sobotę po południu w takim razie. Już się nie mogę doczekać.
Ledwie wyjechałaś a ja już za tobą tęsknię.
- Ja za tobą też – pomyślała – i to nie wiesz jak bardzo.
Ten wyjazd okazał się naprawdę czymś bardzo
pozytywnym dla nich obojga. Stanowił niejako preludium do miłości jaką
wzajemnie się obdarzyli. Ta miłość zaowocowała zgodnym małżeństwem i
rodzicielstwem. Ula wspominając ich wspólną przeszłość powtarzała zawsze, że
gdyby nie jej roztrzepanie nigdy nie poznałaby Marka.
- Ja
pokochałem ją już wtedy na tej drodze, zmarzniętą i kompletnie bezradną. Kiedy
spojrzałem w te ogromne, błękitne i wystraszone oczy, utonąłem w nich na dobre
i to już nigdy się nie zmieni, bo to moje piękne szczęście jest najlepszym, co
przytrafiło mi się w życiu.
K O N I E C