ROZDZIAŁ 12
Była sobota. Dla Doroty to było
bez znaczenia. I tak budziła się zwykle dość wcześnie. Narzuciła na siebie
szlafrok i utartym zwyczajem podeszła do okna. Dzień zapowiadał się mroźny, ale
pogodny.
Wyszła usłyszawszy skomlenie psa.
Uchyliła drzwi od pokoju córki i wypuściła go.
- Cichutko Kumpel, bo obudzisz Marynię. Zaraz
pójdziemy na spacerek.
Ubrała ciepły dres i puchową
kurtkę, nacisnęła na głowę wełnianą czapkę i pamiętając o rękawiczkach, a talże
torbie z ziarnem dla łabędzi, wyszła wraz z psem z domu. Kumpel biegł przed nią
z nosem blisko ziemi i tropił nie wiadomo co. Ona rozglądała się za łabędziami.
Wreszcie dojrzała całkiem spore, zbite stado dreptające na środku jeziora.
Podeszła bliżej i wysypała zawartość torby. Chyba ją wyczuły, bo z
rozpostartymi skrzydłami ruszyły w jej stronę. Oddaliła się od brzegu
pogwizdując na psa. Nie chciała, żeby stał się ich ofiarą. Jeszcze był za mały,
by móc się bronić przed silnymi dziobami i skrzydłami ptaków.
Idąc wzdłuż jeziora zatrzymała się
w pewnym momencie. Doszła do punktu, w którym lubiła przystanąć i znieruchomieć,
bo stąd rozciągał się chyba najpiękniejszy widok na Prabuty. Uwielbiała go.
Za każdym razem, gdy tu stawała
lubiła myśleć, że to miejsce było jej przeznaczone. Że jest nagrodą za lata
udręki, cierpienia, hektolitry wylanych łez i upokorzenia. Jest nagrodą za te
długie godziny niepokoju, panicznego lęku o siebie a przede wszystkim o
Marynię, za brak wiary w siebie, za niemoc, za beznadzieję. Tu odżyła, znalazła
swoje małe szczęście i jak mawia Marynia, własne miejsce na ziemi. Tu jej serce
zabiło mocniej do człowieka, który okazał jej przywiązanie i miłość. Tak.
Pokochała Adama. Zdała sobie sprawę z tego całkiem niedawno. Ta miłość była
taka spokojna, dorosła, stateczna, zupełnie inna niż ta pierwsza, szaleńcza i
jak się okazało zgubna dla niej, i w konsekwencji dramatyczna.
Zatraciła się w tych myślach. Nie
słyszała szczekającego Kumpla, ani warkotu samochodu. Po chwili ktoś objął ją
mocno i przytulił. Przestraszyła się, ale tylko przez moment. Potem jej twarz
rozjaśnił uśmiech.
- Dlaczego ty dziewczyno stoisz tu jak słup i
marzniesz? – odezwał się niski, męski głos tuż nad jej uchem.
- Adam! – roześmiała się uszczęśliwiona. – Co
ty tutaj robisz?
- Przyjechałem nakarmić ptaki i zrobić parę
dziur w jeziorze. Chodź odwiozę cię do domu, bo jesteś lodowata. Zanim zrobisz
śniadanie, to zdążę wywiercić tu kilka otworów.
Podczas, gdy ona faktycznie wzięła
się za szykowanie śniadania Adam zabrał z bagażnika ręczny świder talerzowy. To
urządzenie było wręcz niezbędne. Miało jedną zasadniczą zaletę, było ciche i
nie płoszyło ptaków. Średnica talerza wynosiła pół metra, a to wystarczało, by
odwiercić w lodowej tafli solidny otwór. Jezioro zamarzło na grubość średnio
piętnastu centymetrów, nie było więc obawy, że lód załamie się pod ciężarem
Adama. Pewnie wszedł na powierzchnię pokrytą cienką warstwą śniegu i zaczął
biec. Doskonale znał miejsca wierceń. Mógłby je odnaleźć po omacku. Dotarł do
pierwszego i wbił świder w taflę. Energicznie zaczął kręcić. Nie minęło pięć
minut jak dowiercił się do lustra wody. Powtórzył czynności jeszcze w siedmiu
miejscach. Uznał, że tyle wystarczy. Zadowolony ominął stado łabędzi i ruszył
do domu Doroty. Tam czekała już na niego gorąca herbata z cytryną i smażone
kiełbaski. Zajadał z apetytem.
- Marynia jeszcze śpi?
- Śpi. Jest sobota. Niech się wyśpi do
porządku. Wstaje codziennie bardzo wcześnie. Należy jej się.
- Maciek też jeszcze chrapie, a ja pomyślałem,
że zabiorę cię dzisiaj w miejsce, w którym jeszcze nie byłaś i nie będzie to
jedno z pobliskich jezior.
- Na paśniki? – Adam pokręcił przecząc głową.
- Pokażę ci nasze sanatorium. Tak wszyscy
określają ten kompleks budynków, bo faktycznie nim jest. Jest też szpitalem dla
tutejszych mieszkańców położonym w bardzo pięknym miejscu. Na pewno ci się
spodoba. Wprawdzie wiosną i latem jest tam najbardziej urokliwie, ale i zimą
widoki są niezłe. Ja przy okazji odbiorę sobie wyniki badań.
- Jesteś chory? – zapytała zaniepokojona.
- To badania okresowe – uspokoił ją. – Co
jakiś czas muszę powtarzać.
Zanim wyszli zostawiła Maryni
kartkę na stole, żeby nie martwiła się o nią. Już w samochodzie zapytała
- To gdzieś za Prabutami?
- Całkiem blisko. Jakieś półtora kilometra.
Nieco na uboczu. Sanatorium to już historyczne miejsce. Kiedyś były tu
nieużytki, które zostały zalesione z inicjatywy niejakiego doktora Krauze.
Jeszcze do dzisiaj na terenie sanatorium stoi budynek dawnej leśniczówki.
Prabuty to tereny dawnych Prus Wschodnich i to tutaj w latach dwudziestych
ubiegłego wieku niemieckie władze postanowiły zbudować zakład psychiatryczny
dla dwóch tysięcy chorych. Kiedy wybuchła wojna zakład zlikwidowano, a raczej
zamieniono go na wojskowy lazaret dla niemieckich żołnierzy, a potem na hitlerowski
obóz przejściowy. Funkcjonował bodajże aż do zakończenia wojny. W czterdziestym
szóstym roku przekazano teren władzom polskim, które zadecydowały o odbudowie
całego kompleksu i urządzeniu w nim sanatorium przeciwgruźliczego.
Po wojnie dużo ludzi chorowało na
gruźlicę zwłaszcza tych, którzy przeżyli obozy koncentracyjne. Wycieńczone
głodem organizmy łatwo zarażały się prątkami gruźlicy. Leczył się tu nawet
Stanisław Grzesiuk. To ten, co krzewił folklor warszawski i pisał piosenki,
które śpiewa Kapela Czerniakowska. On też jest autorem autobiograficznej
trylogii literackiej – „Boso, ale w ostrogach”, „Pięć lat kacetu” i „Na
marginesie życia”. Długo siedział w obozie koncentracyjnym i to chyba w
niejednym, a te książki opisują czasem w dowcipny sposób metody przetrwania i
życie obozowe. Jemu udało się przeżyć, ale zapłacił za to wysoką cenę, bo
zachorował na gruźlicę. Tak naprawdę nigdy się z niej nie wyleczył i na nią
umarł.
Szpital przeciwgruźliczy funkcjonuje
do dzisiaj, ale oprócz niego powstały i inne oddziały szpitalne, które służą
mieszkańcom. Na pewno cały obiekt lata świetności ma już za sobą. Budynki znowu
niszczeją, niektóre stoją puste, bo władze miasta nie mają środków na ich
renowację, a szkoda. Mimo to i tak cały kompleks robi wrażenie przez to, że
położony jest po prostu w lesie. Pacjenci nawet grzyby tu zbierają. Właśnie
dojeżdżamy - Adam skręcił z drogi w szeroką bramę, przy której stał budynek
stróżówki. – Nawet na stróża ich nie stać. Nikt tu nie pilnuje wjazdu, ale
chyba mają monitoring. – Zaparkował na dużym parkingu i pomógł Dorocie wysiąść.
Odebranie wyników trwało nie dłużej jak pół minuty. Wyszli z budynku głównego i
wolnym krokiem ruszyli na rekonesans. – Tam na wprost jest fontanna postawiona
już współcześnie. Teraz wprawdzie nieczynna, ale latem zwykle oblegana przez
pacjentów, bo stoją tam ławki. Za nią jest bardzo malowniczy pałąkowaty mostek.
Jak widzisz całkiem sporo tu
budynków, a w każdym inny oddział szpitalny. Mamy tu nawet dobrze rozwiniętą
bazę rehabilitacyjną i dzięki temu połamańcy i ludzie z chorymi kręgosłupami,
czy niedowładami mogą się leczyć. To ważne dla mieszkańców, bo przynajmniej
mają wszystko w zasięgu ręki i nie muszą rehabilitować się w ościennych
miastach.
Dorota słuchała w milczeniu
opowieści Adama. Była pod ogromnym wrażeniem jego wiedzy.
- Skąd ty to wszystko wiesz? – Roześmiał się
słysząc te słowa.
- Przecież urodziłem się tutaj, a historię
miasta znam od podszewki. Wpajano nam ją przez lata nauki w szkole. Większość
rdzennych mieszkańców zna przeszłość tych ziem. Prabuty są naprawdę stare.
Dawna nazwa miasta to Riesenburg czyli gród olbrzyma, który figuruje w herbie z
wielką maczugą, a pierwsze wzmianki o nim pochodzą z połowy trzynastego wieku. W
piętnastym wieku miasto było siedzibą biskupów pomezańskich, ale później
nastąpiło totalne zeświecczenie, które nazywają sekularyzacją. Zakon Krzyżacki
przestał istnieć, a Prabuty stały się starostwem. Na przestrzeni wieków były
niszczone i odbudowywane kilkakrotnie. Do dziś zachowały się fragmenty starych
murów i wejścia do podziemi, ale wchodzić tam nie wolno.
Dorota objęła go w pasie i
przytuliła się do niego. Ten gest zaskoczył go zupełnie, ale i sprawił wielką
radość.
- Jesteś prawdziwą kopalnią wiedzy. Naprawdę jestem
pod wrażeniem, ale wracajmy już, bo za chwilę zamarznę na śmierć.