ROZDZIAŁ
5
Życie Pawła zwolniło. Przyszedł
czas, że nie musiał już nigdzie jeździć i załatwiać spraw w urzędach. Można
nawet powiedzieć, że się nudził. Wprawdzie Basia znosiła mu z biblioteki tony
książek, ale ileż można czytać? Odwykł od telewizji, bo uznał, że podają tam
tylko złe wiadomości lub wietrzą jakieś urojone, niezdrowe sensacje. Polityka
nie interesowała go zupełnie.
Na świecie zrobiło się
chłodniej. Nadeszła jesień. Trawa na łąkach pożółkła podobnie jak liście na
drzewach, mimo to słońce rozpieszczało, bo chyba było jeszcze za wcześnie na
szarugę i słotę. Póki co był złoty październik. Paweł nie zmienił nic ze swoich
przyzwyczajeń. Jak zwykle rano robił zakupy i jechał z Momo na cmentarz, gdzie
prowadził z Martą swoisty monolog. Często płakał, ale takie wizyty mimo
wszystko oczyszczały mu umysł i po nich czuł się lepiej. Najgorsze były
wieczory. Alkohol stał się stałym elementem w jego życiu. Wiedział, że nie
powinien pić, ale dzięki temu mógł choć na chwilę zapomnieć.
Basia o niczym nie miała
pojęcia do momentu, gdy którejś soboty przyszła jak zwykle zrobić mu porządki i
przygotować na cały tydzień posiłki. W szafce pod zlewem znalazła cały karton pustych
butelek. Po prostu ją zatkało. Wyszarpała pudło i weszła z nim do salonu.
- To tak leczysz swoją rozpacz? Chyba
oszalałeś. Już nie masz takiego zdrowia jak przed wypadkiem. Chcesz się zachlać
na śmierć? Ja na pewno do tego nie przyłożę ręki. Zajmij się czymś. Masz fach w
ręku. Mógłbyś serwisować komputery. Mówiłam ci kiedyś o tym. Przynajmniej
zająłbyś głowę czym innym a nie tylko rozpamiętywaniem utraty Marty. Ona na
pewno byłaby krytyczna wobec takiej postawy i nie pochwalałaby tego.
Pawłowi zrobiło się głupio
zwłaszcza, że siostra miała absolutną rację.
– Odstawię to. Przysięgam. Obiecuję też, że
pomyślę o pracy – zadeklarował.
Basia tylko pokiwała głową i
ubrawszy buty poszła wynieść puste butelki na śmietnik.
Spadł pierwszy śnieg. Wózek
ślizgał się po nim, a Paweł męczył starając się zachować jego stabilność. Dwa
razy wywrócił się, bo po prostu zakopał się w grubej warstwie śniegu. Pomogli
mu przechodnie. Leśniak dowiedziawszy się o tym pojechał do sklepu ze sprzętem
rehabilitacyjnym i zainwestował w nowe opony o głębokich żłobieniach. Podjechał
potem do Pawła i je wymienił.
- Teraz powinno być dobrze synku. Już nie
będziesz się ślizgał.
- Zwrócę ci pieniądze tato. Jestem ci bardzo
wdzięczny, że o tym pomyślałeś. Ja sam nie miałem pojęcia, że opony do wózków mają
różne bieżnikowanie. To zupełnie tak jak w samochodzie.
- Jeśli bardzo chcesz? Nie były drogie. Za
obie zapłaciłem sto dwadzieścia złotych.
Paweł uregulował dług i
zaparzył im obu kawy. Leśniak umył ręce i usiadł na kanapie.
- Niedługo święta. Kolędy też się zaczęły.
Pomyśleliśmy, że zamówimy mszę za Martę.
Słysząc to Paweł się spiął.
- Nie obraź się tato, ale mnie na tej mszy nie
będzie. Po śmierci Marty znienawidziłem wszystko, co wiąże się z bogiem, z
wiarą i z kościołem. To już nie moja bajka. Gdyby bóg istniał nie dopuściłby do
tego wszystkiego, co się stało. Oszczędziłby moją kochaną dziewczynkę i
uratowałby nasze dziecko – zalśniły mu w oczach łzy. – Oszczędziłby mi
cierpień. Czym sobie na nie zasłużyłem? Czy byłem aż tak złym człowiekiem? Ta
msza nie przyniesie nam żadnego pożytku, bo jedyny z niej pożytek będzie miał
ksiądz. Pewnie zedrze z was ostatni grosz. Oni pod tym względem pozbawieni są
jakichkolwiek skrupułów., byle tylko napchać własne kieszenie. On nie odprawi
tej mszy, bo nam współczuje, ale dlatego, że dobrze na tym zarobi.
Znienawidziłem ich za tę pazerną interesowność. Są zachłanni, obłudni i zepsuci
do szpiku kości. Gdyby wierzyli w swojego stwórcę, czuli by bojaźń bożą i nie
posuwali się do czynów niegodnych. Dobrze wiedzą, że to nie bóg stworzył
człowieka, ale człowiek boga i na tym bazują wciskając ludziom ciemnotę i
zabobon. A jednak trzeba przyznać, że w tym procederze przejawiają swój
geniusz, bo sprzedają ludziom za ciężkie pieniądze towar, którego nikt nigdy na
oczy nie widział. Obiecują raj i życie wieczne, choć żaden z nich nie ma
bladego pojęcia, czy w ogóle takie coś istnieje. Tak właśnie powinno się robić
interesy. Ogłupić narody, zniewolić i ciągnąć z nich zyski przez wieki. Są w
tym mistrzami. Wiara i kościół to dwie różne bajki nie mające ze sobą nic
wspólnego. Kiedy modlisz się do boga, nie potrzebujesz do tego pośredników.
- Bluźnisz Paweł – przerwał tę tyradę Leśniak.
– Nie powinieneś tak mówić. Bóg ciężko nas doświadczył, ale może miał dla nas
taki plan. Trzeba wierzyć i zaufać.
- Tato, straciłeś jedyną córkę, którą kochałeś
nad życie. Jak w ogóle możesz jeszcze wierzyć i ufać! Ja nigdy nie pogodzę się
z tym. Omijam kościół szerokim łukiem i już nigdy moja noga w nim nie postanie.
Wy oczywiście zrobicie jak uważacie, ja nie będę się w to mieszał. Mnie
wystarczą codzienne rozmowy z Martą na cmentarzu. Nie modlę się do żadnej
istoty nadprzyrodzonej, bo takiej nie ma. Proszę tylko moją żonę, gdziekolwiek
jest, żeby czuwała nad nami wszystkimi i otoczyła nas opieką. To mi wystarczy i
bóg nie jest mi do niczego potrzebny.
Leśniak wstał. Nie był zły na
zięcia. Widział jak wiele żalu, goryczy i złości jest w nim o to, że Marta
odeszła.
- Pójdę już synku. Mama na mnie czeka z
obiadem. Bądź zdrów.
- Przepraszam cię tato za ten wybuch, ale tak
właśnie uważam.
- Nie mam ci za złe. Do widzenia.
Rzeczywiście zaczęły się
kolędy. Paweł był zdziwiony, że tak wcześnie. Był dopiero listopad. – Pewnie potrzebują kasy, lub boją się, że nie
dotrą do wszystkich – myślał mściwie. – Chciwe
kanalie.
O ironio taka wizyta dopadła
też i jego. Wybierał się do parku na spacer z psem, gdy usłyszał dzwonek do
drzwi. Podjechał, żeby otworzyć. Sądził, że być może to Basia, ale widok faceta
w sutannie w towarzystwie dwóch ministrantów odebrał mu mowę. Mierzyli się
wzrokiem przez chwilę i w końcu Paweł wykrztusił.
- Pan w jakiej sprawie?
- Są kolędy – ksiądz uśmiechnął się
nieszczerze. Nie był przyzwyczajony do takiej obcesowości. Zazwyczaj otwierano
przed nim drzwi na całą szerokość i traktowano z właściwą dla kapłana atencją.
- Przyszedłem pomodlić się z panem i porozmawiać chwilę. – Paweł uśmiechnął się
ironicznie kręcąc przecząco głową.
- Nieee. Pan przyszedł wyciągnąć ode mnie pieniądze.
Możemy zawrzeć umowę. Jeśli poda mi pan jeden rzetelny dowód na istnienie boga,
wtedy jestem gotów wpuścić pana, porozmawiać i zapłacić za pańską fatygę.
- Jest mnóstwo dowodów na jego istnienie.
- Tak? A jakich? Ja proszę tylko o jeden.
- No chyba nie będziemy rozmawiać na korytarzu
– obruszył się duchowny.
- A dlaczego nie? Miejsce dobre jak każde
inne. No więc…?
Było widać, że ksiądz jest u
kresu wytrzymałości. Zrobił się purpurowy na twarzy.
- Skoro tak, to ja poproszę o to samo. Proszę
mi podać jeden rzetelny dowód na to, że Bóg nie istnieje.
- Proszę bardzo. Gdzie był pański miłosierny i
dobry bóg, gdy działała święta inkwizycja, która wyrzynała ludzi na podstawie
dowodów wyssanych z palca. Gdzie był pański bóg, gdy w jego imieniu toczono
wojny religijne, gdzie on był, gdy w obozach koncentracyjnych mordowano
niewinnych ludzi i wreszcie gdzie był, gdy umierała moja żona i moje
nienarodzone dziecko, a ja sam zostałem przykuty do wózka? Gdyby był taki
dobry, wspaniałomyślny i sprawiedliwy, nigdy nie dopuściłby do tych rzezi.
Gdzie jest teraz, gdy mali chłopcy stają się ofiarami niewyżytych seksualnie sług
pańskich a trauma pozostaje im na całe życie? – wyrzucił z siebie jednym tchem.
– To on każe wam łupić najbiedniejszych, wyciągać od nich ostatni grosz? To on
każe wam prawić kazania o moralności, gdy w waszych szeregach jest brud jak w
stajni Augiasza? Doskonale wiecie, że tam na górze nic nie ma i to dlatego
czujecie się tacy bezkarni. Teraz kolej na pana. Chcę usłyszeć jeden dowód na
to, że on istnieje.
Wzburzenie księdza sięgnęło
zenitu. Odwrócił się na pięcie i w milczeniu ruszył na schody.
- Nie chce pan rozmawiać? – rzucił za nim
Paweł. – Prawda bywa bolesna, a ja wywaliłem ją panu prosto w oczy. Idziemy
Momo.
Zamknął drzwi na klucz i
wyjechał przed dom kierując się w stronę parku.
Zimny wiatr wkręcał się pod
każde załamanie kurtki wywołując przykry dreszcz. Paweł otulił się szczelniej
kołnierzem i nacisnął na głowę kaptur. Wciąż nie mógł się uspokoić po tej
rozmowie z księdzem. Im częściej obserwował poczynania przedstawicieli kościoła
i im więcej czytał na ich temat, tym bardziej upewniał się w przekonaniu, że to
jak postępuje jest ze wszech miar słuszne. Każdy powinien rozstrzygać takie
sprawy we własnym sumieniu. Jego podpowiadało mu, że to on ma rację, nie oni.
Czy gdyby nie miał takich ciężkich przeżyć i nie doświadczył tak ogromnej
straty, nadal byłby przykładnym katolikiem chodzącym co niedzielę do kościoła i
żarliwie się modlącym? Być może. Z drugiej strony uważał, że te ciężkie dla
niego miesiące spowodowały, że szerzej otworzyły mu się oczy. Basia i ojciec
wydawali się zgorszeni jego postawą. Teraz doszedł do kompletu Leśniak. On nie
zabraniał im wierzyć, ale uważał, że i oni nie powinni ingerować w tę jego
drastyczną woltę dotyczącą wiary. Niech każdy żyje jak chce. Właśnie podbiegł
Momo kładąc mu piłeczkę na kolanach. Zamachnął się i rzucił ją z całej siły.
Pies radośnie merdając ogonem pobiegł za nią. Paweł uśmiechnął się. Nigdy by
nie przypuszczał, że to cudowne zwierzę tak do niego przylgnie i odwrotnie. Sam
już nie wyobrażał sobie życia bez psa. Wciągnął na dłoń rękawiczkę i rozejrzał
się za drugą. – Zgubiłem? – pogrzebał
w kieszeniach.
- Przepraszam bardzo, to chyba należy do pana?
– usłyszał za plecami kobiecy głos. Odwrócił się z wózkiem i ujrzał przed sobą
dziewczynę w czerwonej czapce opatuloną kolorowym szalikiem, trzymającą w dłoni
jego rękawiczkę. Uśmiechnął się.
- Bardzo pani dziękuję. Myślałem, że ją
zgubiłem.
- Nie ma za co. Widuję tu pana często z psem –
kontynuowała rozmowę.
- A tak. Mam psa-asystenta. Tam gania –
wskazał ręką. – Lubi latać za piłką.
- Ja też mam psa tej rasy, a raczej sunię –
zagwizdała. Zza splątanych krzewów wybiegł płowy labrador. – Jest jeszcze
młoda. Ma niecały rok, ale jest bardzo kochana. Mona przywitaj się – rzuciła do
psa. – Sunia podeszła do wózka i obwąchała go ostrożnie. Paweł pogładził ją po
łbie, ale była dość nieufna.
– Jest śliczna. Ja jak zobaczyłem pierwszy raz
Momo od razu się w nim zakochałem. To bardzo mądry i spokojny pies. Momo, chodź
do mnie! – krzyknął. Pies podbiegł posłusznie i na widok swojej psiej koleżanki
zaczął wesoło merdać ogonem. – Skoro nasze psy się już poznały to i nam wypada
to zrobić – wyciągnął rękę do kobiety. – Paweł Stec.
- Wiktoria Broll. Po prostu Wiki. Może
pospacerujemy trochę? Zimno jest bardziej odczuwalne, gdy stoi się w miejscu.
Paweł pchnął kółka wózka.
- To prawda. Mieszkasz tu gdzieś niedaleko?
- Dwie przecznice stąd. Lubię ten stary park.
Często tu jestem razem z Moną. Ty chyba przychodzisz tu codziennie?
- Tak. Zawsze przed obiadem. Latem jeżdżę na
łąki te za miastem. Bardzo lubię to miejsce. Wystarczy przejechać przez
przejście dla pieszych i już jest się w innym świecie. Momo buszuje w trawach a
ja wystawiam twarz do słońca. Kocham takie klimaty. Cisza i spokój.
- Nigdy tam nie byłam, ale przecież nic
straconego.
- Co robisz w życiu? Pracujesz, studiujesz?
- W zeszłym roku skończyłam studia, ale z
pracą kiepsko. Zarejestrowałam się w Urzędzie Pracy, żeby dostać przynajmniej
zasiłek. Sami do tej pory nie zaproponowali mi nic, co byłoby zgodne z moim
wykształceniem.
- A co kończyłaś?
- Informatykę, ale nastawiłam się na
projektowanie stron internetowych i programowanie. Niestety, tu w Łasku nie za
bardzo jest wybór jeśli chodzi o firmy informatyczne. O ile się orientuję jest
dokładnie jedna.
- Tak wiem – Paweł był pod wrażeniem
informacji udzielonych przez dziewczynę. – Pracowałem w niej aż do wypadku.
- Też jesteś informatykiem? – zapytała
zdziwiona.
- Tak jakby. Na razie nie pracuję w zawodzie.
Mam rentę socjalną, chociaż chodzi mi po głowie otworzenie jakiegoś małego
serwisu komputerowego i nawet miałbym środki, żeby w takie coś zainwestować. Na
razie jednak wszystko kończy się na planowaniu. Nie bardzo mogę się zebrać do
kupy.
- A może ja mogłabym ci w tym pomóc? Obiecaj,
że przynajmniej zastanowisz się nad tym. Ja wiem, że znamy się dokładnie od –
spojrzała na zegarek – godziny i dwudziestu minut, ale myślę, że sporo
moglibyśmy zdziałać wspólnymi siłami.
Paweł roześmiał się.
- Nie przysłała cię tu czasem moja siostra
Basia? Już od jakiegoś czasu ciosa mi kołki na głowie, żebym zrobił coś ze
swoim życiem.
- Niestety nie znam twojej siostry. Być może
kiedyś będę miała okazję ją poznać. Tak więc pudło.
Paweł zatrzymał się. Byli przed
jego domem.
- Tu mieszkam. Obiecuję, że pomyślę o twojej
propozycji i jak się spotkamy ponownie to powiem, co zadecydowałem, a na razie
– wyciągnął do dziewczyny dłoń – do zobaczenia. Miło się gadało. – Oddała
uścisk i uśmiechnęła się szeroko.
- To na razie. Mona idziemy.
Stał jeszcze chwilę przed domem
patrząc jak się oddala. Rozmowa z nią dala mu do myślenia. Przede wszystkim
nigdy się nie zdarzyło, żeby zaczepiła go jakaś dziewczyna i zaczęła rozmowę.
Czasem przystawali starsi ludzie, ale rozmowa była właściwie o niczym, głównie
o zdrowiu i pogodzie. – A może to ty
Martuś ją przysłałaś, żebym szybciej podjął decyzję odnośnie pracy? To ty
nasłałaś mi pomocnika? W dodatku dość atrakcyjnego. Jeśli maczałaś w tym palce,
to chyba powinienem być ci wdzięczny.
Przyszykował obiad dla siebie i
Momo. Pozmywał naczynia i pościerał blaty. Jakoś słabo się czuł. Miał wrażenie,
że od środka pali go ogień. Zmierzył temperaturę i już wiedział. Przeziębił
się. Termometr wskazywał trzydzieści osiem kresek. – Jeszcze tego mi brakowało
– mruknął zły sam na siebie. Sięgnął po telefon i wybrał numer do Basi.
- Przepraszam, że zawracam ci głowę, ale
przemarzłem dzisiaj w parku i przeziębiłem się. Mogłabyś przyjść wieczorem i
wyprowadzić Momo? Ja nie dam rady. Słaby jestem.
- Oczywiście, że przyjdę. Masz jakieś leki na
przeziębienie? Jeśli nie, to zabiorę ze sobą.
- Coś tu się znajdzie. Wziąłem aspirynę i idę
do łóżka. Jest tu jeszcze rutinoscorbin i coś na gardło, ale gardło mnie nie
boli.
- Dobrze. Będę o siódmej.
Choroba rozłożyła go na kilka
dni. Do południa przychodził tata Pawła, żeby wyprowadzić psa. Wieczorem
wpadała Basia. Początkowo chciała wezwać lekarza, ale zaprotestował.
- To zwykłe przeziębienie. Nic mi nie będzie.
Poleżę trochę i będzie dobrze.
Po tygodniu poprawiło mu się na
tyle, że rano wyruszył w swoją wędrówkę po sklepach. Potem pojechał na
cmentarz. O tej porze kręciło się tu niewielu ludzi. Podjechał do nagrobka i
wyciągnął z reklamówki znicze. Zapalił je i wpatrując się w płomień zaczął
rozmowę z Martą.
- Chyba
wkurzyłem twojego tatę. Chce zamówić mszę za ciebie. Zbuntowałem się. Od kiedy
cię nie ma przestałem wierzyć w boga. Coraz częściej dostrzegam hipokryzję
kleru. Oni nie są w porządku. Wyraziłem swoje zdanie a tata chyba się na mnie
obraził. Nie moja wina, że przestałem wierzyć. Mam go oszukiwać, że jest
inaczej? Wiesz, że lubię jasne i szczere sytuacje. Powiedziałem mu, że nie będę
na tej mszy. Wolę przyjechać tutaj i porozmawiać z tobą.
Tydzień
temu poznałem w parku dziewczynę. Ma na imię Wiktoria i też kończyła
informatykę tak jak my, tylko rok lub dwa później. Zaczęliśmy rozmawiać i
zaproponowała mi pomoc w założeniu serwisu komputerowego. Myślisz, że to dobry
pomysł? Doszedłem do wniosku, że już najwyższy czas kochanie, żebym otrząsnął
się z tego marazmu i zaczął wreszcie coś robić. Coś, co przyniesie mi jakiś
dochód. Pieniądze kiedyś się skończą i zostanę tylko o tej nędznej rencinie.
Bądź przy mnie skarbie i wspieraj mnie. Wierzę, że mi się uda, ty tylko czuwaj
nade mną. Ostatnio trochę chorowałem. Przeziębiłem się, ale już wszystko jest w
porządku. Basia bardzo pomaga i reszta rodziny też. Cieszę się, że ich mam. Bez
nich chyba bym się załamał. Będę już jechał Martuś. Opiekuj się naszym
maleństwem. Bardzo was kocham
– otarł łzy z twarzy i założył rękawiczki. Chciał już odjechać, gdy usłyszał
swoje imię.
- Paweł, to ty? – przed jego oczami pojawiła
się Wiktoria. Za nią stał dobrze zbudowany, wysoki mężczyzna. - Z tydzień cię
nie widziałam. Co ty tu robisz?
- A ty?
- Dzisiaj jest rocznica śmierci naszych
rodziców. To mój starszy brat Aleksander, a to Paweł, o którym ci opowiadałam.
– Mężczyźni uścisnęli sobie dłonie. Wiki odruchowo spojrzała na nagrobek
przeczytawszy na nim „śp. Marta Stec”. – To twoja mama? – zapytała. Paweł
pokręcił głową.
- To moja żona. Zginęła tragicznie w wypadku
samochodowym. Była w siódmym miesiącu ciąży. Ja zostałem kaleką, choć wierzcie
mi wolałbym umrzeć razem z nią – zaszkliły mu się oczy. Współczucie jakie
wymalowało się na twarzy Wiki było szczere.
- To wielki dramat. To nie powinno się zdarzać
ludziom w tak młodym wieku. Nasi rodzice też zginęli tragicznie w katastrofie
kolejowej cztery lata temu. Wracasz już do domu?
- Tak.
- W takim razie podwieziemy cię. Usiądziesz z
przodu a ja z Momo pójdę do tyłu. To jednak kawałek drogi, przynajmniej ręce ci
odpoczną.
-
Dziękuję. Jestem
wam bardzo wdzięczny.