BÓL ISTNIENIA
„Ból istnienia jest
do wytrzymania. Nie do wytrzymania jest ból nieistnienia”.
Barbara Rosiek
ROZDZIAŁ 1
Wielkie
krople jesiennego deszczu spływały po szybie kuchennego okna. Przyłożyła do
niej palec chcąc nadążyć za nimi, ale nie udawało się. Szarzyzna i smętek tej
aury jeszcze bardziej pogłębiały jej smutek i wewnętrzne rozdarcie. Z
przyklejonym do szyby nosem obserwowała przemykających pod parasolami w
pośpiechu ludzi, kulących się od chłodu i wiatru. Byli bezbarwni i nijacy. Tacy
jak ona. Jej życie od dawna nie nadążało za marzeniami. Kiedyś, gdy była
młodsza wyobrażała sobie, że skończy studia, zdobędzie dobrą pracę, zrobi
karierę i wyjdzie za mąż za człowieka, który obdarzy ją silnym uczuciem i
którego ona pokocha równie mocno. Niewiele spełniło się z tych marzeń. Studia
skończyła i to nawet dwa kierunki, ale nigdy nie wykorzystała tych umiejętności
i wiedzy, którą posiadła. Nawet nie miała możliwości znalezienia intratnej
posady.
Gdy była na
czwartym roku SGH okazało się, że z jej ojcem nie jest najlepiej. Od lat
niedomagający na serce słabł z każdym dniem coraz bardziej. Jej dni były
wypełnione jeżdżeniem z nim po lekarzach i opieką nad młodszym rodzeństwem.
Niewiele czasu miała na naukę. Jedynie nocami mogła pochylić się nad nią i nad
pisaniem pracy magisterskiej. Do dzisiejszego dnia nie wie jak jej się udało
pogodzić to wszystko.
Na
oddziale kardiologii jednego z lepszych szpitali w Warszawie poznali młodego
lekarza. Nazywał się Piotr Sosnowski. On dopiero zdobywał szlify w tym zawodzie,
ale jej ojcem zajął się bardzo troskliwie. Umożliwił wizytę u znanego profesora
a potem poszło już z górki. Ojciec zakwalifikował się do operacji i w niedługim
czasie przeprowadzono ją wszczepiając mu by-passy. Szybko doszedł do zdrowia i
ewidentnie odżył. Przy okazji zaprzyjaźnił się z młodym medykiem. Zaprzyjaźnił
do tego stopnia, że ciągle zapraszał go do Rysiowa, gdzie mieszkali. Nie
podobało się jej, że tata bawi się w swatkę. Podczas wizyt Piotra ciągle robił
jakieś niedwuznaczne uwagi, sypał podtekstami. Spowodował, że młody Sosnowski
zaczął przychylniej patrzeć na najstarszą latorośl Cieplaków. Nie pociągał jej.
Był bardzo miły i zawsze uprzejmy, ale żadnej chemii, ani motyli w brzuchu nie
było. Ojciec jednak nie tracił nadziei, że Ula w końcu coś poczuje do jego
wymarzonego, przyszłego zięcia. Umówiła się z nim kilka razy na kawę, do kina,
czy na spacer, ale to nie spowodowało wybuchu wielkiej miłości. Było wiele
rzeczy, które drażniły ją w nim. Pochodzący podobnie jak ona z niezamożnej
rodziny i dochodzący do wszystkiego sam, bardzo pogardliwie traktował ludzi,
którzy już od urodzenia opływali we wszystko. Zdecydowanie był o to zazdrosny,
a przy tym chorobliwie wręcz ambitny. Wykorzystywał każdą możliwość nauki
widząc w tym szansę zrobienia wielkiej kariery w świecie medycznym. Chciał być
drugim Religą. Początkowo doceniała tę wielką chęć zostania kimś, jednak z
biegiem czasu dostrzegała rysy na idealnym wizerunku pana Sosnowskiego. To nie
było normalne, to dążenie do celu za wszelką cenę i niemal po trupach.
Ojciec nie
tracił czasu. Nie było dnia, by nie wychwalał zalet swojego ulubieńca. Była już
tym zmęczona i nawet jeśli próbowała protestować, to zawsze tego typu reakcje
Cieplak dusił w zarodku. Bezustannie wmawiał jej, że Sosnowski to idealny
kandydat na męża, że przy nim będzie miała dobre, szczęśliwe życie, a ona mimo
wątpliwości coraz bardziej skłaniała się ku myśli, że być może ojciec ma rację.
Nigdy nie grzeszyła jakąś powalającą urodą i z tego chyba powodu nie miała
adoratorów. Była taką szarą myszką, na którą nikt nie zwracał uwagi. Ubierała
się skromnie, bo renta, którą dostawał ojciec ledwie starczała na życie. Często
przerabiała coś ze starych ubrań mamy. Ona nie żyła już od sześciu lat. Od
chwili, gdy urodziła swoje trzecie dziecko, Beatkę.
To jak
wygląda i jak się ubiera zdawało się w ogóle nie przeszkadzać Piotrowi. Jego
wizyty były coraz częstsze, bo polubił smaczną kuchnię Uli. I choć potrawy nie
były wyrafinowane to jednak pyszne i przy okazji solidnego napełnienia żołądka
sam oszczędzał na własnych wydatkach z premedytacją wykorzystując życzliwość i
gościnność Cieplaka. Najzwyczajniej w świecie był skąpy i niechętnie rozstawał
się ze swoimi pieniędzmi.
Którejś
soboty odświętnie ubrany z bukietem róż przekroczył próg rysiowskiego domu. Na
ten widok Cieplak rozciągnął usta w szerokim uśmiechu. Przeczuwał, że Piotr
chce się oświadczyć Uli. Zaprosił go do gościnnego pokoju, gdzie niczego
niespodziewająca się Ula poświęcała swój czas młodszej siostrze. On runął przed
nią na kolana i bez żadnych wstępów poprosił ją o rękę. Była tak zaskoczona, że
nie potrafiła wydobyć z siebie głosu. W końcu w panice pobiegła do swojego
pokoju zostawiając klęczącego na dywanie Sosnowskiego. Józef natychmiast
poszedł za nią. Przekonywał, że powinna się zgodzić, bo druga tak dobra partia
może jej się już nie trafić.
- Poza tym Ula mamy mu tak wiele do
zawdzięczenia. Gdyby nie on ja prawdopodobnie bym już nie żył.
- Ja osobiście
nie mam mu nic do zawdzięczenia – pomyślała. Nie chciała jednak rozczarować
ojca, który tak entuzjastycznie był nastawiony do tego małżeństwa. – Dobrze. Może jakoś to będzie. Może z czasem go pokocham?
Wróciła do
salonu i przyjęła oświadczyny Piotra. Ślub odbył się szybko i był więcej niż
skromny. Nie mieli takiej gotówki, by wyprawić huczne wesele. Podróży poślubnej
też nie było, bo Piotr nie mógł zrezygnować z dyżurów, a ona miała przed sobą
jeszcze pół roku studiów. Przeprowadziła się do dwupokojowego mieszkania męża
na warszawskim Powiślu odziedziczonego po dziadkach. Lokalizacja była świetna,
bo wszędzie były dogodne połączenia. Najbardziej jednak ucieszyła ją bliskość
Wisły. Lubiła spacery jej brzegiem, bo pozwalały się wyciszyć i pomyśleć.
Początkowo
to małżeństwo nie zapowiadało się źle. Pierwsze trzy miesiące upłynęły im w
harmonii i zgodzie. Pewnie dlatego, że Ula miała łagodny i spokojny charakter i
we wszystkim ustępowała mężowi. Właściwie to ciągle się mijali. Kiedy ona
wracała z uczelni on wychodził na dyżur. Ten czas, który mieli tylko dla siebie
nie był przepełniony słodkimi westchnieniami czy wyznaniami i z pewnością był
daleki od tego, co wymarzyła sobie Ula. Piotr traktował ją poprawnie. To
właściwe słowo. Poprawnie. Nadal był uprzejmy i miły, jednak nigdy nie posuwał
się do czułych gestów względem niej. Seks z nim daleki był od ideału i dość
sporadyczny. Ta ogromna ilość dyżurów, które brał drastycznie odbijała się na
ich pożyciu. Żadnych pocałunków, żadnej gry wstępnej tylko prymitywny,
mechaniczny stosunek. Kiedy ona dopiero się rozkręcała on właśnie kończył. Schodził
z niej, odwracał się plecami zasypiając błyskawicznie i zostawiając ją w
poczuciu wielkiego niedosytu. Za każdym razem czuła się niespełniona i
rozczarowana.
Kiedy
obroniła obie prace magisterskie, chciała pójść za ciosem i poszukać dobrej
pracy, jednak małżonek szybko ostudził jej zapał.
- Ja nie pozwolę ci pracować. Obowiązkiem żony
jest dbanie o dom i męża. Tak było zawsze w mojej rodzinie. Tak żyli rodzice i
tak ja chcę żyć.
- Ale Piotr, spójrz na to z innej perspektywy.
Będziemy mieć podwójny dochód i nie będziemy musieli tak bardzo oszczędzać i
liczyć się z każdym groszem. Przecież nie po to kończyłam dwa kierunki trudnych
studiów, żeby teraz siedzieć w domu.
Pokręcił
przecząco głową.
- Nie ma mowy. Moja żona nie będzie pracować.
Żadna z żon moich kolegów nie pracuje zawodowo, no chyba że jest lekarzem, to
zmienia postać rzeczy.
Popatrzyła
na niego z goryczą.
- To co, żeby móc pracować mam się zapisać na
medycynę? Dyskredytujesz mnie i dyskredytujesz to, co osiągnęłam do tej pory.
Uważasz, że ukończenie dwóch kierunków studiów jest niczym w porównaniu ze
studiami medycznymi? Żartujesz sobie ze mnie? Nie możesz mi tego zabronić.
- Mogę i zrobię to – powiedział butnie. - Nawet
nie próbuj nic załatwiać. Źle ci w domu? Siedź na tyłku i rób co do ciebie
należy.
Była
zdruzgotana. Po raz pierwszy Piotr tak obcesowo zachował się względem niej i
tak brutalnie przedstawił jej swoją wizję małżeństwa. Mąż, to pan i władca a
żona, to kura domowa. Od tej rozmowy wiele zmieniło się w jej życiu, a przede
wszystkim zmienił się Piotr. Traktował ją coraz gorzej. Nie, nie bił jej. Nigdy
nie podniósł na nią ręki, ale jego słowa raniły ją bardziej niż ciosy zadane
pięścią. Przy tym wszystkim wyliczał jej pieniądze każdego dnia. Musiała się
rozliczać z najdrobniejszych wydatków. Na nieśmiałe prośby zakupu jakichś
rzeczy do ubrania reagował jednakowo.
- A po co ci te łachy? Przecież i tak nigdzie
nie wychodzisz, a do sklepu nie musisz się stroić.
Generalnie
zachowywał się dziwnie. Któregoś dnia natknęła się na artykuł w Internecie o
biernej agresji i przeczytawszy go stwierdziła, że idealnie opisywał zachowania
jej męża. Gdyby ją popychał, drapał, bił, zachowywał się agresywnie zostawiając
na jej ciele ślady, to zawsze mogła zrobić obdukcję i iść z tym do sądu. W
przypadku biernej agresji to było bardziej skomplikowane. Wszystkie jego
działania wymierzone w nią wydawały się tak zawoalowane, że początkowo nawet
nie dostrzegła, że Piotr ją krzywdzi. Wprawdzie intuicja podpowiadała jej, że
coś jest nie tak, bo ciągle czuła się zraniona, poniżona, sfrustrowana i
bezsilna, ale tak naprawdę nie za bardzo miała pojęcie o co właściwie chodzi.
Często Piotr nie odpowiadał na jej pytania i uporczywe milczał, jakby chciał ją
ukarać w ten sposób za to, że w ogóle śmiała wyjść z propozycją zatrudnienia
się w jakiejś firmie. Notoryczne ją ignorował, ciągle zapominał o ważnych
rzeczach, spóźniał się, choć obiecywał, że będzie punktualnie i permanentnie
nie dotrzymywał rzadko składanych obietnic. Najczęściej z jego ust wypływały słowa
wypowiadane kąśliwym lub złośliwym tonem. Słowa, które tak bardzo ją raniły i
skutecznie blokowały chęć rozmowy z nim. Czasami traktował ją jakby była
umysłowo upośledzona. Cedził wtedy przez zęby każdy wyraz sądząc, że jak
wyartykułuje go w inny sposób, to ona tego nie zrozumie. Ewidentnie odgrywał
się na niej.
Słowa…
słowa… słowa… One potrafiły zadać większy i boleśniejszy cios niż bejsbolowy
kij. Cięły jak miecze doprowadzają ją do łez i frustracji. W ten sposób Piotr odcinał
jej możliwość obrony obracając wszystko przeciwko niej i ukazując jaka to ona
jest niezdystansowana do siebie, nadwrażliwa i czepiająca się drobiazgów.
Cierpiała.
Czuła się tak jakby dopadły ją wszystkie zmory życia. Ból i bezsens istnienia.
Uwierająca duszę dokuczliwa samotność. Święta, sylwester, nowy rok, to nie był
czas, który mogłaby spędzić z mężem. Miał jedną wymówkę - dyżur. To był jego
główny priorytet. Nawarstwienie się tych negatywnych emocji, których powodem
były słowa Piotra spowodowało, że zaczęła tracić wiarę we własne siły i
możliwości. Jeden dzień był podobny do drugiego. Nie miała wiernych i oddanych
przyjaciół. Nie miała znajomych, pracy, przytulnego, ciepłego domu, w którym
panuje zgoda i rodzinna atmosfera. Nie była wolna i niezależna. Każdego dnia
musiała wstać z łóżka, założyć maskę zadowolenia i udawać przez cały dzień,
podczas kiedy w głębi duszy siedziała w niej mała skulona i przerażona
dziewczynka, która nie miała zielonego pojęcia jak dalej żyć, by Piotr przestał
nią pomiatać i zaczął wreszcie szanować.
Do rodziny
jeździła rzadko. Zdarzało się to tylko po wielokrotnych prośbach, by dał jej
pieniądze na bilet. Nigdy nie powiedziała ojcu, że jej życie z Piotrem
przeobraziło się w jakichś koszmar i nie jest z nim szczęśliwa. Bała się, że takie
wieści mogłyby źle wpłynąć na serce taty a tak naprawdę to miała pewność, że on
jej nie uwierzy, bo według niego Piotr to taki dobry, uczciwy człowiek. Ciągle
żałowała, że tak łatwo uległa perswazjom i dała się namówić na ślub z nim. To
był błąd. Największy jaki popełniła w dotychczasowym życiu.
Codzienna
egzystencja u boku Sosnowskiego stała się dla niej udręką. On przestał być
miłym człowiekiem. Teraz coraz częściej słyszała od niego słowa krytyki. Ciągle
był niezadowolony. Przestały mu nagle smakować potrawy, które gotowała.
Przyczepiał się do źle według niego wyprasowanych koszul wyszukując na nich
nieistniejące fałdki i załamania. Często słyszała od niego, że jest zwyczajnym
niechlujem, który odwala robotę byle jak, byle by było. Jak perfekcyjna pani
domu za pomocą białej rękawiczki sprawdzał ślady kurzu na meblach i jeśli
takowe znalazł, malował jej tym kurzem policzki.
- Siedzisz i kompletnie nic nie robisz.
Mogłabyś przynajmniej kurz zetrzeć. Jesteś zwyczajnym pasożytem, którego muszę
utrzymywać. Przynajmniej mogłabyś się odwdzięczyć za to, że cię karmię i
ubieram. Jesteś niewdzięcznicą!
- Chcę iść do pracy! – buntowała się. - Wtedy
nie będziesz mnie musiał utrzymywać i za te starocie kupione w lumpeksach też
nie będziesz musiał już płacić. Potrafię utrzymać się sama bez twojej „hojnej”
pomocy.
- Tobie już całkiem przewróciło się w głowie.
Nie ma takiej opcji. W domu też jest praca. Wystarczy nieco chęci z twojej
strony, a nie będę musiał robić ci wymówek. Ogarnij się wreszcie i rób to co do
ciebie należy.
Częstość
tych wyrzutów i używane w nich słowa brutalnie odarły ją ze złudzeń. On nie
potrzebował żony tylko służącej, by była na każde zawołanie pana doktora. Te
awantury wykańczały ją. Często popłakiwała po kątach nie mogąc pogodzić się z takim
stanem rzeczy. Podczas nieobecności Piotra snuła się po domu ze ścierką
wycierając w kółko meble lub siedziała jak skamieniała przy kuchennym oknie
gapiąc się bezmyślnie na świat za szybą. Czuła, że każdego dnia Piotr tłamsi w
niej resztki zapału. Osaczył ją. Była w pułapce. Sprawił, że nic nie zostało w
niej z dawnej radości życia, cieszenia się z drobiazgów. Zabił w niej
spontaniczność. Przy nim umierała. Nie fizycznie, ale psychicznie. Czy właśnie
takie życie dla niej przewidział stwórca? Życie nieszczęśliwej i niespełnionej
kobiety?
Któregoś
dnia Piotr wrócił z nocnego dyżuru. Był podekscytowany. Kazał jej się ubrać.
Powiedział, że idą na zakupy.
- Dostałem zaproszenie na grill od samego
ordynatora. Nie mogłem odmówić. Nie mogę też pójść sam. Wybierzemy jakąś
sukienkę i buty, żebyś nie przyniosła mi wstydu. Może też pójdziemy do fryzjera
– przyjrzał jej się krytycznie. - Od razu cię uprzedzam, że na tej imprezie
będzie towarzystwo wyłącznie medyków. Ty masz tylko się uśmiechać i kiwać
głową. Nie wdawaj się w żadne dyskusje i najlepiej w ogóle nie otwieraj ust.
Tego dnia
nie oszczędzał na niej. Kupił jej ładną suknię i eleganckie buty. Do nich
torebkę i trochę kosmetyków. Najdłużej zeszło im u fryzjera, ale Ula wyszła
zadowolona. Fryzjer ściął sporo z długości włosów i modnie wycieniował nadając
im objętości, a co najważniejsze narzucił na nie miedziany kolor, który aż
mienił się w słońcu. Wyglądała teraz dość atrakcyjnie. Nieśmiało poprosiła
Piotra o pieniądze na okulary. Te, które nosiła do tej pory były wielkie i
ciężkie. Z bólem serca zgodził się i na to uznawszy, że stare psują cały efekt.
Przy pomocy optyka wybrała lekkie i mniejsze. Te w przeciwieństwie do starych
dodawały jej uroku.
W sobotę
podjechali autobusem do Rembertowa, gdzie szef Piotra miał dom. Byli jednymi z
ostatnich. Większość gości była obecna i raczyła się drinkami. Grill już
rozpalono i smażono na nim szaszłyki i mięso. Piotr podszedł do starszego
mężczyzny i przywitał się z nim. Przedstawił też Ulę.
- To moja żona ordynatorze. A to Ula doktor
Jankowski. – Lekarz uścisnął jej dłoń i złożył na niej pocałunek.
- Jest mi niezwykle miło poznać panią. Piotr
nigdy o pani nie opowiada i teraz rozumiem dlaczego. Jest pani bardzo piękna. –
Zarumieniła się słysząc ten komplement.
- Dziękuję i mnie jest bardzo miło.
Piotr
przedstawił ją pozostałym. Wśród gości uwijał się młody kelner serwując napoje
i drinki. Wzięła z podsuniętej przez niego tacy jakiś kolorowy z parasolką i
słomką. Zbliżyła ją do ust, gdy poczuła, że ktoś wyrywa jej szklankę.
- Nie, nie moja droga. Nie będziesz piła
alkoholu, bo po nim możesz pleść głupstwa. Weź lepiej colę – usłyszała głośno
wypowiedziane słowa Piotra, a następnie gromki śmiech jego kolegów. Jej twarz
oblała się purpurą.
- Piotr – wyszeptała – nie rób ze mnie
alkoholiczki, bo nią nie jestem. Od jednego drinka nikt jeszcze nie umarł.
- Lepiej dmuchać na zimne – odparł i
wyszczerzył się do kolegów.
Chciała
zapaść się pod ziemię ze wstydu. To ponoć ona miała mu go nie przynosić a
tymczasem to on od samego początku upokarzał ją przed obcymi jej ludźmi.
Odebrała od niego szklankę z colą i ze spuszczoną głową powędrowała do jednego
ze stolików osłoniętego ogrodowym parasolem. Usiadła przy nim obserwując gości.
Było kilka kobiet w pięknych kreacjach. Znały się i rozmawiały ze sobą
swobodnie. Ona jedna nie znała tu nikogo a Piotr niczego nie ułatwiał. Wszak
miała tylko się uśmiechać i kiwać głową. Za to jej mąż był w swoim żywiole.
Wprost brylował w tym towarzystwie. Rzucał dowcipami i sam śmiał się z nich do rozpuku.
Zauważyła, że w jej kierunku zmierzają dwie kobiety. Jedna mogła być w jej
wieku, druga nieco starsza. Podeszły do niej i młodsza zagaiła.
- Dzień dobry, pani Urszula Sosnowska?
- Tak, to ja. A panie…?
Młodsza
wyciągnęła do niej dłoń.
- Ja jestem Ewa Nowik, żona tego przystojniaka
z bródką – wskazała dłonią na mężczyznę stojącego obok Piotra.
- A ja nazywam się Barbara Mazur, a mój mąż,
to ten w jasnym garniturze. Chciałyśmy panią zaprosić do naszego towarzystwa.
My, żony kardiologów musimy trzymać się razem. Proszę pójść z nami.
Przedstawimy pani resztę żon.
Gdyby nie
zachowanie Piotra, mogłaby uznać to spotkanie za całkiem udane. Kobiety, które
poznała były bardzo miłe i przyjęły ją do swego grona niezwykle życzliwie.
Jednak kiedy usiedli przy długim stole i podano im usmażone i pięknie pachnące
mięsiwo Piotr miał znowu swoje pięć minut. Tego wieczora był wyjątkowo wylewny.
Opowiadał jak to musi się męczyć i jeść byle co, bo jego żona nie ma drygu do
gotowania. Że często jada placki ziemniaczane zamiast schabowego, bo żonie,
mimo iż siedzi w domu nie zawsze chce się iść po mięso. Że jest leniwa i
krnąbrna. Towarzystwo przy stole poczuło się bardzo niezręcznie. Nowik próbował
uspokoić Sosnowskiego.
- Daj spokój Piotr. To nie jest miejsce na
wygadywanie takich rzeczy. Spójrz jak przykro jest twojej żonie – mówił do
niego półgłosem.
A ona
zwiesiła głowę, bo poczuła pierwsze łzy moczące jej policzki. To, co mówił
Piotr było takie upokarzające a w dodatku było kłamstwem. Nie była w stanie nic
przełknąć, bo miała ściśnięte gardło. Jej mąż nic sobie z tego nie robił i
dalej naigrywał się z niej. Wypita spora ilość alkoholu bardzo rozwiązała mu
język. W końcu Ula wstała i zwróciła się do doktora Jankowskiego.
- Ja będę się już zbierać. Dziękuję za zaproszenie
mnie tutaj. Było mi bardzo miło poznać wszystkich państwa. Dobranoc.
-
Nigdzie nie pójdziesz! Siadaj! To nie koniec imprezy! Przyszliśmy razem
i razem wyjdziemy – wysyczał Piotr. Złapał ją mocno za nadgarstek i pociągnął z
powrotem na krzesło. Zrobiło się bardzo nieprzyjemnie. W końcu zareagował
doktor Jankowski.
- Myślę Piotr, że już masz dość. Najlepiej
będzie, jeśli potowarzyszysz żonie.
Te słowa
nieco go otrzeźwiły. Zrozumiał, że mocno przegiął. Bez protestu wstał i
pożegnał ze wszystkimi. Przez całą drogę powrotną obwiniał Ulę, że przez jej
zachowanie został właściwie wyproszony z imprezy. Nazywał ją ofiarą losu,
dopustem bożym i kulą u nogi. Że inny będąc na jego miejscu dałby jej po prostu
w twarz i że ma szczęście, bo on nie ma takich inklinacji i nie bierze się za
bicie kobiet. Te inwektywy zakończył dopiero w domu. Rozebrał tylko garnitur i
tak jak stał rzucił się na łóżko. Ona w łazience dała upust emocjom. Tam na
imprezie poczuła się ostatnią szmatą, bo w taki właśnie sposób potraktował ją
jej własny mąż. Zrobił z niej pośmiewisko i głośno kpił. Szlochając weszła pod
prysznic. Nie zniesie dłużej takiego traktowania i ciągłego upodlania. Ma dość.
Trzeba coś postanowić, bo nie może dłużej tak żyć.
ROZDZIAŁ 2
Oderwała
twarz od szyby. Chyba przejaśniało się. Nieśmiałe promienie październikowego
słońca zaczęły przebijać się przez grubą warstwę deszczowych chmur. Westchnęła
ciężko. Kiedyś to słońce wywołałoby na jej twarzy uśmiech, a dziś…? Dziś nie potrafi
się już uśmiechać. Nie ma powodu. Zerknęła na kuchenny zegar wskazujący godzinę
jedenastą. Piotr wróci dzisiaj późno. Znowu wziął dodatkowy dyżur. Wyjęła z
szafy wytarte do granic możliwości jeansy i sweterek. Ubrała kalosze i
zarzuciła na siebie stary, zielony płaszczyk, który kiedyś należał do mamy.
Nacisnęła na głowę beret i wziąwszy tylko klucze wyszła z domu. Deszcz przestał
padać a ona szła bezwolnie nie starając się nawet omijać kałuż. Dotarła nad
Wisłę. Stanęła nad jej brzegiem i zapatrzyła się w szybko rwący po obfitych
opadach nurt. Znowu przemknęło przed oczami jej dotychczasowe życie. Nie miała żadnego
sensownego powodu, by ciągnąć je dalej. Słowa Piotra skutecznie zabijały w niej
ochotę do dalszej egzystencji. Upokarzał ją każdego dnia i sprawił, że sama
zaczęła wierzyć, że nic nie jest warta. Po co ma żyć, skoro nie może przydać
się światu? On będzie kręcił się dalej i bez niej. – Ból istnienia… - przemknęło jej przez głowę. – Ból istnienia jest już dla mnie nie do zniesienia – przez jej twarz
przebiegł cień gorzkiego uśmiechu. – Gdyby
życie było takie proste jak składanie rymów i nie bolało tak bardzo… Wybacz mi tato, wybacz Jasiu, wybacz Betti,
ale już nie potrafię inaczej. Mamusiu
czekaj na mnie, już idę do ciebie - wytarła z policzków łzy i zsunąwszy się
z niezbyt wysokiej skarpy, weszła do wody. Kalosze szybko się nią napełniły.
Zaczęła iść wolno dalej, choć z każdym jej krokiem nurt był coraz silniejszy. W
końcu zwalił ją z nóg i porwał ze sobą. Nie walczyła z nim. Poddała się z rezygnacją
temu, co miało za chwilę nastąpić.
***
Na
podjeździe przed ogromną willą w Aninie należącą do Heleny i Krzysztofa
Dobrzańskich, właścicieli znanej firmy modowej Febo&Dobrzański, zatrzymał
się srebrny Lexus. Wysiadł z niego młody mężczyzna i zanim go zamknął
przeciągnął się rozprostowując ramiona. W tym momencie otworzyły się drzwi
wejściowe i wybiegł z nich spory nowofundland*. Energicznie machając ogonem i szczekając
radośnie podbiegł do mężczyzny i stanąwszy na dwóch tylnych łapach oparł się
przednimi o jego klatkę piersiową. Mężczyzna roześmiał się i czule pogłaskał po
łbie swojego pupila.
- Baron! Będę cały mokry! Tak się stęskniłeś
piesku? No już, już. Spokojnie. Byłeś grzeczny? - Psisko zamachało ogonem i
szczeknęło. Za psem wyszedł starszy mężczyzna i uśmiechnął się szeroko.
- Witaj synu. Załatwiłeś wszystko?
- Cześć tato. Załatwiłem. Nie mieliście
kłopotu z Baronem?
- Żadnego. To kochany psiak. Chodź, mama czeka
ze śniadaniem.
Weszli do
domu. W salonie przywitał się z matką.
- Dobrze, że jesteś. Specjalnie czekaliśmy na
ciebie. Siadajcie. Zosia zaraz podaje.
Kiedy na
stół wjechała aromatyczna jajecznica i gorące kiełbaski Dobrzańska powiedziała.
- No mów. Jak poszło?
- Poszło bardzo dobrze. Walczyliśmy do późnej
nocy, ale dom wygląda pięknie. Sebastian bardzo mi pomógł. Dzisiaj pewnie nie
może ruszyć ani ręką ani nogą. Nanosiliśmy się gratów. Ja też czuję się
obolały. Wyszły te wszystkie zakwasy. Bolą mnie mięśnie, których istnienia
nawet bym się nie domyślał. Zabiorę dzisiaj Barona. I on ma już urządzone
legowisko, choć jak znam życie i tak będzie spał obok mojego łóżka. Rozpieściłem
szczeniaka, ale uwielbiam go.
- My też przepadamy za nim, ale lepiej dla
ciebie by było, gdybyś rozejrzał się za jakąś kobietą, a nie lokował uczucia w
psie. Upłynęło już trochę czasu od chwili, gdy rozstaliście się z Pauliną.
Żałujemy bardzo, że wam nie wyszło, ale uważamy, że nie powinieneś być sam.
Latka lecą a pies nie zastąpi tej najważniejszej osoby w życiu. Poza tym bardzo
chcielibyśmy dożyć pojawienia się naszych wnuków.
- Nie martwcie się. Wszystko w swoim czasie.
Już kupiłem i urządziłem dom. Kobieta też się znajdzie. Bez obaw.
Około
jedenastej opuścił dom rodziców. Zadowolony Baron usadowił się na tylnym
siedzeniu opierając łeb na ramieniu swojego pana. Marek uśmiechnął się.
- I co piesku? Masz ochotę pobiegać?
Pojedziemy nad Wisłę. Lubisz to miejsce, prawda? – Psisko zamruczało
ukontentowane. Zaparkował niedaleko brzegu i wypuścił psa. Ten pokręcił się
wokół i nagle stanął jak wryty wietrząc jakiś zapach. Po chwili zerwał się i
pognał przed siebie.
- Baron! Baron! Zaczekaj! Gdzie ty lecisz!?
Pies
jednak go nie słuchał lecz biegł jak szalony. Marek pognał za nim. Jego
kondycja nie była najlepsza. Baron był dziesięciomiesięcznym, pełnym energii szczeniakiem.
Nie było szans, żeby go dogonił. Wreszcie dostrzegł go stojącego przy brzegu w
wodzie i głośno ujadającego. Podbiegł bliżej i zrozumiał zachowanie psa. Na
powierzchni wody unosiło się ciało człowieka. – O cholera! - Zaskoczony i zszokowany tym widokiem krzyknął do
Barona.
- Do wody!
Pies jakby
tylko czekał na pozwolenie. Bez wahania wskoczył do rzeki. Podpłynął do ciała i
złapawszy delikatnie w zęby rękę topielca zaczął holować go do brzegu.
Im był
bliżej, tym bardziej Marek upewniał się, że to jakaś dziewczyna. Pomógł psu
wyciągnąć ją na pożółkłą trawę i przyłożył palce do jej szyi szukając tętna. Odetchnął
z ulgą, bo je wyczuł. Było słabe, ale było. Bez namysłu zaczął ją reanimować.
To przyniosło dobry skutek, bo dziewczyna złapała oddech i zaczęła kaszleć.
Odwrócił ją na bok, by nie zachłysnęła się wodą. Długo, łapczywie łapała
powietrze, aż wreszcie jej oddech ustabilizował się i spojrzała na swojego
wybawiciela przytomniej.
- No dzięki Bogu, odżyła pani. Jak to się
stało, że znalazła się pani w wodzie? Dzisiaj pogoda niezbyt dobra na kąpiele a
szczególnie w ubraniu – próbował żartować.
Była sina
i trzęsła się z zimna. Jej stary płaszcz nasiąknięty był wodą, a beret smętnie
zwisał z czubka głowy. Ściągnęła go. Przeniosła wzrok na swego wybawcę i
spojrzała na niego z wyrzutem.
- Dlaczego pan to zrobił? – wykrztusiła
szczękając zębami. Nie bardzo rozumiał.
- Dlaczego zrobiłem co? Dlaczego wyciągnąłem
panią z wody? Myślałem, że utopiła się pani i mam do czynienia ze zwłokami.
Poza tym to nie ja panią wyciągnąłem ale mój pies. On jest stworzony do takich
zadań. Ja nie miałbym odwagi wejść do tej brudnej rzeki. To on odholował panią
na brzeg. Ja tylko trochę mu pomogłem i całe szczęście, bo myślę, że chciała
pani zrobić coś naprawdę głupiego.
- Mnie nie wydawało się to głupie aż do teraz -
w jej oczach pokazały się łzy. - Nic w życiu mi się nie udaje. Myślałam, że
chociaż w tym wypadku będę miała szczęście. Pomyliłam się. Nie jestem
zachwycona takim obrotem sprawy, ale chyba powinnam panu podziękować a przede
wszystkim pana psu. W takim razie dziękuję. Pójdę już - usiłowała się podnieść,
ale nasączona wodą odzież skutecznie jej to uniemożliwiła i pod jej ciężarem bezwładnie
upadła na trawę. Popatrzyła na niego bezradnie. – Chyba muszę jeszcze trochę
odpocząć i nabrać sił. Nie dam rady wstać.
- Proszę tu poczekać. Zaparkowałem niedaleko.
Mam w samochodzie koc. Ściągnie pani ten mokry płaszcz. On i tak nie nadaje się
do użytku. Musi się pani choć trochę rozgrzać. Potem odwiozę panią do domu.
Zostawiam Barona na wypadek, gdyby znowu przyszło pani do głowy coś równie absurdalnego.
Zaraz wracam.
Po jego
odejściu z niemałym trudem zrzuciła z siebie nasiąkniętą wodą jesionkę i
wygrzebała z kieszeni klucze do mieszkania. Na szczęście nie wypadły. Drżała na
całym ciele. Skrzyżowała ręce na ramionach rozcierając je. Pies podszedł do
niej i przytulił się. – Jakie to mądre zwierzę
– pomyślała. – Próbuje mi oddać trochę
swojego ciepła - pogłaskała go delikatnie za uchem a on polizał jej zimny
policzek. Uśmiechnęła się.
- Jesteś bardzo mądrym psem Baron.
Marek
wrócił po pięciu minutach. Otulił ją kocem i pomógł wstać. Była jednak słaba i
nie potrafiła utrzymać się na nogach. Mało myśląc wziął ją na ręce. W
samochodzie usadził ją na przednim siedzeniu i włączył ogrzewanie. Wytarł
wielkim ręcznikiem psa, by nie pobrudził tapicerki i zapytał ją o adres. Rozejrzała
się jeszcze usiłując zorientować się w topografii terenu. Sporo oddaliła się od
miejsca, w którym weszła do wody.
- Poprowadzę pana. Mieszkam na Powiślu.
Podjechał
pod klatkę schodową. Objął ją wpół i podtrzymując wolno poprowadził do
mieszkania. Drżącymi dłońmi przekręciła w zamku klucz.
- Jeśli ma pan czas zapraszam pana na kawę.
Przynajmniej w ten sposób zrewanżuję się za uratowanie mi życia. Dla Barona też
się coś znajdzie.
Marek
rozejrzał się ciekawie. Mieszkanko było maleńkie i urządzone niezwykle
skromnie, ale bardzo czyste. Zaprowadziła go do pokoju i nastawiła expres do
kawy.
- Proszę tu chwilę poczekać. Ja tylko
przebiorę się w suche rzeczy i doprowadzę do ładu.
Zanim zaparzyła
się kawa ona przebrana, z wysuszonymi już włosami ukazała się w kuchni. Nalała
do miski wodę dla psa a obok postawiła drugą z pachnącymi kiełbaskami. Dla nich
przygotowała w filiżankach kawę. Przeniosła je na stół podsuwając mu cukiernicę
i śmietankę w dzbanuszku. Obserwował ją. Teraz, gdy wysuszyła gęste, ładnie
przycięte, kasztanowe włosy w niczym nie przypominała dziewczyny wyłowionej
przed godziną z rzeki. Miała drobną, niezwykle subtelną twarz, a jej duże,
szafirowe oczy okolone długimi rzęsami wyrażały tak wiele smutku. Te oczy
dominowały na tle białej jak kreda buzi. Ten widok rozczulił go.
- Dlaczego chciała się pani zabić? Proszę
wybaczyć to pytanie, ale po raz pierwszy przydarzyło mi się coś takiego. Nigdy
nikogo nie uratowałem.
Uśmiechnęła
się smutno.
- Mnie też pan nie uratował. Nie uratował mnie
pan przed życiem. Pan wyciągnął mnie z wody i przywrócił oddech. Dla mnie
ratunkiem byłaby śmierć. Ona rozwiązałaby wszystkie moje problemy.
- Naprawdę tego nie rozumiem. Jakie może mieć
problemy taka młoda i piękna kobieta.
- Zdziwiłby się pan. Proszę mi wybaczyć, ale ja
nie chcę o tym rozmawiać, bo dla mnie to zbyt bolesne sprawy. Proszę się jednak
nie obawiać. Nie będę drugi raz próbować. Bałabym się, że znowu znajdzie się
ktoś taki jak pan i będzie chciał mnie uratować za wszelką cenę. Nawet nie wiem
jak pan ma na imię. – Wyciągnął do niej dłoń.
- Marek. Marek Dobrzański, a pani?
- Urszula Sosnowska.
Dokończył
swoją kawę i podniósł się z krzesła.
- Będę już leciał. Mam trochę roboty, bo
właśnie kupiłem dom i jestem w trakcie jego urządzania. Proszę się nie martwić
i proszę dać swojemu życiu jeszcze jedną szansę. Gdyby miała pani ochotę porozmawiać
lub wypić ze mną kawę to proszę zadzwonić lub przyjść. Mam firmę na Lwowskiej a
to moja wizytówka. Życzę pani szczęścia w życiu i proszę je bardziej doceniać.
Do widzenia. Baron, idziemy.
Zamknęła za
nimi drzwi i oparła się o nie. – Niewiele
brakowało. Naprawdę niewiele i moje problemy odeszłyby w niebyt. – Jednak
jakaś cząstka jej cieszyła się z takiego obrotu sprawy. - Ten Dobrzański… Miły gość. Sympatyczny i w dodatku bardzo przystojny.
Ma piękny uśmiech i te rozbrajające dołki w policzkach. No i ma super psa –
spojrzała na wizytówkę, którą trzymała w ręku i bez namysłu wsadziła ją do
torebki. Przeszła do łazienki i natknęła się w niej na koc Marka. – O kurde blaszka! Ale ze mnie klipa!
Zapomniałam mu oddać. Wypiorę go i zaniosę mu do firmy. – Postanowiła.
Było już
dobrze po siedemnastej, gdy doprowadziła mieszkanie do ładu. Wyprała koc i
rozwiesiła go w łazience. Nie miała obaw o to, że Piotr zapyta, skąd się wziął.
On nie zwracał uwagi na takie rzeczy. Pewnie pomyśli, że to ich własny. Zabrała
się za szykowanie obiadu. Wbrew temu, co mówił na grillu, dzisiaj zafunduje mu
schabowe. Niech ma.
Wrócił
później niż zapowiadał. I to dobre dwie godziny później. Nie dociekała, co go
zatrzymało. Nie obchodziło jej to. W milczeniu postawiła przed nim talerz z
zupą ogórkową i drugi z ziemniakami, kotletem i surówką. Życząc mu „smacznego”
przeszła do pokoju i włączyła telewizor. Przynajmniej z niego mogła dowiedzieć
się o wydarzeniach na świecie, bo jej mąż ze skąpstwa nawet nie kupował gazet
uznawszy, że to pieniądze wyrzucone w błoto.
Piotr
sprawiał wrażenie jakby był na nią obrażony. Nie odzywał się i nawet oszczędził
jej przykrych komentarzy. Kiedy skończył jeść poszła pozmywać naczynia. – Przecież tak źle gotuję. Nigdy mu nic nie
smakuje. Dlaczego więc te talerze wyglądają tak, jakby je wylizał? Podły drań i
świnia – pomyślała butnie.
Przez
kolejny miesiąc miała spokój. Piotr brał dyżur za dyżurem. Częściej go nie było
niż był. Taka sytuacja była jej na rękę. Łapała się nawet na tym, że
zdecydowanie woli, gdy go nie ma, bo sama jego obecność wywołuje w niej
napięcie i nerwowość. Tydzień po tej nieszczęsnej próbie samobójczej uzbrojona
w wizytówkę dotarła do firmy Febo&Dobrzański. W dużej reklamówce miała wyprany
koc dla Marka. Zatrzymano ją na portierni i nie chciano wpuścić. Portier
zadzwonił do Dobrzańskiego informując, że jakaś kobieta do niego przyszła i
nazywa się Urszula Sosnowska. Na początku nie bardzo kojarzył.
- Ona mówi, że ma dla pana jakiś koc.
- Niech ją pan wpuści panie Władku. Już wiem,
o kogo chodzi.
Poinstruowana
wsiadła do windy i wcisnęła przycisk z piątką. Wysiadając rozejrzała się
ciekawie. Dziewczynę w recepcji spytała o numer pokoju Marka i już bez
przeszkód trafiła do sekretariatu. Ładnej blondynce przedstawiła się mówiąc, że
pan Dobrzański czeka na nią. Po chwili witała się z nim a także z Baronem,
który w gabinecie prezesa miał swoje miejsce.
- Zapomniałam panu oddać koc. Proszę. Jest
wyprany.
- Dziękuję. Ja też o nim nie pamiętałem.
Napije się pani kawy?
- Nie chciałabym przeszkadzać – odpowiedziała
niepewnie.
- Na pewno nie będzie pani przeszkadzać. Ja
już zamawiam. I jak? Otrząsnęła się pani po tej niemiłej przygodzie?
- Tak. Już w porządku – zarumieniła się.
Przyglądał
jej się z prawdziwą przyjemnością. Jej błękitne, niemal szafirowe, duże oczy
miały w sobie jakąś niewinność. Usta ledwie pociągnięte błyszczykiem były
soczyste, jędrne i pełne. Aż prosiły się o pieszczotę. Spodobała mu się bardzo.
Uważał, że jest piękna i naprawdę nie rozumiał tej desperacji, która przywiodła
ją nad brzeg Wisły. Jej ubiór pozostawiał wiele do życzenia. Był niezwykle
skromny, wręcz ubogi. Widocznie nie wiodło jej się najlepiej. Uśmiechnął się do
niej wdzięcznie.
- Mogę mówić pani po imieniu? – spytał.
- Oczywiście. Będzie mi bardzo miło.
- W takim razie proszę o wzajemność. Czym się
zajmujesz Ula? Pracujesz gdzieś?
- Świetne pytanie. Niestety nie pracuję, choć
pragnę tego z całego serca. Skończyłam dwa kierunki studiów. Ekonomię i
zarządzanie na SGH. Znam biegle dwa języki i z ubolewaniem muszę stwierdzić, że
nigdy nie było mi dane wykorzystać tego wszystkiego.
- Dlaczego? Nie mogłaś znaleźć pracy?
- Nawet nie próbowałam.
- Nie rozumiem…, dlaczego? – Marek wyglądał na
zaskoczonego.
- To długa i bardzo smutna historia. Na pewno
nie zechcesz jej wysłuchać, a ja nie mam zbyt wielkiej ochoty na wynurzenia.
Powiem tylko, że moje życie ułożyło się tak, że nie miałam możliwości podjąć
pracy. Zostałam kurą domową, która zapewnia wszystkie potrzeby życiowe męża
robiącego karierę w kardiochirurgii.
- Masz męża? Kardiochirurga?
- Niestety mam. Mam egoistycznego męża
myślącego wyłącznie o sobie i z dużym parciem na osiągnięcie sukcesu. Ja nie
liczę się zupełnie i jestem na ostatnim miejscu na jego liście priorytetów. Ożenił
się ze mną tylko dlatego, że w jego środowisku wypada mieć żonę. Zresztą…
nieważne… Pójdę już. Dziękuję za kawę.
Przykucnęła
jeszcze przy psie pieszczotliwie głaszcząc jego łeb.
- Trzymaj się Baron. Jesteś wspaniałym psem i
masz dobrego pana – wyciągnęła do Marka dłoń. – Powodzenia. Cieszę się, że cię
poznałam.
- Ula. Jeśli będziesz chciała jednak podjąć
pracę, to daj znać. Ja bardzo potrzebuję dobrze wykształconego ekonomisty.
Brakuje mi kompetentnej asystentki. Przemyśl to, dobrze?
- Dziękuję ci za propozycję, ale nie sądzę,
bym mogła z niej skorzystać. Do widzenia Marek.
Po jej
wyjściu zamyślił się. Teraz po tej rozmowie nie miał wątpliwości, że była
nieszczęśliwa w tym małżeństwie. Ten jej mąż, to prawdziwy dupek. Ma u boku nieprzeciętną
kobietę i nie docenia jej. Pewnie to on zabrania jej pracować. Niewątpliwie to
z jego powodu próbowała się zabić. Co za facet?
|
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz