Z
DALEKIEGO KRAJU
ROZDZIAŁ 1
Klif był
wysoki, mocno wypiętrzony, smagany przez lata porywistym wiatrem i obmywany
spienioną, morską wodą u podstawy. To było chyba najwyższe miejsce w Cleggan i
najpiękniejsze. Z jego szczytu rozpościerał się widok na całą zatokę i
niewielki port pełen rybackich kutrów wypływających każdego wieczora na połów
makreli, tuńczyków i łososi. Patrząc nieco w prawo można było dostrzec resztki
wieży obserwacyjnej zbudowanej tu w czasie wojen napoleońskich.
Samo
Cleggan było niedużą, wioską, której mieszkańcy zajmowali się głównie rybołówstwem.
Znali się tutaj wszyscy i wszyscy o wszystkich wiedzieli wszystko.
Stojąca na
szczycie klifu młoda kobieta splotła rozwiane na wietrze długie, kasztanowe włosy
i otuliła się szczelniej grubym, wełnianym swetrem. Nie pochodziła stąd.
Przyjechała tu dwa lata temu wraz ze swoim przyjacielem i chociaż początkowo
miejscowi traktowali ich z rezerwą, to z czasem to się zmieniło, bo docenili
wielką pracowitość Maćka, a także jej łagodność, uprzejmość i szczerość z jaką
traktowała każdego człowieka. Z racji jej imienia wywodzącego się jeszcze z
czasów celtyckich nazywali ją morskim klejnotem.
Uśmiechnęła
się do swoich myśli, by zaraz potem się zasmucić. Pomyślała o swojej rodzinie,
którą zostawiła w dalekiej Polsce, by ruszyć w swoją prywatną odyseję. Tak
postanowili z Maćkiem. Po skończeniu studiów i bezskutecznym poszukiwaniu pracy
nie widzieli innego wyjścia, jak tylko wyjazd za chlebem, bo powodziło im się
coraz gorzej. To Maciek wpadł na pomysł, żeby spróbować w Londynie. Tak też
zrobili. Przez rok wycierali bruki tego miasta zatrudniając się dorywczo lub na
niezbyt długie okresy czasu. Tu podobnie jak w Polsce, trzeba było mieć
znajomości, żeby dostać pracę w biurze i w dodatku w swoim zawodzie. Szarpali
się i oszczędzali każdego pensa, żeby pomóc swoim rodzinom. Nie o takiej pomocy
marzyli oboje. Sądzili, że każdego miesiąca wysokość kwoty posyłanej do kraju
będzie imponująca i pozwoli przeżyć ich bliskim bez stresu. Niestety tak się
nie stało, choć ich rodziny bardzo doceniały każdą taką przesyłkę.
Któregoś
dnia przeczytała w jakiejś gazecie ogłoszenie o zatrudnieniu w irlandzkim
Cleggan. Nawet nie wiedziała, gdzie to jest. Ktoś napisał, że potrzebuje do
pracy małżeństwo, którego zadaniem będzie prowadzenie małego pensjonatu,
zresztą jedynego we wsi. Nie byli małżeństwem, jednak postanowiła zadzwonić. Człowiek,
który odebrał telefon musiał być już starszy. Poznała to po głosie. Wyłuszczyła
mu, że jest gotowa przyjechać wraz ze swoim przyjacielem, ale nie są
małżeństwem. Mężczyzna po drugiej stronie słuchawki ucieszył się. Poinformował
ją jeszcze, że pensjonat nie jest zbyt duży, ma siedem pokoi, kuchnię i
jadalnię, a pokoje dla personelu są na jego tyłach. Umówili się na konkretny
termin, który przypadał za tydzień. Tyle właśnie mieli, żeby zamknąć londyński
epizod i dotrzeć do Cleggan.
Studiując
mapę odszukali je wreszcie na zachodnich krańcach wyspy. W internecie nie
znaleźli o nim zbyt wielu wiadomości. Żeby się tam dostać, musieli dolecieć do
Shannon, a stamtąd albo samochodem, albo autobusem do Clifden, z którego mieli
jeszcze około dwunastu kilometrów. Nie zrazili się jednak. Perspektywa stałego zatrudnienia
była bardzo kusząca. Maciek miał zająć się pracami gospodarskimi i dostawami, a
ona sprzątaniem gościnnych pokoi, gotowaniem i finansami pensjonatu. Nie bali
się pracy i wierzyli, że wreszcie będą się mogli trochę odkuć finansowo.
Kiedy
dotarli do Clifden po kilku godzinach jazdy z Shannon, postanowili coś zjeść.
Byli już porządnie głodni. Weszli do jednego z tutejszych pubów i zamówili
tradycyjny Irish Stew, gulasz irlandzki przygotowywany z baraniny lub
jagnięciny duszonej z ziemniakami, cebulą, marchwią i pietruszką. Popijając
gorącą herbatę rozglądali się po niezbyt zatłoczonym pubie. Maciek zagadnął
barmana o Cleggan i jak można się tam dostać. On wskazał na człowieka
siedzącego z drugiej strony baru i rzekł.
- Widzicie tego rudzielca? To Bernen MacDoyle
– listonosz. Jak go ładnie poprosicie, to na pewno nie odmówi podwózki. Lubi
pogadać, a w czasie drogi nie ma z kim. A zresztą… - machnął ręką – Bernen!
Jedziesz do Cleggan?
- A co, chcesz się zabrać? – odpowiedział
mężczyzna chrapliwym głosem.
- Ja nie, ale ta dwójka by chciała. Jadą do
Arta MacGowena. Weźmiesz ich?
- Pewnie – przyjrzał się uważnie młodym. – Za
dziesięć minut, akurat zdążycie wypić herbatę.
Podziękowali
mu i w niedługim czasie zapakowali się do jego rozklekotanej furgonetki.
- To jedziecie do starego Arta, tak? Na
odpoczynek?
- Nie… Jedziemy do pracy. Dał ogłoszenie do
prasy i odpowiedzieliśmy na nie.
- Aaa…, rozumiem… Nie dziwię się. Stary Art…
Jest już naprawdę stary i ledwie sobie radzi. Zimą jeszcze pół biedy, bo rzadko
kto zapuszcza się w te odległe rejony Irlandii. Latem jest trochę gorzej, bo
często zaglądają tu turyści, a tym trzeba zapewnić posiłek i nocleg. Art już
nie daje rady. Słaby jest.
Po pół
godzinie zatrzymał samochód przed ładnym domem pokrytym drewnianym gontem.
Wskazał na niego palcem.
- To tutaj. Chodźcie, zaprowadzę was – wysiadł
z furgonetki i rozejrzał się dokoła. – Art! – krzyknął. – Art! Jesteś w domu!?
Gości ci przywiozłem!
- Czemu tak wrzeszczysz. Nie jestem głuchy – rozległo
się za ich plecami. Jak na komendę odwrócili się. W ich stronę podążał wsparty
na lasce starszy człowiek. Mocno utykał, a jego ogorzała twarz była poorana
siecią zmarszczek. Przystanął obok i przyjrzał się ciekawie dwójce młodych. -
Chcecie pokój? To może być trudne, bo jest nieprzygotowany. Już nie mam tyle
siły co dawniej. Jeśli chcecie wynająć, będziecie musieli sami zadbać o
przebranie pościeli. Również o posiłki. Kucharka nie żyje, a ja nie potrafię
pichcić.
- Panie MacGowen, my jesteśmy z ogłoszenia –
odezwał się Maciek. – Przyjechaliśmy zgodnie z umową. – Twarz staruszka wypogodziła
się w momencie.
- Chyba sam Bóg mi was zesłał. W takim razie
chodźcie. Pokażę wam wasze pokoje i zapoznam ze wszystkim.
Pożegnali
się z miłym listonoszem i chwyciwszy walizki podążyli za swoim pracodawcą.
Pokoje były nieduże, ale jak na ich potrzeby zupełnie wystarczające. MacGowen
oprowadził ich po całym budynku.
- Sami widzicie jakie to wszystko zaniedbane.
Koniecznie trzeba posprzątać. Niedługo zacznie się sezon, a ja nie mogę nikogo
przyjąć. To jak macie na imię? Najpierw ty – wskazał na dziewczynę.
- Ula. Mam na imię Ula. Urszula Cieplak. –
Starzec uśmiechnął się szeroko.
- Czy wiesz co znaczy po celtycku twoje imię?
Morski klejnot. Mam nadzieję, że okażesz się prawdziwym klejnotem Ula. –
Zarumieniła się.
- Bardzo się o to postaram. Mój przyjaciel ma
na imię Maciek. Maciek Szymczyk. Trochę trudne to do wymówienia.
- To prawda, ale i tak będę się do was zwracał
po imieniu. Teraz rozpakujcie się i jeśli nie jesteście zbyt zmęczeni,
rozejrzyjcie się po okolicy. Od jutra trzeba będzie zacząć solidnie pracować. I
jeszcze jedno pytanie. Macie prawo jazdy?
- Mamy oboje.
- To świetnie. W garażu stoi samochód. Nim
trzeba będzie przywozić turystów z Clifden, chyba że dotrą tu własnym
transportem, a także przywozić zaopatrzenie. To na razie tyle.
Szybko przywykli
do nowych warunków. Okolica była bardzo piękna, choć to piękno było raczej
surowe, ale mimo to urzekające. Wybrzeże stanowiły skaliste klify, a im dalej w
głąb lądu, tym więcej było zieleni. Nie bez powodu Irlandia nazywana była
szmaragdową wyspą. Za dużo do zwiedzania nie było, bo wioska była mała, a domy
rozsiane w sporej od siebie odległości. Zwyczajowo stał tu kościół, szkoła, nieduży
punkt pocztowy, pub, a życie mieszkańców kumulowało się w niewielkim porcie i
umiejscowionym przy nim targu rybnym. Tu mogli się zaopatrywać w owoce morza i
ryby. Po resztę musiał Maciek jeździć do Clifden. Stary Art dał mu adresy
hurtowników i to u nich kupował świeżą baraninę lub jagnięcinę, czy jarzyny. Z
biegiem czasu okrzepli. Ula wysprzątała wszystkie pokoje i przygotowała je dla
potencjalnych gości. Zajęła się też kuchnią. Oboje bardzo polubili Arta, a i on
pokochał tę dwójkę z Polski. Ula była mu szczególnie bliska. To ona smarowała
jego nogi maściami, żeby tak mocno nie bolały. Parzyła mu zioła i wzywała z Clifden
lekarza, kiedy czuł się gorzej. Dbała o niego jak o członka własnej rodziny.
Sezon
zaczynał się z początkiem czerwca i wtedy mieli najwięcej pracy. Nie narzekali
jednak. Art wynagradzał ich uczciwie. Wreszcie trochę odetchnęli, bo na siebie
wydawali bardzo niewiele i dzięki temu mogli posyłać więcej pieniędzy swoim
bliskim. Turystami byli przeważnie ludzie młodzi, głównie studenci historii,
których nęciły tutejsze stare grobowce i tajemnicze kamienie pochodzące zapewne
z okresu neolitu podobnie jak Stonehenge.
Oni na
szczęście nie byli zbyt wymagający i zjadali wszystko, co ugotowała Ula. Często
uśmiechała się słysząc jak żartują w wesołej gromadzie. Wspominała wówczas
czasy, kiedy wraz z Maćkiem studiowali na SGH w Warszawie. Nie mieli tam
przyjaciół. Zawsze trzymali się tylko we dwoje i nie szukali innego
towarzystwa. Szkoda. Być może teraz inaczej wyglądałoby ich życie, gdyby mieli
oddanych przyjaciół lub choćby dobrych kolegów? Może tam w Polsce wraz z nimi
założyliby jakiś świetnie prosperujący interes i nie musieliby wyjeżdżać? Na
szczęście te niezbyt wesołe myśli rozwiewał zawsze czyjś śmiech lub żart.
Wraz z
nastaniem jesiennych chłodów zdrowie Arta zaczęło mocno szwankować. Miał
osiemdziesiąt siedem lat i cierpiał na wiele starczych chorób. Najbardziej we
znaki dawał mu się artretyzm. Surowy klimat tych okolic też nie pomagał
wyzdrowieć.
Któregoś
szarego, listopadowego poranka Ula weszła z tacą do jego pokoju. Chciała go
nakarmić, bo już nie potrafił tego zrobić sam. Zauważyła, że siedzi w fotelu i
podejrzewała, że spędził w nim całą noc. – Pewnie
znowu ten okropny ból nie pozwolił mu się położyć – pomyślała ze
współczuciem. Odsłoniła ciężkie zasłony, żeby wpuścić do pomieszczenia nieco
światła.
- Dzień dobry Art, przyniosłam ci trochę gorącej
owsianki. Mam nadzieję, że jesteś głodny? – zabrała z tacy talerz, ściereczkę i
podeszła do niego. Zauważyła, że śpi z otwartymi ustami, a na brodę sączy mu
się strużka śliny. Delikatnie wytarła mu ją i przysunęła sobie krzesło. - Art,
obudź się. Śniadanie. – Nie zareagował. Potrząsnęła delikatnie jego ramieniem.
Osunął się bezwładnie na bok. Wystraszona cofnęła się nieco, a potem w panice
zaczęła wołać Maćka. Wpadł do pokoju jak burza, bo przestraszył go nienaturalnie
piskliwy głos Uli. Rozdygotana splotła ręce na piersiach i wydukała.
- Czy…, czy możesz sprawdzić mu puls? On…, on
chyba nie żyje…
Maciek
podszedł do staruszka i przytknął mu dwa palce do szyi, ale nic nie wyczuł.
- Trzeba zadzwonić po lekarza. On chyba
naprawdę umarł Ula. Nie wiem, co my teraz zrobimy, ale nie możemy go tak
zostawić. Trzeba go pochować. Nie miał przecież żadnej rodziny.
Lekarz
przyjechał w ciągu godziny. Przywitał się z nimi i udał wprost do sypialni
Arta. Jeden rzut oka wystarczył, by mógł stwierdzić zgon.
- Zmarł biedny Art. Dla niego to lepiej, bo
nie musi już walczyć z tą paskudną chorobą. Musicie iść do księdza i zamówić
pochówek. Dajcie mi znać o pogrzebie. Przyjadę. Lubiłem starego.
Zrobili
tak jak powiedział im lekarz. Ksiądz zaprowadził ich na stary cmentarzyk
usytuowany tuż przy kościele i pokazał im miejsce.
- Sam je wybrał, gdy był w miarę sprawny, a ja
jeszcze dzisiaj ogłoszę zgon na wieczornej mszy. Najdalej za dwa dni trzeba
będzie go pochować. Jeśli nie chcecie trzymać go w domu to przy kościele jest
mała kaplica, w której zawsze umieszczamy zmarłych. Przejdźcie jeszcze do
wioski i załatwcie trumnę u stolarza. On ją przywiezie tutaj. Za dwie godziny
przyślę ludzi, żeby zabrali ciało. - Podziękowali i chcieli zapłacić za
pochówek, ale ksiądz odmówił. - Dużo zawdzięcza mu tutejsza społeczność. To on
był fundatorem tego kościoła i choćby z tego względu nie będę brał pieniędzy.
To był bardzo szczodry i uczciwy człowiek. Świeć Panie nad jego duszą.
Pochówek
rzeczywiście odbył się za dwa dni i zgromadził niemal wszystkich mieszkańców
Cleggan. Przyjechało też sporo ludzi z Clifden. Pogrzeb był bardzo uroczysty.
Ksiądz powiedział o Arcie wiele ciepłych słów. Ludzie płakali, bo wielu spośród
nich doznało dużo dobrego ze strony staruszka. Ula i Maciek też mieli mokre
policzki. Oni przecież zawdzięczali mu pracę, a teraz będą musieli wyjechać,
tylko nie wiadomo dokąd.
Po mszy
wyprowadzono trumnę, która spoczęła w upatrzonym przez Arta miejscu. Jeszcze
stano nad nią dłuższą chwilę, a później tłum zaczął rzednąć. Do Uli i Maćka
poszedł lekarz wraz z jakimś człowiekiem dzierżącym pod pachą płaską aktówkę.
- Ula, Maciek, przedstawiam wam Gillmora O’Shea.
Jest notariuszem i chciałby z wami porozmawiać. – Zdziwili się oboje. Ula
uśmiechnęła się smutno.
- W takim razie zapraszam obu panów na skromną
stypę do pensjonatu. Będą też przyjaciele Arta.
ROZDZIAŁ 2
Wraz z
Brit i Muriel, żonami tutejszych rybaków poustawiała wszystkie potrawy na stole
zachęcając gości do częstowania się. Maciek zadbał o Guinnessa, piwo, którym
przeważnie raczyli się miejscowi. Kiedy już wszyscy nasycili żołądki wstał O’Shea
i zagaił.
- Moi drodzy pewnie o tym nie wiecie, ale
stary, dobry Art zostawił testament. Zadzwonił do mnie któregoś dnia i
spotkaliśmy się uzgadniając jego treść. Nie miał żadnej bliższej ani dalszej
rodziny, za to pokaźny jak na tutejsze warunki majątek. Za chwilę otworzę dokument
i odczytam ostatnią wolę zmarłego.
Wyjął
dużą, szarą kopertę i z jej środka wyciągnął zalakowany dokument. Złamał
pieczęć i rozpostarł papier.
Ja Art MacGowen urodzony dnia 10 kwietnia 1927
roku w Clifden, zdrowy na umyśle postanawiam rozdzielić mój majątek pomiędzy
wymienione niżej osoby:
- 20
tysięcy euro daruję na rzecz budowy dzwonnicy przy tutejszym kościele. Na
beneficjenta wyznaczam księdza Carney’a Logana.
- 50
tysięcy euro przeznaczam na rzecz rozbudowy targu rybnego, a na beneficjenta
wyznaczam Spółkę Rybacką w Cleggan. Na rzecz owej spółki przeznaczam dodatkowe
50 tysięcy euro na remont kutrów.
- 20
tysięcy euro dla miejscowej szkoły na zakup sprzętu komputerowego i
oprogramowania.
- 100
tysięcy euro dla Brit i Connora MacKinley’ów, moich najlepszych przyjaciół, na
odbudowę spalonego domu.
Ponadto pensjonat i przyległą ziemię o
powierzchni dwustu akrów zapisuję Urszuli Cieplak i Maciejowi Szymczykowi za
ich dobre serce i uczynienie mojego życia w jego ostatnich chwilach
znośniejszym. Zapisuję też dla każdego z nich po 100 tysięcy euro, czym chcę
wyrazić moją ogromną wdzięczność za troskliwą opiekę, bo dbali o mnie oboje jak
rodzone dzieci.
Rozległ
się głośny szloch i notariusz przerwał czytanie patrząc skąd dochodzi. To Ula
płakała, a wraz z nią wszyscy ci, którzy wymienieni byli w testamencie. Brit
przytuliła ją go siebie.
- Nie mogę w to uwierzyć. Dzięki szczodrości
Arta będziemy mieć nowy dom. Z tego starego zostały tylko spalone kikuty.
- Brit, jak on mógł zostawić nam to wszystko i
jeszcze tyle pieniędzy – łkała Ula. – Przecież nie zrobiliśmy nic takiego.
Pokochaliśmy go tylko, bo był dobrym, uczciwym człowiekiem. Nie możemy tego
przyjąć.
- Musicie to przyjąć Ula – odezwał się
notariusz. – Art przewidział taką reakcję i uczulił mnie na nią. Wiedział, że
jesteście skromnymi ludźmi, ale bardzo doceniał waszą pracę w pensjonacie i
wasz stosunek do niego. Może był i chory, ale na pewno nie cierpiał ani na
ślepotę, ani na sklerozę. To już właściwie koniec. Testament jest opatrzony
czytelnym podpisem Arta i moim, a także datą spisania go. Tu mam jeszcze dla
was akty notarialne dotyczące darowizny. Każdy egzemplarz musicie podpisać.
Jeden z nich będzie dla mnie. Proszę – rozdał wszystkim dokumenty.
Po wyjściu
gości usiedli jeszcze z kubkami ziołowej herbaty. Wciąż nie mogli w to wszystko
uwierzyć. Ula czuła się przytłoczona całym dzisiejszym dniem.
- I co my poczniemy Maciuś z tym spadkiem?
Przecież samej ziemi jest strasznie dużo. Dwieście akrów to z osiemdziesiąt
hektarów. Szmat ziemi.
- Myślę Ula, że powinniśmy dobrze wykorzystać tę
schedę. Art na pewno by tego chciał. Ziemię można puścić w dzierżawę, lub
zacząć ją użytkować, a część pieniędzy przeznaczyć na małą rozbudowę
pensjonatu. Tylko na dwa, trzy pokoje. Pomyślałem też, że przydałoby się pole
namiotowe i miejsce na caravaning. Takie pole z prawdziwego zdarzenia z polową
kuchnią i sanitariatami. Moglibyśmy popracować nad stroną internetową i
zachęcić ludzi do wypoczynku tutaj. Zimy są tu surowe, ale latem moglibyśmy
nieźle zarobić na takiej działalności. Najpierw jednak wyślemy pieniądze do
domu. Ucieszą się i przynajmniej przez jakiś czas nie będą musieli zaciskać
pasa. Marzy mi się, żeby ściągnąć moich staruszków tutaj.
- Tutaj? Nie chcesz kiedyś wrócić do Polski? –
Maciek uśmiechnął się pod nosem.
- Nie mówiłem ci jeszcze, ale chyba się
zakochałem. – Ula wytrzeszczyła oczy.
- Zakochałeś się? W kim?
- W Erin MacKinley.
- W córce Brit? Nie do wiary, choć muszę
przyznać, że urodziwa z niej panna. Ma piękne, gęste włosy jak większość
tutejszych rudzielców, ale oczy odziedziczyła po Brit. Duże i niespotykanie
zielone. A ona przynajmniej wie, że się w niej kochasz? Powiedziałeś jej?
- Co nagle to po diable Ula. Powiem jej,
powiem. Myślę, że i ja nie jestem jej obojętny, bo zawsze zerka na mnie
ciekawie, gdy jestem w pobliżu i uśmiecha się.
- Mam nadzieję, że okaże się twoją drugą
połówką – przeciągnęła się i przetarła oczy. – Pójdę się położyć. Mam dość na
dzisiaj. Ty też nie siedź za długo. Dobranoc.
Następnego
ranka zrobiła im śniadanie. Po nim Maciek pojechał do Clifden rozejrzeć się na
rynku materiałów budowlanych, a Ula ubrawszy się ciepło i zarzuciwszy na siebie
gruby, wełniany sweter postanowiła pójść na cmentarz. W ogródku zerwała resztę
kolorowych astrów i zaopatrzona w ich bukiecik powędrowała w stronę kościoła.
Na świeżo usypanym kopczyku leżało kilka wieńców. Ułożyła je, żeby nie
wyglądały zbyt chaotycznie i pod krzyżem umieściła astry ze zniczem. Pomodliła
się za duszę Arta dziękując mu w myślach za ten hojny dar, którym ich obdarzył.
Wyszła z cmentarza i stanęła bezradnie nie wiedząc, co ma ze sobą począć.
Turystów nie było. Sezon się skończył i musieli czekać na następny. Wąską
dróżką biegnącą wśród rdzawej trawy poszła w stronę portu. Pomyślała, że
zadatkuje na pomnik dla Arta. Mieli tutaj takiego domorosłego kamieniarza,
który rzeźbił w naturalnych kamieniach nagrobki. Z materiałem nie było
problemu, bo różnej wielkości kamieni mieli tu pod dostatkiem. Przy kei
natknęła się na Connora MacKinley’a czyszczącego sieci. Przywitała się z nim i
przycupnęła obok na drewnianym pachołku. Connor uśmiechnął się do niej.
- Sama jesteś? Gdzie masz Maćka?
- Pojechał do Clifden rozejrzeć się za
materiałami budowlanymi, również dla was. Chce rozeznać się w cenach, bo ma
zamiar rozbudować pensjonat. Jak już będzie wszystko wiedział na pewno do was
zajrzy. Myślę, że na wiosnę chcielibyście rozpocząć budowę.
- To prawda. Art zrobił nam wielką
niespodziankę. Chcemy odbudować jak najszybciej. Mieszkanie z teściami nie
zawsze jest dobrym pomysłem – mrugnął do niej okiem. – A ty gdzie idziesz?
- Do Fergussona. Chcę dać mu zaliczkę na
pomnik dla Arta.
- To dobry pomysł Ula. My się dołożymy. Wiele
mu zawdzięczamy. Jak będziesz znała już koszty to powiadom nas, dobrze?
- Dobrze. Idę, a ty pozdrów ode mnie
dziewczyny.
Fergusson
zaskoczył ją mówiąc, że pomnik jest już opłacony przez księdza dobrodzieja i
właśnie nad nim pracuje.
- Jak tylko dowiedział się od was o zgonie
porozumiał się ze mną i prosił, żebym zabrał się za rzeźbienie. Za tydzień
skończę i postawię go na swoim miejscu.
Zdziwiona,
ale szczęśliwa podziękowała mu i wolnym krokiem ruszyła na najwyższy klif w
okolicy. Lubiła to miejsce. O tej porze roku było dość wietrzne i w dodatku
niczym nieosłonięte, ale to jej nie przeszkadzało. Stawała w jego najwyższym
punkcie i z zachwytem spoglądała na malowniczo rozbijające się o skały fale.
Chłonęła ten widok. W Polsce nie spotkała się z niczym podobnym. Ten spacer
będzie jednym z jej ostatnich w tym roku. Za chwilę spadnie śnieg i zrobi się
przeraźliwie zimno. Taką zimę jak tutaj można przeżyć siedząc w domu przy
płonącym kominku, popijając gorące kakao. Jak mróz będzie duży to nawet rybacy
nie wypłyną na połów, bo przeważnie lód skuwa zatokę, a Spółka Rybacka nie
posiada lodołamacza, żeby uwolnić ją od niego. Może to właśnie w lodołamacz
powinni zainwestować? Właściwie w zimie to życie w Cleggan zamiera*. Rybacy
wykorzystują ten czas na naprawę sieci, a ich kobiety zajmują się ręcznymi
robótkami. Ula z Maćkiem spędzają czas głównie w internecie rozmawiając ze
swoimi rodzinami. Płynie wówczas wiele łez, bo tęsknią wszyscy jednakowo mocno.
Westchnęła
głęboko i wytarła oczy, z których porywisty wiatr wycisnął trochę słonej
wilgoci. Splotła rozwiane na wietrze długie, kasztanowe włosy i otuliła się
szczelniej grubym, wełnianym swetrem. Czas wracać. Już południe. Niedługo
pewnie wróci Maciek. Trzeba przygotować jakiś obiad. Z ociąganiem skierowała
swe kroki w kierunku pensjonatu.
Maciek
wrócił rozentuzjazmowany. Udało mu się dotrzeć do hurtowni, w której mogli się
zaopatrzyć dosłownie we wszystko, w dodatku po bardzo okazyjnych cenach.
Koniecznie musiał powiedzieć o tym MacKinley’om. W pośpiechu zjadł obiad i
pognał na złamanie karku zostawiając Ulę samą. Wiedziała, że nie tylko te dobre
wieści go tak pośpieszają, ale przede wszystkim zielone oczy Erin. Po jego
wyjściu posprzątała pokoje dla gości, choć tak naprawdę wcale tego nie
wymagały. Robiła to z obowiązku, by być na bieżąco, bo przecież nigdy nic nie
wiadomo i nawet o tej porze roku mogą się trafić jacyś niespodziewani turyści.
Na to jednak za bardzo nie liczyła, bo sam Art jak jeszcze żył powtarzał, że
późna jesień i zima to martwy czas dla pensjonatu i pies z kulawą nogą tu nie
zajrzy chyba, że miejscowy.
Pozamykała
drewniane okiennice. Wiatr się wzmagał, a niedomknięte trzaskały o futryny.
Omiotła spojrzeniem ostatni już pokój i zadowolona zeszła do kuchni. Zrobiła
sobie kawy i włączyła laptop. Teraz to było ich okno na świat. Weszła na skypa
i po chwili zobaczyła uśmiechniętą twarz swojego młodszego brata.
- Cześć siostra. Co słychać?
- Witaj Jasiu. Zawołaj wszystkich, bo mam do
przekazania wieści. Po chwili na ekranie monitora pojawił się jej ojciec i
najmłodsza z Cieplaków – Beatka. – Ula uśmiechnęła się na widok całej trójki.
- Witajcie kochani. Mam trochę wesołych i
trochę smutnych wiadomości. Wczoraj pochowaliśmy Arta. Zmarł biedaczek kilka
dni temu w nocy. Żadne z nas nic nie słyszało. Po pogrzebie okazało się, że
zostawił testament i ujął w nim nas oboje. Zapisał nam pensjonat, ziemię i po
sto tysięcy euro. To ogromny majątek. Maciek ma plany związane z rozbudową
hotelu. Chce też ściągnąć tutaj rodziców, ale o tym pewnie sam im powie. Ja też
chciałabym, żebyście byli przy mnie, ale to ponad dwa i pół tysiąca kilometrów,
a droga bardzo męcząca, bo nie ma bezpośredniego połączenia. Z twoim sercem
tato nie dałbyś rady. Pomyślałam sobie, że może ja przyjadę do was zanim
zacznie się tutaj sezon. Cały maj mogłabym być z wami. Przyślemy wam też trochę
pieniędzy. Właściwie nie takie trochę, ale znacznie więcej. Nie będziecie
musieli tak bardzo skąpić na wszystko. Kup dzieciakom porządne ubrania na zimę
tato i sam też zadbaj o siebie. Koniec biedowania. Zróbcie sobie bogate święta.
Pieniędzy wystarczy też na pomnik dla mamy. Zamów tato taki z granitu. Szkoda,
że mnie tam nie ma. Sama pozałatwiałabym wszystko szybciej.
Cieplak
otarł z oczu łzy.
- Nie martw się córcia. Jasiek pomoże i
załatwimy wszystko tak jak chcesz. Bardzo brakuje nam ciebie i bardzo tęsknimy.
Dziękujemy, że o nas pamiętasz i o nas dbasz. Dbaj też o siebie. Ubieraj się
ciepło, bo tam ostry klimat. Wszyscy chcemy cię uściskać. Będziemy odliczać dni
do maja. Kochamy cię córcia.
- I ja was bardzo kocham. Odezwę się wkrótce,
a wy sprawdzajcie konto w banku. Jutro postaram się przelać pieniądze. Do
zobaczenia kochani.
Po tej
rozmowie rozkleiła się zupełnie. Zawsze tak reagowała, gdy widziała ich
wszystkich i mogła porozmawiać. To już trzy lata odkąd opuścili Rysiów i
szwendali się na obczyźnie. Maciek chyba odnalazł tutaj swoje szczęście, a ona?
Ona nawet o to nie zabiegała. Nie pociągał jej żaden z miejscowych młodzieńców.
Do żadnego nie zabiło jej mocniej serce. Oni wszyscy wydawali się tak bardzo do
siebie podobni. Potężni, zwaliści, muskularni, bo nawykli do ciężkiej,
fizycznej pracy. Przy tym przeważnie ogniście rudzi z bladymi, upstrzonymi
piegami policzkami. Ona sama też miała rudy odcień włosów i kilka uroczych
piegów na nosie. Często sądzono, że jest tutejsza. Jednak tacy mężczyźni jakich
tu spotkała kompletnie nie byli w jej typie. To nie było tak, że marzyła o
księciu z bajki, ale człowiek, którego miałaby pokochać musi mieć to coś, co ją
zaintryguje i pociągnie. Póki co taki ktoś się nie pojawił. Miejscowi próbowali
ją swatać, ale zawsze umykała zawstydzona. Nie lubiła, gdy zbytnio się nią
interesowano. Nawet nie chodziła na wiejskie zabawy. Była na takiej właściwie
tylko raz i to głównie dlatego, że na własne oczy chciała zobaczyć irlandzkie
tańce. Maciek częściej korzystał z tej miejscowej rozrywki. Podobały mu się tutejsze
panny, a teraz okazało się, że jedna z nich skradła mu serce. I dobrze. Dobrze,
że myśli poważnie o życiu, o założeniu rodziny, o rozbudowie pensjonatu. Wsiąkł
w tę społeczność znacznie bardziej niż ona. Ona przez te lata ciągle myślała o
powrocie. On początkowo też, ale teraz, gdy poznał Erin nie myśli o tym w ogóle,
bo znalazł swoje miejsce na ziemi. A gdzie jest jej miejsce?
Pod koniec
listopada sypnęło gęstym śniegiem. Zawiało drogi i pola. Dotarcie gdziekolwiek
stało się nie lada wyczynem. Przezorny Maciek będąc któregoś dnia w Clifden
kupił dwa skutery śnieżne. Dzięki nim mogli się przemieszczać, chociaż Ula
korzystała z tego rzadko. Maciek nadal spełniał funkcję zaopatrzeniowca i
dostarczał do domu wszystko, co było niezbędne. Samochód, który był jego
oczkiem w głowie, przeszedł gruntowny lifting. Miał na szczęście napęd na
cztery koła, które przyozdobiły zimowe, szerokie opony.
Święta
spędzali we dwoje. Tuż przed wigilią porozmawiali jeszcze ze swoimi rodzinami i
złożyli wszystkim życzenia.
MacKinley
postarał się, żeby nie zabrakło im ryb w te święta. Tuż przed nimi przyjechał
przywożąc całą skrzynię morskich wspaniałości, z których znakomitą część Ula
zamroziła.
Naprawdę
się postarała, żeby ta wigilia nie ustępowała w niczym tej polskiej. Wprawdzie
zamiast karpia był dorsz, a zamiast grzybowej zupy barszcz, ale to przecież też
wigilijne danie. Własnoręcznie ulepiła sporo uszek i pierogów z mięsem. Nie
znali tu kiszonej kapusty.
Uściskali
się i połamali opłatkiem. Konsumowali w ciszy. Po kolacji pomyła naczynia i
wraz z Maćkiem zasłuchała się w kolędy. Dzięki internetowi mogli posłuchać tych
swojskich, polskich.
Siedzieli
tak niemal do północy. Właśnie wstawali, by udać się na spoczynek, gdy usłyszeli
łomotanie do drzwi. Spojrzeli na siebie zaskoczeni i jednocześnie ruszyli w ich
kierunku.
* Tak naprawdę to w tym rejonie
Irlandii nie ma zbyt srogich zim i rzadko pada śnieg. Nawet trawa pozostaje
zielona. Do rozwinięcia opowiadania był mi potrzebny właśnie taki opis
zachodniego wybrzeża Irlandii. Wietrzny, zimny i śnieżny.
ROZDZIAŁ 3
Maciek
dopadł drzwi wejściowych i otworzył je na całą szerokość. Momentalnie buchnął
na nich zimny podmuch wiatru niosąc ze sobą tuman śniegu. Przed nimi stał
człowiek odziany w kożuch i futrzaną czapkę. Jego twarz wydawała się zdrętwiała
z zimna. Usiłował coś powiedzieć, ale tylko nieznacznie poruszył ustami. Maciek
schwycił go za rękę i wciągnął do środka zatrzaskując szybko drzwi i odcinając
ich w ten sposób od śnieżnej zadymki. Pociągnął nieznajomego do saloniku i
usadził przy kominku. Ściągnął mu czapkę i kożuch, a także zaśnieżone buty. Ula
już niosła miskę z gorącą wodą i ręcznik. Pomogła ściągnąć mokre skarpety i
wsadziła zmarznięte stopy mężczyzny do miski. Syknął i skrzywił się z bólu.
Podała mu kubek z gorącym barszczem, ale miał tak zgrabiałe dłonie, że nie był
w stanie go utrzymać. Wlewała mu do gardła zupę łyżką do momentu aż jego
policzki zaróżowiły się. Miał spory zarost, który zaczął teraz tajać i moczyć
mu sweter. Podała mu ręcznik, by mógł wytrzeć brodę. Uśmiechnął się nieznacznie
i wyszeptał.
- Thank you...,
thank you very much, both of you.
- Not at all – Ula przykucnęła i wytarła mu
stopy. – Maciuś przynieś te wełniane kapcie i koc. Koniecznie musi się
rozgrzać. Zaraz zrobię mu coś do jedzenia.
Nieznajomy
wytrzeszczył na nią oczy.
- Jesteście Polakami?
Teraz to
oni wpili w niego zdumione spojrzenia.
- A pan też z Polski? Co pan tu robi na tym
odludziu?
- To długa historia. Szukam pensjonatu o
nazwie „On the cliff”.
- No to właśnie go pan znalazł – Maciek
wyciągnął do mężczyzny dłoń. – Jestem Maciek, a to moja przyjaciółka Ula. Jesteśmy
właścicielami pensjonatu. A pan? Jak się mamy zwracać do pana?
- Marek. Po prostu Marek – odwzajemnił uścisk
dłoni. - Dojechałem do Clifden i tam wynająłem samochód. Niestety zakopałem się
nim jakieś trzy kilometry stąd. Musiałem resztę drogi przejść pieszo. Gdybym
nie zobaczył światła w oknach pewnie bym zamarzł na tym mrozie.
- Proszę założyć te skarpety i przykryć się
kocem. Ja zaraz przygotuję coś do jedzenia i pokój dla pana. Na jak długo chce
pan zostać?
- Myślę, że na długo. To nie będzie
kłopotliwe? Zapłacę na razie za miesiąc z góry.
- To żaden kłopot. Może pan zostać jak długo
pan zechce.
- Dziękuję. Nie wiem tylko co z samochodem.
Zostawiłem tam swoje rzeczy.
- Tym proszę się nie martwić. Ja jutro ściągnę
go do pensjonatu. Rano powinni już odśnieżyć drogę i na pewno go znajdę.
Tymczasem dzisiaj pożyczę panu swoją piżamę i może szlafrok.
Po
kilkunastu minutach Ula postawiła na stole barszcz z uszkami, trochę odgrzanego
dorsza i pierogi.
- Proszę bardzo. Zapraszam. Ja, jeśli
pozwolisz Maciuś, – zwróciła się do przyjaciela - przygotuję pokój i położę się
już, a jutro dogadamy z panem szczegóły. Dobranoc.
- Dobranoc – odpowiedzieli niemal
równocześnie. Maciek przysiadł przy stole i przyglądał się Markowi, który z
zapałem konsumował ciepłe potrawy. Był naprawdę głodny.
- Z której części Polski pan pochodzi? – spytał
cicho.
- Z Warszawy. Opuściłem ją cztery dni temu,
ale miałem swoje powody, o których nie bardzo chcę opowiadać.
- Z Warszawy… My pochodzimy z Rysiowa. To mała
mieścina oddalona od Warszawy o jakieś dwadzieścia kilometrów.
- Tak… Obiła mi się o uszy ta nazwa. Długo tu
jesteście?
- Ponad dwa lata, ale wcześniej przez rok byliśmy
w Londynie. Wyjechaliśmy za pracą.
- No to chyba poszczęściło się wam, skoro stać
was było na kupno pensjonatu.
- Nie kupiliśmy go, ale został nam zapisany w
testamencie przez poprzedniego właściciela. Pochowaliśmy go niedawno. Jeśli pan
zjadł to zaprowadzę pana do pokoju. - Weszli po schodach na piętro. Maciek
otworzył pierwsze z brzegu drzwi na całą szerokość. – Proszę, oto pański pokój.
Mam nadzieję, że okaże się wygodny. Z okna jest widok na klify i morze.
Łazienka jest tuż obok, jeśli chciałby pan wziąć prysznic, a tu piżama i szlafrok.
Dobranoc.
- Dobranoc panie Maćku i jeszcze raz bardzo
dziękuję.
Obudził go
zapach świeżo zaparzonej kawy. Przetarł powieki i wyskoczył z łóżka. Stanął
przy oknie i zerknął przez nie. Krajobraz przypominał arktyczne pole. Wszędzie,
gdzie nie spojrzał widział tylko śnieg. Otrząsnął się. Co go podkusiło, żeby
wybrać to odludzie? Był uciekinierem. Uciekał przed sprawami, które go
kompletnie przerosły i chyba też przed samym sobą, co było trudniejsze w
realizacji. Ubrawszy kapcie poszedł do łazienki. Wziął ciepły, przyjemny
prysznic, a po nim mocno skrócił zarost. Nie podobał się sam sobie z taką długą
brodą. W piżamie i szlafroku zszedł na dół. W kuchni zastał krzątającą się Ulę.
- Dzień dobry – przywitał się. Odwróciła się
od kuchennego blatu.
- Dzień dobry. Wyspał się pan? Jeśli chce się
pan przebrać, to przy schodach stoi pańska walizka. Maciek zaraz z rana
ściągnął wraz z przyjacielem pański samochód. Jest sprawny, ale mocno się pan
wczoraj zakopał w śniegu.
Zaskoczyła
go. Nie sądził, że jest aż tak późno. Spojrzał na wiszący w saloniku zegar,
który wskazywał godzinę jedenastą trzydzieści. Nieco zażenowany odpowiedział.
- Nie przypuszczałem, że już niemal południe.
Rzeczywiście zaraz się przebiorę i zejdę, żeby omówić z panią warunki.
Wrócił po
piętnastu minutach. Na stole parowała w filiżance kawa, w dzbanku herbata, a
obok stały talerze z jajecznicą na bekonie i mnóstwem przeróżnych wędlin. Zapachniał
mu mocno świeży chleb i ciasto. Zdziwił się.
- Skąd macie świeże pieczywo? Jest tutaj jakaś
piekarnia działająca nawet w święta? – Ula uśmiechnęła się.
- Piekarnię tu mamy, ale okres świąt szanują
tak jak wszędzie. Sama piekę chleb, jeśli zajdzie taka potrzeba. Proszę jeść, a
ja przy kawie powiem co i jak – przyniosła sobie kubek z kawą i usiadła naprzeciw
Marka. – Zwykle w sezonie bierzemy za dobę sześćdziesiąt pięć euro. W to
wliczone są trzy posiłki. Jednak już jest dawno po sezonie, a w zimie nie
miewamy gości w ogóle. Dlatego chcę zaproponować panu cenę o piętnaście euro
niższą. Również będzie o jeden posiłek mniej, bo tylko śniadanie i
obiadokolacja. Oczywiście jeśli pan zgłodnieje w międzyczasie, może pan zawsze
dostać dodatkowy posiłek. Za miesiąc, to będzie tysiąc pięćset euro. Co tydzień
będzie miał pan zmienianą pościel. Ręczniki co drugi dzień. Jeśli panu to
odpowiada zaraz wpiszę pana do książki gości, ale wcześniej poproszę o jakiś
dokument. Dowód osobisty lub paszport.
- Cena jest bardzo korzystna, a co do
posiłków, to i tak nie chciałem się czuć związany jakąś konkretną godziną. Mam
zamiar poszwendać się po okolicy i obiadokolacja w zupełności wystarczy.
Chciałem jeszcze zapytać, czy macie tu zasięg. Można stąd dzwonić z telefonu
komórkowego?
- Zasięg jest bardzo dobry. Trzy kilometry
stąd mamy przekaźnik. Ja bez problemu rozmawiam z rodziną w Polsce. Mamy też
dostęp do internetu, gdyby zechciał pan skorzystać.
Po
śniadaniu ubrał się i wyszedł przed dom. Jaskrawo świecące słońce odbijające
promienie w śnieżnobiałym puchu poraziło mu oczy. Zmrużył je i przytknął do
czoła dłoń. Zauważył nieopodal samochód, którym przyjechał i podszedł do niego.
Otworzył tylne drzwi i sięgnął po oprawiony w skórę duży, gruby brulion,
pudełko zawierające węgiel drzewny i kilkanaście ołówków. Wrócił do domu i
zostawił to wszystko na komodzie przy drzwiach. Potem ruszył na rekonesans.
Mróz trzymał, ale on szedł dość energicznie. Zobaczył z daleka niewielki
kościółek, a za nim spore wzniesienie. Ciężko było mu tam dotrzeć, bo śnieg był
kopny i niemal brnął w nim po kolana. Jednak warto było się pomęczyć. Kiedy
stanął na szczycie widok, który zobaczył wprawił go w zachwyt. Koniecznie musi
przyjść tu raz jeszcze i uwiecznić ten obrazek na rysunku. Dostrzegł w oddali
port i kutry. Tam też obowiązkowo musi pójść. Wyciągnął z kieszeni telefon.
Rzeczywiście miał zasięg. Szybko wybrał numer i ubrał z powrotem rękawiczkę. Po
chwili usłyszał znajomy głos i uśmiechnął się słysząc radosne powitanie swojego
najlepszego przyjaciela.
- Stary! Gdzie ty jesteś?! Miałeś być na
firmowej wigilii. Wziąłeś urlop? Dziś pierwszy dzień świąt. Umawialiśmy się na
dzisiejsze popołudnie, pamiętasz? Dzwoniłem nawet do twoich staruszków, ale oni
powiedzieli mi tylko, że wyjechałeś i zostawiłeś im jakąś tajemniczą kartkę.
- Wybacz Seba, ale nie pojawię się u ciebie. Cztery
dni przed wigilią była straszna draka u rodziców. Pokłóciłem się z Pauliną i
zerwałem zaręczyny. Starzy nie mogą mi tego darować. Ojciec prawie zszedł na
zawał tak wrzeszczał. Wyzwał mnie od nieodpowiedzialnych dupków i kretynów. Oni
oboje wzięli stronę Pauliny. Przez pół dnia ta głupia suka skarżyła się na
mnie, jaki to ja jestem niedobry, że zdradzam ją z modelkami i koniecznie dążyła
do konfrontacji z nimi tuż po świętach. Oni wszyscy chcieli mnie zlinczować.
Ledwie umknąłem. Na komodzie przy drzwiach zostawiłem im tylko kartkę, że
wyjeżdżam i nie chcę z nimi mieć żadnych kontaktów, a szczególnie z ich
ukochaną Paulinką. Dopisałem, że mają mnie nie szukać. Spakowałem się w
pośpiechu i pojechałem na lotnisko. Wsiadłem w samolot do Irlandii i tak
wylądowałem na jej zachodnim brzegu w mieścinie niemal odciętej od świata o
nazwie Cleggan. Wynająłem pokój na razie na miesiąc. Myślę jednak, że moja
nieobecność w kraju potrwa znacznie dłużej. Mam odruchy wymiotne na myśl o obojgu
Febo i wcale nie chcę wracać. Tu jest pięknie. Nikt mi nic nie nakazuje i do
niczego nie zmusza. Gdybym wziął ten ślub, to równie dobrze mógłbym palnąć
sobie w łeb, bo życia bym nie miał z tą wściekłą wydrą. Nic nikomu nie mów, że znasz
miejsce mojego pobytu. Ja nie mam zamiaru informować o tym nikogo więcej. Muszę
się uspokoić i zadbać o higienę swoich nerwów. Nieźle mną szarpnęło bracie. Nie
sądziłem, że może być do tego stopnia podła i wredna. Szantażowała mnie. Dasz
wiarę? A co by było po ślubie? Nawet nie chcę myśleć. Jakby się działo coś
ważnego, to dzwoń. Mam tu na myśli rodziców. Reszta mnie nie obchodzi.
- No to pojechałeś stary, ale wcale ci się nie
dziwię. Ona chyba jest wściekła jak osa. Będzie musiała odwołać ślub i tych
wszystkich gości, których naspraszała. Dobrze jej tak. Wcale mi jej nie żal. To
odpoczywaj bracie i wyciszaj emocje. Odezwę się. Na razie.
Olszański
rozłączył telefon i zamyślił się. To chyba najlepsze rozwiązanie jakie mogło
przyjść Markowi do głowy. Paulina była nieznośna i parła do ołtarza jak taran.
Ciągle robiła mu wymówki, wręcz awantury, że nie angażuje się w przygotowania.
Nic dziwnego, że zdezerterował. W samą porę włączył mu się bieg wsteczny. Tylko
co teraz będzie z firmą? Marek był przecież jej prezesem. Ani chybi Krzysztof
powoła na to stanowisko Febo. A jeśli tak, to wkrótce zaczną się kłopoty. Czuł
to niemal przez skórę.
Po dwóch
godzinach szwendania się po okolicy miał już serdecznie dość. Przemarzł, a
nogawki spodni były kompletnie przemoczone. Dotarł do pensjonatu i z ulgą
przekroczył jego próg. W pokoju przebrał się w suche ubranie i zszedł do
saloniku. Liczył na łyk gorącej kawy. Zauważył krzątającą się w kuchni Ulę i
oparłszy się o futrynę drzwi spytał cicho.
- Pani Urszulo…, ja bardzo przepraszam, czy dostałbym
kubek gorącej kawy? Trochę zmarzłem i bardzo mam na nią ochotę.
Na dźwięk
jego głosu odwróciła się. Od gorąca bijącego z kuchennego, kaflowego pieca
miała zarumienione policzki. Uśmiechnęła się do niego wdzięcznie.
- Oczywiście. Proszę sobie usiąść przy
kominku, a ja zaraz przyniosę kawę. Nie jest pan głodny? Jeśli tak, to podam
obiad wcześniej.
Z
przyjemnością patrzył na nią. Te rumieńce dodawały jej niewątpliwie uroku, a
oczy patrzyły szczerze.
- Głodny raczej nie jestem, bo przecież
zjadłem późne śniadanie, ale kawa zdecydowanie postawiłaby mnie na nogi.
Kiwnęła
głową i włączyła expres. Na talerzu wylądował tradycyjny świąteczny, słodki
chlebek korzenny z bakaliami bardzo tu popularny. Postawiła wszystko przed nim.
- Proszę się częstować. Niepotrzebnie upiekłam
tak dużo ciasta, bo Maćka więcej nie ma jak jest. To głównie on jest wielkim
smakoszem wypieków. – Marek uśmiechnął się. Dopiero teraz zauważyła, że ma miły
uśmiech, a w policzkach słodkie jak u dziecka dołeczki. Pod większym zarostem
nie było ich widać w ogóle.
- Ja też jestem wielkim łasuchem i chętnie
spróbuję. To keks, prawda? Widać, że szczodrze sypnęła pani bakalii. Na pewno
jest pyszny.
- To tylko przypomina nasz polski keks, ale
nim nie jest. Tutaj nazywają to ciasto barm brack i jak tylko pan spróbuje, na
pewno zauważy różnicę.
Ułamał kęs
i wsadził sobie do ust. Uśmiechnął się błogo.
- Rewelacja. Ale to dobre – sięgnął do
kieszeni spodni i wyciągnął portfel. Położył odliczoną należność za wynajęcie
pokoju. – To pieniądze za pierwszy miesiąc, chociaż ja już wiem, że zostanę
dłużej. Pięknie tu. Wreszcie będę się mógł poświęcić swojej pasji. Znalazłem tu
wiele wdzięcznych obiektów do uwiecznienia.
- Fotografuje pan?
- Nie. Nawet nie mam ze sobą aparatu. Lubię
rysować, ale nie często mam ku temu okazję. Jeśli pani chce, pokażę kilka
swoich rysunków. Sporo zrobiłem ich w warszawskich Łazienkach.
- Chętnie obejrzę. Wieki tam nie byłam.
ROZDZIAŁ 4
Z
brulionem, który zabrał z komody stojącej przy drzwiach wejściowych usiadł obok
Uli. Przewrócił kilka kartek i pokazał jej rysunek.
- Proszę spojrzeć. Poznaje pani?
Delikatnie
pogładziła papier. Zalśniły jej w oczach łzy.
- Poznaję… To Stara Pomarańczarnia… Bardzo
pięknie pan rysuje. Widać wszystkie detale. Powinien pan zacząć na tym
zarabiać. - Roześmiał się.
- Nigdy o tym nie myślałem w taki sposób.
Rysowanie mnie relaksuje i sprawia wiele radości, – przewrócił kartkę. – a tu
pomnik Chopina. Akurat byłem na niedzielnym spacerze i narysowałem. – Kolejna
przedstawiała staw i pływające po nim kaczki.
- Są śliczne i wyglądają jak żywe. Ma pan
wielki talent i wprawne oko. Dostrzega pan wiele szczegółów, których inni nie
widzą – wytarła mokre policzki. – Przepraszam pana, ale te łzy to wynik
wspomnień i ogromnej tęsknoty. Chciałabym tam kiedyś jeszcze pójść. Najlepiej
wiosną lub latem. Wtedy w Łazienkach jest najpiękniej.
- To prawda. Może jeszcze będzie pani miała
okazję, kto wie?
Przewracał
kolejne strony. Zobaczyła na nich starszą kobietę i mężczyznę, który wydał mu
się podobny do jej gościa.
Potem zdjęcie
pięknej, młodej kobiety. Jednak w jej rysach dostrzegła coś złego, a właściwie
złośliwego. Z twarzy biła duma i chyba pogarda.
- Kto to?- spytała cicho. Marek niemal wyrwał
jej zdjęcie z rąk i natychmiast potargał w drobne strzępki.
- To ktoś zupełnie nieważny, ktoś o kim staram
się zapomnieć.
Następna
kartka przedstawiała portret mężczyzny. Musiał być jakoś spokrewniony z
kobietą, bo mieli podobne rysy twarzy, a co najdziwniejsze wydał się Uli
znajomy.
- Ja go znam. To znaczy na pewno już go kiedyś
widziałam i nie zrobił na mnie dobrego wrażenia. – Marek pokręcił z
niedowierzaniem głową.
- To niemożliwe pani Urszulo. Skąd miałaby go
pani znać?
- Jestem pewna. Już wiem. To było w Londynie.
Najęliśmy się z Maćkiem do obsługi przyjęcia. Była jakaś międzynarodowa
konferencja poświęcona ekonomii i finansom. Sami byliśmy jej ciekawi, bo oboje
kończyliśmy SGH w Warszawie. Udało nam się wcisnąć na obrady, a potem
obsługiwaliśmy stoliki na bankiecie. Szłam z tacą wypełnioną kieliszkami z
szampanem i wtedy on wpadł na mnie. Upuściłam tacę i potrzaskałam wszystkie
kieliszki. Myślałam, że zapadnę się pod ziemię. Zrugał mnie po angielsku wyzywając
od głupich dziewuch. Zwykle jestem opanowana, ale wtedy bardzo mnie zdenerwował,
bo całą winę zwalił na mnie. Zaklęłam i po polsku wyzwałam go od buraków. Wbiło
mnie w ziemię, kiedy odpowiedział mi również po polsku. Powiedział mi, że
polskie, wiejskie dziewuchy nie powinny wynajmować się do pracy, w której
potrzebna jest gracja i finezja, bo przynoszą tylko wstyd krajowi. Wyglądał jak
prawdziwy diabeł. Rozpłakałam się wtedy i uciekłam na zaplecze. Pamiętam, że
przyszedł Maciek i powiedział, że on jest przedstawicielem strony polskiej i
nazywa się…, nazywa się Febo. Tak, na pewno Febo. To też jakby nie polskie
nazwisko, ale nie zastanawiałam się nad tym. Chciałam stamtąd uciec. Nie
zarobiłam wtedy ani pensa, bo wieść o tym incydencie dotarła do organizatora.
Jestem pewna, że to on właśnie na mnie doniósł.
Marek był
wstrząśnięty. Był ponad dwa i pół tysiąca kilometrów od domu i nawet w tej
małej mieścinie dopadł go jego największy antagonista, a raczej jego cień.
Westchnął ciężko.
- Ma pani rację pani Urszulo. To Febo.
Alexander Febo. W połowie Włoch z pochodzenia. Współwłaściciel domu mody
Febo&Dobrzański. Mój wspólnik i największy wróg. O nim też staram się
zapomnieć. Kobieta, którą wcześniej pani widziała to jego siostra - Paulina, a
ci starsi ludzie, to moi rodzice. To przez nich wszystkich opuściłem kraj. Nie
wytrzymałem psychicznie. Tu mam nadzieję odetchnąć i zregenerować nerwy.
Popatrzyła
mu w oczy i powiedziała cicho.
- Tutaj na pewno się panu uda. Tu jest cisza i
spokój. Tu nikt nikogo nie ocenia, bo sposób postrzegania świata i mentalność
mieszkających tu ludzi jest diametralnie różna od naszej. Ciężko pracują, żeby
utrzymać swoje rodziny i nie w głowie im komentowanie zachowań innych. Nawet
jeśli się im coś nie podoba, nie wyrażają głośno swoich opinii lecz zachowują
je dla siebie. Dają się łatwo pokochać, za szczerość, otwartość, życzliwość i
prostotę. Jestem pewna, że jeśli zostanie pan tu dłużej, pozna ich pan lepiej i
bardzo doceni.
Rozmowę
przerwał im czyjś wesoły śmiech. Do domu wszedł Maciek, a za nim Connor
MacKinley. Głośno otrzepali buty i ściągnęli puchowe kurtki. Zacierając
zmarznięte ręce przeszli do saloniku. Ula uśmiechnęła się na ich widok i wstała
od stołu.
- Panie Marku przedstawiam panu Connora
MacKinley’a tutejszego rybaka i naszego przyjaciela. Connor, to nasz gość z
Polski, pan Marek Dobrzański – przedstawiła ich sobie po angielsku. MacKinley
uścisnął Markowi dłoń.
- Słyszałem, że macie gościa. Maciek mi
powiedział. Zdziwiłem się, że kogoś przygnało w to dzikie miejsce. – Marek
uśmiechnął się. Poczuł sympatię do tego człowieka.
- Dzikie, ale bardzo piękne. Naprawdę jest pan
rybakiem? Widziałem port i kutry. Łowicie codziennie?
- Przeważnie. Łowimy dopóty, dopóki lód nie
skuje zatoki. Jeśli tak się stanie, to nie ma szans na wypłynięcie z portu. Na
razie można łowić, ale trudno powiedzieć jak długo.
- Czy było by to bardzo kłopotliwe, gdyby
zabrał mnie pan na taki połów? Nigdy nie brałem udziału w czymś podobnym, a
bardzo jestem tego ciekaw. Postaram się nie przeszkadzać i jestem gotów
zapłacić za taką atrakcję. – Connor uśmiechnął się i rzekł.
- Jeśli pan chce, może pan płynąć jutro, ale
bardzo wcześnie rano. Wypływamy o piątej. Wstanie pan?
- Na pewno. Bardzo dziękuję.
- A o pieniądzach nie ma mowy. Zawsze przyda się
na kutrze dodatkowa para rąk. No to jesteśmy umówieni. Dasz coś zjeść Klejnocie?
– zwrócił się do Uli. - Zgłodnieliśmy.
- Już szykuję. Jeśli chcecie, mam imbirową
herbatę na rozgrzewkę. – Rozlała im do szklanek i zajęła się obiadem. Mężczyźni
rozsiedli się przy stole.
- Chciałbym podziękować wam za ściągnięcie
samochodu, bo jeszcze nie miałem okazji – Marek spojrzał z sympatią na nich
obu.
- Nie ma za co. Najważniejsze, że go
znaleźliśmy. Ula, w sobotę jedziemy z Connorem do Clifden zamówić materiały. Na
razie cegły. Resztę jak się ociepli. Zadatkujemy, a za całość zapłacimy przy
ostatniej dostawie. Świetna wiadomość, prawda? – Uśmiechnęła się.
- Ależ wy jesteście w gorącej wodzie kąpani.
Nie dziwię się Maćkowi, ale ty Connor, ojciec dzieciom ulegasz pomysłom takiego
narwańca?
- To dobry pomysł Ula. Najlepszy. Mamy już
dość gnieżdżenia się na kupie. Trzeba odbudować wreszcie nasz dom. Dzięki
Artowi będzie to możliwe.
Postawiła
przed nimi parującą wazę z gęstym chowder’em i różnego rodzaju upieczone
mięsiwo. Marek pociągnął nosem. Zapach był nieziemski. Chyba nigdy w życiu nie
jadł czegoś podobnego. Zapytał Ulę co to za mięso.
- Tu jest zając nadziewany pasztetem,
baranina, jagnięcina i trochę sarniny. Proszę jeść wszystko, na co tylko ma pan
ochotę.
W brzuchu
Connora znikały pierwsze kęsy. Oblizywał się i mruczał z zadowolenia.
- Postarał się nasz morski klejnocik. Nawet
moja Brit tak dobrze nie gotuje. Pyszności.
- Morski klejnocik? – Marek zdziwiony spojrzał
na Irlandczyka. Ten rozchichotał się.
- Tak nazywamy tu Ulę. Właściwie jej imię to
właśnie oznacza, morski klejnot. To z celtyckiego. Ale proszę mi wierzyć, że ta
kobieta całkowicie zasługuje na to miano. Jest tu prawdziwą perełką – zaśmiał
się widząc jak czerwienieją jej policzki. – No nie wstydź się Ula. Jesteś
najlepsza.
Po
obiedzie nakroiła całą górę ciasta i zaparzyła świeżej kawy. Zajadali się
pachnącym, korzennym piernikiem, sernikiem i biszkoptem z kremem, i owocami.
Kiedy Connor żegnał się z nimi wieczorem wcisnęła mu jeszcze paczkę tych
słodkości.
- Zabierz to dla Brit i dzieci. Tu i tak nie
ma kto tego jeść. To co zostało w zupełności nam wystarczy.
- Dzięki Ula, a z panem widzę się o piątej
rano przy kei. Dobranoc.
Cicho
dzwoniący budzik zerwał ją ze snu. Zmrużyła powieki i spojrzała na podświetlony
cyferblat. Była trzecia trzydzieści. Zarzuciła na siebie szlafrok i podreptała
do kuchni. Zaparzyła sporo kawy i wlała jej część do wysokiego termosu.
Przygotowała całą furę kanapek z wędliną i opakowawszy w papier włożyła do
foliowego worka. Ubrała się ciepło i podeszła do pokoju, w którym spał Marek.
Zapukała cicho, ale nie otworzył. Zapukała jeszcze raz. Tym razem pojawił się
rozespany w rozchełstanej piżamie. Zarumieniła się widząc jego gołą klatkę piersiową.
- Ja bardzo przepraszam panie Marku, ale już
czas, jeśli chce pan wypłynąć z MacKinley’em. Ja odwiozę pana do portu, bo to
jednak kawałek drogi.
Oprzytomniał
w momencie. Podziękował jej i po piętnastu minutach zszedł na dół. Czekał już
tam na niego kubek gorącej kawy, którą wypił niemal duszkiem. Ubrali się w
pośpiechu. Ula wręczyła mu jeszcze torbę z termosem i kanapkami. Na jego
zdziwione spojrzenie odpowiedziała.
- To śniadanie i kawa. Na pewną się przydadzą.
Wyszli na
zewnątrz. On przystanął wpatrując się w tę śnieżną biel odcinającą się wyraźnie
od czarnego nieba. Było bardzo cicho i nawet tak dokuczliwy tutaj wiatr
odpuścił. Wyprowadziła z garażu skuter śnieżny i odpaliła go. Pokazała Markowi
miejsce za sobą. Zajął je i ruszyli.
Ta przejażdżka,
chociaż dość krótka bardzo mu się spodobała. Postanowił, że po powrocie poprosi
Ulę, by mógł korzystać ze skutera. To bardzo ułatwiało poruszanie się po
okolicy.
Zatrzymała
skuter przy kei. Zauważyła krzątaninę przy kutrze MacKinley’ów.
- Już są.
- Są?
- Connor zawsze wypływa z synem. Nolan ma
osiemnaście lat, ale nie mniej wprawy niż ojciec. Od dziecka mu towarzyszył.
Chodźmy.
Przywitali
się i już po chwili młody MacKinley łapał rzuconą przez Ulę cumę. Connor
ostrożnie manewrował między kutrami do momentu aż nie zobaczył otwartego oceanu.
Teraz mógł przyspieszyć. Stojący obok niego w sterówce Marek oczarowany patrzył
na widok przed sobą. Ominąwszy rozrzucone gdzie nie gdzie małe, skaliste
wysepki mieli już przed sobą tylko ocean.
Po
godzinie dotarli do miejsca, w którym na wodzie unosiły się kolorowe małe boje.
- Będziemy wybierać sieci. Dwa dni temu
zarzuciliśmy. Mam nadzieję, że są pełne – mruknął Connor. Sięgnął za siebie i
wyciągnął dwa gumowe kombinezony. – Proszę to założyć. Wprawdzie ocean
wyjątkowo dzisiaj spokojny, ale nigdy nic nie wiadomo.
Wyszli z
ciepłej sterówki. Dołączył do nich Nolan w podobnym stroju. Wziął długi drąg z
potężnym hakiem i wychylił się za burtę podbierając boję, do której uczepiona
była sieć.
- Będziecie ciągnąć obaj – zarządził Connor. -
Proszę stanąć z prawej strony. Ja będę wybierał ryby.
Ciężko
pracowali. Marek niemal zdarł dłonie do krwi mimo rękawic. Nie był
przyzwyczajony do fizycznej pracy. Zmęczony, ale szczęśliwy z zapałem ciągnął
sieci, a Connor wybierał z nich dary morza i rozdzielał do skrzyń. Połów był
udany. Młody Nolan wciągnął na pokład ostatnią boję. Koniec. Mogli odetchnąć.
Zabezpieczyli jeszcze skrzynie i weszli do sterówki.
- I jak panie Marku podobało się panu?
- Bardzo. Nigdy czegoś takiego nie przeżyłem.
Będę miał co wspominać na stare lata. Chyba zasłużyliśmy na porządne śniadanie.
Pani Urszula naszykowała mi górę kanapek, których sam na pewno nie dam rady
zjeść. Jest też gorąca kawa.
Kuter
łagodnie bujał się na falach, a oni posilali się. Była siódma trzydzieści.
Przed sobą mieli godzinę drogi do portu. Dopłynęli spokojnie. Już na brzegu
Connor wrzucił do wielkiej reklamówki dwa kraby i kilka garści krewetek. Do
nich dorzucił sporego tuńczyka, rdzawca i molwę. Podał siatkę Markowi.
- Proszę do zanieść naszemu Klejnotowi, ona
będzie wiedziała co z tym zrobić. Przez najbliższe dni będzie się pan raczył
naprawdę pyszną rybą.
Marek
wyciągnął do niego dłoń.
- Możemy mówić sobie po imieniu? Byłoby mi
bardzo miło.
Connor
uścisnął mu prawicę i rzekł.
- Bardzo chętnie Mark. A teraz zmykaj. My mamy
tu jeszcze trochę roboty. Musimy zanieść ryby na targ. Do zobaczenia.
Z zawadiacką
miną taszczył ogromną siatkę z imponującymi rybami. Ten poranek był dla niego
męczący i stanowił wielkie wyzwanie, ale po raz pierwszy od dłuższego czasu
poczuł się naprawdę szczęśliwy. Szczęśliwy i wolny. Po raz pierwszy też od
dłuższego czasu ani raz nie pomyślał o swoich rodzicach, swojej byłej
narzeczonej i o swoim niedoszłym szwagrze i to była bardzo miła świadomość.
Rozebrawszy
się wszedł od razu do kuchni. Zauważył na półce jakieś stare gazety na
podpałkę, rozłożył je na stole i powykładał na nie ryby. Mył ręce, kiedy do
kuchni weszła Ula. Ze zgrozą spojrzała na stół.
- Rany boskie, czy ten Connor zwariował!? Na
co nam tyle ryb? Jeszcze nie zjedliśmy tych, które przyniósł przed wigilią.
Marek
widząc jej minę roześmiał się na całe gardło.
- Proszę się nie martwić pani Urszulo, ja na
pewno zjem ich całkiem sporo. Connor dał mi też kraby i krewetki. Może zrobimy je
sobie na obiad? Widziałem kiedyś w chińskiej knajpie jak je przyrządzają i
wydaje się to być dość proste.
- Istotnie to nic skomplikowanego. Ja je
przyrządzę. Jeśli nie ma pan zajęcia, to proszę nalać sobie kawy lub herbaty,
usiąść przy kominku i od czasu do czasu włożyć do niego jakąś szczapę. Na stole
jest ciasto. Smacznego.
ROZDZIAŁ 5
Usiadł na
kanapie z kubkiem w dłoni i talerzykiem ciasta. Stąd miał dobry widok na
kuchnię i krzątającą się w niej Ulę. Tym razem pomyślał o Paulinie. Pomyślał,
że nigdy nie widział jej przy przygotowywaniu jakiegokolwiek posiłku. Śniadania
szykował zwykle on. Obiady jadali późno i to zawsze w jakichś eleganckich
knajpach. Jej szlachetne podniebienie nie zniosłoby pewnie prostych,
zwyczajnych dań. Uważała się za kogoś lepszego niż inni, chociaż zupełnie nie
miała do tego powodu. Spojrzał na Ulę. Siedziała skupiona przy stole i z wielką
uwagą usuwała krewetkom pancerzyki. Sięgnął po brulion i ołówek. Nagle wydała
mu się piękna i w jakimś sensie uduchowiona. Jakby w to, co robiła wkładała
całe serce i duszę. Gęste, kasztanowe włosy spłynęły długą falą aż do połowy
pleców. Upstrzony kilkoma piegami nosek, długie rzęsy, pełne usta i policzki
kształtowały jej śliczny profil. Przez kilka minut siedział wpatrując się w
nią. Wreszcie chwycił ołówek i zaczął szkicować. Wprawna ręka i oko w kilka
minut wyczarowały jej obraz. Przyjrzał się mu i uśmiechnął. Musiał przyznać, że
była naprawdę wdzięcznym obiektem do pozowania, chociaż niczego nieświadomym.
Późnym
popołudniem pojawił się Maciek. I tym razem nie był sam. Wszedł ciągnąc za rękę
jakąś dziewczynę. Przywitał się z nimi i przedstawił Markowi Erin.
- To moja dziewczyna – powiedział z dumą. Ula
uśmiechnęła się i pomyślała, że jej przyjaciel chyba jednak zdobył się na
odwagę i wyznał Erin, co do niej czuje.
– Wiecie, że rybacy organizują sylwestra u Johna
w pubie? Będzie mnóstwo dobrego żarcia, szampan, piwko, whiskey i tańce. My
idziemy, a wy? Chyba nie będziecie siedzieć w domu w taki dzień? Panie Marku,
proszę namówić Ulę. Ona nigdy nie chce iść na żadną zabawę. Powinna mieć trochę
rozrywki.
Marek uśmiechnął
się szeroko.
- Co pani na to pani Urszulo? Ja poszedłbym
bardzo chętnie, ale samemu nie wypada. Pan Maciek miał świetny pomysł. Proszę –
spojrzał na nią błagalnie. Poczuła się zażenowana.
- Ty to naprawdę masz oryginalną wyobraźnię –
zwróciła się do Maćka. - Przecież ja nawet tańczyć nie umiem. Po co tam pójdę?
Żeby ściany podpierać?
- Oj Ula – odezwała się Erin – zgódź się.
Zobaczysz, że będzie fajnie.
- Prosimy – Marek złożył ręce jak do modlitwy.
- No dobrze. Pójdę, ale jak będą się ze mnie
śmiać, to wracam do domu.
- Ja nie pozwolę, żeby ktokolwiek naśmiewał
się z pani. Przysięgam.
Pogoda
trochę się ustabilizowała. Przestało śnieżyć, a i wiatr ucichł. Dostawszy
przyzwolenie Uli na używanie skutera śnieżnego Marek każdego ranka zaopatrzony
w swój brulion i ołówki, zwiedzał okolicę. Zeszyt szybko zapełniał się grafikami
klifów w zimowej szacie i urokliwych wysepek, które jak grzyby wyrastały w
niewielkiej odległości od brzegu. Były siedliskiem tutejszej populacji fok,
które kiedy nie polowały, leniwie wyciągały swoje grzbiety na skalnych półkach.
Wody oceanu obmywające tę części Irlandii były dość płytkie. W sporej
odległości od linii brzegowej nadal nie było tu więcej niż sześćdziesiąt metrów
do dna. Najważniejsze jednak, że wciąż były wolne od kry i rybacy mogli
swobodnie wypływać na połów.
Jeszcze
przed sylwestrem Marek wsiadłszy w wypożyczony samochód pojechał do Clifden.
Uznał, że jednak nie będzie mu już potrzebny i bez sensu było opłacać każdego
dnia jego wynajęcie. Maciek pojechał swoim samochodem, by móc potem zabrać
Dobrzańskiego do domu. Umówili się na konkretną godzinę przed jednym z pubów.
Maciek pojechał załatwiać interesy, a Marek po oddaniu auta buszował po
sklepach. Kupił kilka koszul, ładny krawat z myślą o sylwestrowej zabawie, a
przede wszystkim garnitur. Natknął się też na sklep, chyba jedyny w mieście,
który zaopatrywał plastyków. Dostrzegł bruliony o takim samym formacie jak jego
własny i od razu wziął trzy. Uzupełnił braki w ołówkach i węglu drzewnym. Wypłacił
też w bankomacie trochę gotówki. Nie chciał zostać tak zupełnie bez pieniędzy.
Czekając
na Maćka przed pubem pomyślał, że jest tu zaledwie od kilku dni a czuje się
tak, jakby spędził tutaj połowę życia. Poznał sporo ludzi podczas swoich wypraw
mimo, że nie było ich tak wiele. Oni wszyscy pytali go skąd się tu wziął, a on
niezmiennie powtarzał, że przyjechał z Polski i mieszka u Uli i Maćka. Oni
kiwali wtedy głowami ze zrozumieniem i mówili.
- Aaa, u naszego Klejnocika… Dobrze pan
trafił. Ula to świetna dziewczyna i taka zaradna.
Jeden z
nich, rudy olbrzym o imieniu Cedric wyznał mu ze śmiechem.
- Człowieku, gdybym ja był młodszy, to nawet
bym się nie zastanawiał, ale uderzył w konkury do niej. To prawdziwy skarb nie
kobieta. Drugiej takiej ze świecą szukać. U nas dziewczyny i urodne, i
gospodarne, ale takiej jak ona nie znajdziesz. Wielu zabiegało o nią, ale ona
odporna na ich zaloty. Szuka tego jednego, jedynego i myślę, że to nie będzie
żaden z miejscowych, choć chłopy z nas na schwał. Twarde i nieokrzesane. A ona
łagodna jak łania i dobra. Stary Art, poprzedni właściciel pensjonatu pokochał
ją jak własne dziecko. Nie brzydziła się smarować go maściami, doglądała,
pielęgnowała i karmiła jak dziecko. Nie czuła wstrętu, gdy kąpała go i
przebierała w czystą odzież. To z tej wdzięczności zapisał im hotel i szmat
ziemi. Zasłużyli oboje i ona i Maciek.
Po takich
rozmowach nieco inaczej spoglądał na Ulę. Rzeczywiście taka była. Spokojna,
cicha i skromna. Nie marnująca słów. Zawsze skupiona na czynności, którą akurat
wykonywała. Ciągle nie mógł się oprzeć, żeby nie porównywać jej z Pauliną. Nie
miały ze sobą żadnych punktów wspólnych poza tym jednym, że obie były kobietami,
a co dziwniejsze jego była narzeczona mocno odstawała od wizerunku idealnej
kobiety. Dziwił się sam sobie jak mógł tkwić przy niej przez pięć długich lat i
jak mógł nawet pomyśleć, że kiedyś będą małżeństwem. Chyba sam stwórca czuwał
nad nim, by nie popełnił tego błędu. Dopiero tutaj zrozumiał, że jego życie tam
w dalekiej Polsce było kompletnie pozbawione sensu. To tu pojął, że prawdziwe
życie nacechowane jest ciężką pracą, właściwym stosunkiem do drugiego człowieka
i docenianiem na każdym kroku tego, co się posiada dzięki własnej inicjatywie.
Z tych
myśli wyrwał go ostry pisk hamulców. To Maciek parkował. Wyskoczył z samochodu
i pomógł Markowi z rzeczami.
- Może wejdziemy na jakąś herbatę? Trochę
zmarzłem. Wypijemy i ruszamy.
Marek bez
sprzeciwu przystał na to. Polubił Maćka za jego otwartość i prostolinijność. W
czasie drogi do Clifden przeszli na „ty”.
- Bardzo mi miło – mówił Maciek. – Tutaj nikt
nie bawi się w „Wersal” i wszyscy mówią sobie po imieniu. Tak jest o wiele
łatwiej w kontaktach z ludźmi.
Weszli do
pubu i już od progu twarz Maćka przyozdobił szeroki uśmiech. Podszedł do
mężczyzny siedzącego przy barze i klepnął go w ramię.
- Witaj Bernen. Jedziesz do nas? – Mężczyzna
odwrócił się i odwzajemnił uśmiech. Uścisnął Maćkowi dłoń.
- Część Maciek, a kim jest twój towarzysz? – obrzucił
Marka zaciekawionym spojrzeniem.
- To Marek Dobrzański z Polski. Jest gościem
pensjonatu, a to nasz listonosz Bernen MacDoyle. Poznajcie się. – Uścisnęli
sobie dłonie. – To co, jedziesz do Cleggan?
- No jadę, ale skoro już cię spotkałem, to
może oszczędzisz mi drogi. Mam tylko jedną przesyłkę i to dla Uli. Zamówiła
przez internet jakąś kieckę w tutejszym sklepie. Weźmiesz?
- No pewnie. To chyba na tę zabawę
sylwestrową.
- Nie wiem. Szczegółów nie znam, ale dzięki.
Przynajmniej szybciej będę dziś w domu.
Dopili
herbatę. Bernen wcisnął jeszcze Maćkowi spore pudło i ruszyli w powrotną drogę.
Dzień
przed sylwestrem w całej wsi panowało wesołe podekscytowanie. Jedynej Uli nie
udzielił się ten nastrój. Raczej była nieco zdenerwowana. Wprawdzie sukienka
przez nią zamówiona była śliczna, ale to nie zmieniało faktu, że jej
właścicielka tańczyła fatalnie.
Po
obiedzie zrobiła jeszcze Markowi kawy i zabrała się za mycie naczyń. Marek
rozsiadł się w saloniku i cicho nastawił radio, z którego popłynęła spokojna
melodia. Widząc, że Ula skończyła i wyciera dłonie wstał i poszedł do kuchni.
Stanął naprzeciw niej i uśmiechnął się.
- Koniecznie musimy spróbować pani Urszulo,
żeby nie dać plamy na zabawie – wyciągnął w jej kierunku dłoń i delikatnie ujął
ją w pasie. Spięła się. Zaskoczył ją. – Proszę się rozluźnić, to nie będzie
bolało. Trzeba się tylko wsłuchać w rytm, a nogi same panią poniosą.
Ruszył
wolno pociągając ją za sobą. Poddała się muzyce. Z niepewną miną patrząc mu w
oczy sunęła za nim, a on prowadził ją doskonale. Zrobili kilka rundek wokół
stołu. Kiedy melodia umilkła wyszczerzył się do niej uszczęśliwiony.
- Widzi pani? To wcale nie takie trudne, a
pani ma świetne wyczucie rytmu. Spróbujemy jeszcze raz?
Przez
kolejną godzinę nie robili nic innego tylko tańczyli i tańczyli. Wypróbowali
wszystkie możliwe kroki. Musiała przyznać, że Dobrzański był znakomitym
tancerzem. On natomiast ze zdumieniem stwierdzał, że wyjątkowo przyjemnie jest
ją trzymać w ramionach, odurzać się zapachem jej włosów lub przytulić policzek
do jej skroni.
Zmęczeni
usiedli na kanapie. Z zaróżowionymi policzkami i przyspieszonym oddechem
dziękowała mu za tę naukę.
- Jestem naprawdę panu wdzięczna. Przynajmniej
nie będę świecić oczami ze wstydu.
- Nie ma za co. Naprawdę. Było bardzo
przyjemnie, a ja uwielbiam tańczyć.
W pubie
Johna MacNamary powoli zaczęli gromadzić się goście. Pub był duży i spokojnie
mógł pomieścić ich mnóstwo. Stoliki przesunięto pod ściany, by oczyścić środek
sali przeznaczony na tańce. Ogromny bar zastawiony był tutejszymi pysznościami
przygotowanymi przez żony rybaków. Z uwagi na to, że miejscowe wody obfitowały
w rekiny, nie zabrakło pieczonych płetw i steków. Do tego wielkie michy colcannonu,
zrobionego z tłuczonych ziemniaków, kapusty i posiekanej cebuli podprawionych
masłem i mlekiem. Pełno też było dziczyzny w postaci sarniny czy zajęcy. Na
słodko przygotowano różnego rodzaju puddingi i tradycyjne ciasta. Pod
dostatkiem było szampana, piwa i irlandzkiej whiskey. Nolan MacKinley wraz z
kolegami ustawiał i podłączał sprzęt grający.
Marek i
Maciek stojący w holu byli nieco zniecierpliwieni. Co chwilę któryś z nich
spoglądał na zegarek i głośno wzdychał.
- Ula, pośpiesz się. Tak się grzebiesz, że
dojdziemy ostatni.
Wreszcie
wyszła, a im zmiękły nogi z wrażenia. Suknia, którą miała na sobie opinała jej
zgrabną sylwetkę jak druga skóra. Włosy zaczesała w angielski kok wypuszczając
wokół twarzy kilka dłuższych kosmyków. Delikatny makijaż dopełniał wizerunku.
Maciek aż cmoknął.
- No, no… Dzisiaj to ty na pewno nie
posiedzisz i nie będziesz podpierać ścian. Prawdziwy klejnot z ciebie.
- W pełni się z tobą zgadzam – wystękał Marek.
– Wygląda pani zjawiskowo.
Na te
komplementy nie mogła zareagować inaczej jak tylko pokaźnym rumieńcem, który
oblał jej policzki.
- Nie przesadzajmy. Chodźmy już.
Narzuciła
na siebie królicze futerko i wziąwszy niewielką torebkę, i reklamówkę z butami
na zmianę, wyszła na zewnątrz.
Rzeczywiście
przybyli jako jedni z ostatnich. Gdy ujrzano ich w drzwiach zaczął się
gromadzić przy nich prawdziwy tłum. Ludzie podchodzili i witali się z Ulą
dziękując jej za różne przysługi lub dobre rady. Dziękowali też Maćkowi. Marek
patrzył zdumiony na reakcję tych ludzi. Traktowali Ulę jak kogoś szczególnego i
bardzo wyjątkowego zarówno kobiety jak i mężczyźni i to w różnym wieku. Bez
wątpienia darzyli ją tutaj wielkim szacunkiem. Podeszli MacKinley’owie i
zaprosili ich do stolika.
- Trzymamy dla was miejsca. Chodźcie.
Kiedy
usiedli już wszyscy przy stolikach, na środek wyszedł John MacNamara,
właściciel pubu. W krótkich słowach przywitał ich wszystkich zapraszając też do
poczęstunku i życzył wesołej zabawy. Zabrzmiała muzyka. Marek nie tracił czasu.
Wstał i wyciągnąwszy rękę w kierunku Uli poprosił ją do tańca. Nieco zawstydzona
podała mu swoją i ruszyli na środek parkietu. Okazało się, że póki co nie ma
chętnych i przez cały czas tańczyli sami. Nie widzieli wlepionych w nich
dziesiątek oczu. Oni patrzyli wyłącznie w swoje unosząc się lekko na parkiecie.
Nie rozumiała tych wszystkich uczuć, które targały nią podczas tańca. Było jej
dobrze w jego ramionach, które trzymały ją mocno chroniąc przed potknięciem. I
jeszcze ten jego szczęśliwy uśmiech, którym ją obdarzył. Miał coś takiego w
sobie, co podrażniało zmysły, ale w bardzo przyjemny sposób. Był jednym z tych
mężczyzn, którym trudno się było oprzeć. Jego uśmiech rozbrajał i zniewalał, a
oczy patrzyły na nią z jakąś szczególną czułością, której nie potrafiła
zinterpretować.
Muzyka
ucichła, a oni wirowali jeszcze. Przystanęli dopiero wówczas, gdy rozległa się
burza oklasków. Wszyscy bez wyjątku byli pod urokiem ich tańca i szczerze bili
brawo. Oni ukłonili się mocno zażenowani i wrócili do stolika. Podał jej
kieliszek z jakimś winem.
- Proszę. Niech pani trochę ochłonie.
Przyjęła
go z wdzięcznością.
Bardzo ciekawie napisane. Jestem pod wielkim wrażaniem.
OdpowiedzUsuń