Łączna liczba wyświetleń

czwartek, 22 grudnia 2016

"SENS ŻYCIA" - rozdział 1

SENS ŻYCIA




ROZDZIAŁ 1


Słońce stało w zenicie. Jego ostre promienie lizały okoliczne łąki i odbijały się w płytkich oczkach wodnych zarośniętych gęsto szuwarami. Wśród tych wysokich traw poprzetykanych licznie kwiatami koniczyny, kąkoli i chabrów uwijały się tysiące brzęczących natrętnie much i pracowitych pszczół. Leżący w tym gąszczu bujnej zieleni mężczyzna otarł pot z czoła i wystawił do słońca twarz. Czuł błogi spokój. Mógłby tak leżeć do końca świata, byle by nic nie zmąciło tej słodkiej chwili. Zmrużył powieki i uśmiechnął się do swoich myśli. – Marta, Martusia, Marteczka, Martunia – odmieniał w myślach to ukochane imię. Zerwał się nagle, jakby przypomniał sobie o czymś niezwykle istotnym. Otrzepał zmięty, płócienny kaszkiet i nacisnął go na głowę. Najpierw wolno, a potem coraz szybciej przedzierał się przez splątane trawy. Ominął mały staw i wspiął się na niewielkie wzniesienie.



Przystanął na moment i przyłożywszy dłoń do czoła rozejrzał się wokół. Po chwili szeroki uśmiech wypełzł na jego twarz. Zaczął biec mając oczy utkwione w białej sukience, którą miała na sobie drobna, jasnowłosa kobieta. Jej włosy spadały długą kaskadą aż do połowy pleców przyozdobione w wianek z liliowej koniczyny.



 - Marta! – krzyknął, ale kobieta ani drgnęła. – Marta! – krzyknął głośniej. I tym razem nie zareagowała. Stała odwrócona plecami wtulając nos w bukiet polnych kwiatów. Przyspieszył. Nie wiedzieć czemu wydawało mu się, że im szybciej przebiera nogami, tym bardziej ona oddala się od niego. W końcu przystanął zmęczony biegiem i zdyszany. Odległość między nim a nią zdawała się nie zmniejszać. – Co jest? – zapytał sam siebie mocno zbity z pantałyku. Nie rozumiał, dlaczego ona go nie słyszy i dlaczego zamiast się zbliżać, oddala się od niego.
 - Marta, zaczekaj! – zawołał po raz trzeci widząc, że ona ruszyła w kierunku pobliskich zabudowań. Tym razem jednak odwróciła się, a on z przerażeniem zobaczył na jej ciążowym brzuchu ogromną, krwistą plamę.
 - Marta! – krzyknął przerażony. – Kto ci to zrobił?! – Uśmiechnęła się do niego przykładając dłoń do piersi. Poczuł, że słabnie. Z każdym krokiem jego nogi stawały się coraz bardziej chwiejne i niestabilne. Drżały, a on ledwie potrafił zachować równowagę. Ostatnie metry pokonał czołgając się po trawie.
 - Martuś, co z nim, co z naszym dzieckiem? – zapytał zdławionym głosem.
 - Nie martw się. Z nami już wszystko dobrze. Zaopiekuję się nim. Żegnaj kochany – odwróciła się i odeszła wciąż tuląc do twarzy naręcze kwiatów.
Leżał jak oniemiały nie mogąc się ruszyć z miejsca. Usiłował wstać, ale ta czynność zdawała się go przerastać.
 - Marta nie zostawiaj mnie! – jego rozpaczliwy krzyk rozniósł się echem po okolicy. Dziewczyna zniknęła. Zrozumiał, że został sam…


 - Nieee…! – jego wrzask obudził śpiącego przy łóżku psa, który zerwał się i wskoczywszy na nie zaczął lizać mokrą od łez twarz mężczyzny. Człowiek oddychał ciężko i z trudem rozpoznawał miejsce, w którym się znajdował. Wreszcie przytomniej spojrzał na zwierzę i pogładził pieszczotliwie jego łeb. – Już w porządku Momo…, już w porządku… Znowu miałem ten sam koszmar – wychrypiał. – Za dużo alkoholu przed snem. – Sięgnął po szklankę do połowy wypełnioną wodą i wypił łapczywie. Otarł usta i przesuwając się wolno usiadł na skraju łóżka chwytając oparcie inwalidzkiego wózka. Przysunął go bliżej i dość sprawnie się na niego przesiadł. Wszystkie kolejne czynności były już niejako rutyną. Najpierw łazienka, szybki prysznic i ubieranie się. Potem uprząż dla Momo, siatka i portfel. Sprawdzenie stanu gotówki i mógł już wyjść z domu, a raczej z niego wyjechać. Momo musiał się wybiegać, a on zrobić zaopatrzenie. Dzięki psu mógł się przemieszczać dość szybko. Momo był silnym, dużym, biszkoptowym labradorem, w dodatku wyszkolonym pod kątem pomocy osobom niepełnosprawnym. Dla Pawła stał się prawdziwym przyjacielem i ogromną wyręką.
Jadąc wzdłuż głównej ulicy miasteczka zaliczali kolejno piekarnię, sklep mięsny, w którym Momo zawsze dostawał jakieś pyszne kąski i sklep spożywczy. Paweł kupował tylko najpotrzebniejsze rzeczy. W soboty odwiedzała go siostra i to ona dbała o zawartość lodówki. Była sporo starsza i może dlatego matkowała mu już od kilkunastu lat, od chwili, kiedy stracili oboje rodzoną matkę. Wtedy wszystkie obowiązki przejęła Basia. To między innymi dzięki niej przystosowano mieszkanie dla niepełnosprawnego i to dzięki niej miał teraz Momo. To ona pojechała do fundacji „Ami” mieszczącej się w Zduńskiej Woli i złożyła stosowne dokumenty. Wcześniej zorganizowała zrzutkę wśród ich znajomych i przyjaciół na wyszkolenie psa. Kwota była niebagatelna, bo aż szesnaście tysięcy. To ona wspierała go we wszelkich poczynaniach, pomagała pozbierać się po tej ogromnej tragedii, która go dotknęła, a nie było to łatwe, bo Paweł nie chciał żyć.
W każdą sobotę pojawiała się w jego domu punktualnie o godzinie dziewiątej, zakasywała rękawy i sprzątała mieszkanie. Nastawiała pralkę i gotowała mu obiady na cały tydzień. Był jej za to bardzo wdzięczny, chociaż skromna z natury Basia nigdy żadnych podziękowań od niego nie oczekiwała i swój obowiązek względem niego uważała za coś najnormalniejszego na świecie. Miała trzydzieści pięć lat i do tej pory nie wyszła za mąż. Nie wiedzieć czemu uznała, że małżeństwo nie jest jej pisane. Paweł uważał inaczej. Nie rozumiał, dlaczego nie pragnie ustabilizowanego życia u boku męża i dzieci, które miałaby urodzić. Zasługiwała na szczęście jak mało kto, bo miała szczere, dobre i uczciwe serce. Tymczasem ona dzieliła swój czas poświęcając się pracy zawodowej i opiece nad ojcem i bratem.

Momo zatrzymał się gwałtownie przed przejściem dla pieszych. Paliło się czerwone światło. Takie zachowanie zawsze zadziwiało Pawła, bo powiedziano mu kiedyś, że psy nie odróżniają kolorów. Momo rozpoznawał je bezbłędnie. Za przejściem rozciągały się miejscowe łąki, te same, które śniły mu się dzisiejszej nocy. Uwolnił psa i sam popychając kółka wjechał na wydeptaną, szeroką ścieżkę. Tutaj pies mógł bezpiecznie dać upust swojej energii. Paweł wyciągnął z kieszeni kurtki tenisową piłkę i rzucił psu najdalej jak potrafił.




Wciąż, gdzieś z tyłu głowy kołatały mu się obrazy nocnego koszmaru. Nawet nie potrafił zliczyć jak wiele razy śnił mu się ten sam sen. Czy to miało coś oznaczać? To już prawie dwa lata odkąd jest sam. To dwa długie lata odkąd posadzono go na wózku i nie dano żadnej nadziei na usprawnienie nóg. Jak w kalejdoskopie przewijały mu się w głowie wspomnienia tego fatalnego w skutkach dnia. Dnia, w którym przestał żyć.


Poznali się latem w miejscowym klubie, gdzie on wraz z koleżankami i kolegami z klasy świętował pozytywnie zdany egzamin maturalny. Ona znalazła się w tym miejscu z podobnego powodu. Od razu wpadła mu w oko. Była po prostu śliczna. Eteryczna blondynka o długich włosach i błękitnych oczach, w których utonął jak tylko w nie spojrzał. Bawili się wtedy do białego rana, a potem odprowadził ją pod sam dom i poprosił o numer telefonu. Od tej chwili stali się nierozłączni. Poszli na te same studia i oboje skończyli je z sukcesem. Gdy stawali do obrony pracy dyplomowej Marta była już we wczesnej ciąży. Nawet się nie zastanawiał i oświadczył się jej wkładając na palec podarowany przez Basię pierścionek po nieżyjącej już mamie.
 - Ona byłaby bardzo szczęśliwa, – mówiła wtedy Basia – że dajesz ten pierścionek swojej przyszłej żonie. Marta, to wspaniała kobieta i jestem pewna, że u jej boku będziesz spełnionym człowiekiem.
 - A tato? On nie ma nic przeciwko temu?
 - Jest z ciebie bardzo dumny, a pierścionek należy do mnie i to ja decyduję.
Przytulił ją wtedy mocno do siebie szepcząc, że jest najlepszą siostrą na świecie.
Pobrali się bardzo szybko. Ślub był niezwykle skromny, a zamiast wesela zrobili tylko małe przyjęcie w ogrodzie Pawła teściów. U nich też zamieszkali i wspólnie snuli plany na przyszłość. Paweł marzył o własnym mieszkaniu, cichym i przytulnym. Oboje wyobrażali sobie jak to będzie, gdy urodzi się ich pociecha. Nie chcieli znać płci. Chcieli mieć niespodziankę. Paweł zaraz po studiach podjął pracę w małej firmie informatycznej, a Marta z uwagi na swój stan siedziała w domu. Zresztą to nie do końca był jej wybór, ale miasto, w którym mieszkali było niewielkie i ofert pracy dla ciężarnych żadnych.

Nieszczęście przyszło nagle i uderzyło w nich oboje z mocą pioruna. Zaczęło się od zaproszenia. Któregoś dnia zadzwoniła do nich koleżanka ze studiów informując, że zaprasza ich oboje na swój ślub. Nie mogli odmówić zwłaszcza, że pan młody również należał do ich studenckiej paczki. Marta była podekscytowana. Uprosiła ojca, żeby pożyczył im swoje srebrne Volvo. Zarówno ona jak i Paweł posiadali prawo jazdy. Obiecała rodzicom, że będzie ostrożnie prowadzić i nie szarżować na drodze. Do Sieradza, gdzie miała odbyć się uroczystość mieli trochę powyżej trzydziestu kilometrów. Prowadził Paweł. Tak się umówili, że z powrotem Marta siądzie za kierownicą. I tak nie mogła pić alkoholu z uwagi na swój stan.
Nie żałowali swojej decyzji, bo wesele udało się nadzwyczajnie. Paweł tańczył znakomicie, a Marta starała się dotrzymać mu kroku. Świetny zespół muzyczny i uginające się od smacznego jedzenia stoły były solidną zachętą do przedniej zabawy. O drugiej nad ranem doszli do wniosku, że mają dość. Obdarowani przez młodych wielkim pudłem pełnym pachnącego ciasta i dwoma butelkami szampana wpakowali się do samochodu. Marta ostrożnie wyjechała z parkingu i obrała kurs na Łask. Droga była jak wymarła. O tej porze tylko z rzadka coś ich mijało. Paweł zdawał się przysypiać. Sporo wypił dzisiaj, ale też sporo się ruszał i część alkoholu zdążyła już z niego wyparować. Marta oparta wygodnie o siedzenie skupiła się na drodze.
Te długie światła zobaczyła już z daleka. Zobaczyła też jak samochód, do którego należały tańczy na jezdni i dość szybko się zbliża. – Co on wyprawia? Pijany, czy co? – Zjechała jak najbliżej pobocza sądząc, że tu będzie bezpieczniej. Nawet nie zdążyła krzyknąć. Rozpędzony tir z całej siły uderzył w przód Volvo wgniatając Marcie kierownicę w brzuch. Paweł mimo zapiętego pasa uderzył w deskę rozdzielczą i uwiązł między przesuniętym do przodu siłą uderzenia siedzeniem i uruchomioną z opóźnieniem poduszką powietrzną. Nie słyszeli już oboje rozdzierającego huku giętej blachy. W końcu nastała śmiertelna cisza. Po dłuższej chwili otworzyły się drzwi kabiny tira i wysiadł z niej kierowca. Omiótł spojrzeniem swoje „dzieło” i złapał się za głowę. Był w wyraźnym szoku. Chodził w kółko jak obłąkany mamrocząc tylko pod nosem „co ja zrobiłem…, co ja zrobiłem…” W pobliżu zatrzymały się dwa osobowe samochody. Ludzie wylegli na ulicę. Kierowca jednego z nich natychmiast sięgnął po telefon. Zawiadomił policję i wezwał pogotowie. Podszedł do samochodu i stanął jak wryty. Dobrze znał tę dwójkę. Był sąsiadem rodziców Marty.
 - Krysia, podejdź tu! – krzyknął na żonę i kiedy to zrobiła wskazał jej chłopaka i dziewczynę. – Spójrz, to Marta i Paweł. Leśniakom chyba serce pęknie. Muszę do nich zadzwonić i zawiadomić ich. I tak trzeba zaczekać na policję i pogotowie. – Wybrał numer, ale był środek nocy i nikt długo nie odbierał. Wreszcie usłyszał zaspany głos swojego sąsiada. – Przepraszam Józek, że cię budzę, ale natknęliśmy się na wypadek. To Marta i Paweł. Są nieprzytomni. Nic nie wiem o ich stanie, bo czekamy na pogotowie. Jeśli możesz, to przyjedź tu jak najszybciej. Poznaję twoje Volvo. Obudź Stacha. To wyjątkowa sytuacja. On na pewno nie odmówi. Stoimy na wysokości Sięganowa przy trasie i czekamy na ciebie. – Mężczyzna zakończył rozmowę i zerknął na zegarek. – Gdzie to pogotowie? – wyrzucił z siebie niecierpliwie. W tym momencie usłyszał przeciągły sygnał syreny policyjnej i karetki.

 - Nie damy rady – dobrze zbudowany lekarz oderwał się od zgniecionych drzwi. – Kobieta nie żyje. Mężczyzna jest zakleszczony. Bez cięcia blachy się nie obędzie.
Przez rozbitą szybę z biedą założono Pawłowi kołnierz ortopedyczny i maskę tlenową. Miał zgniecioną klatkę piersiową i z trudem oddychał. Wciąż był nieprzytomny. Wezwano straż pożarną. Tylko strażacy posiadali specjalne, pneumatyczne nożyce do cięcia blachy. W międzyczasie pielęgniarz aplikował oszołomionemu kierowcy tira zastrzyk na uspokojenie. Stojący obok policjant usiłował się czegoś dowiedzieć i ustalić jak doszło do wypadku. Wiedzieli już, że kierowca tira jest sprawcą, bo samochód nie stał na swoim pasie. Wkrótce człowiek doszedł nieco do siebie i przyznał, że zasnął za kierownicą.
 - Jestem w drodze od ponad trzydziestu pięciu godzin. Chciałem jak najszybciej dojechać do domu. Nie robiłem przerw. Zależało mi na czasie, bo żona lada dzień ma rodzić. – Policjant spojrzał na niego przeciągle.
 - Kobieta, którą pan zabił, też była w ciąży, w siódmym miesiącu ciąży – powiedział brutalnie cedząc każde słowo. Nie miał litości dla takich bezmyślnych typów. – Ma pan więc już dwie ofiary na sumieniu. Jeszcze nie wiemy co z mężczyzną i czy w ogóle przeżyje.
Kierowca ukrył w dłoniach twarz.
 - Ja przecież nie chciałem…, nie zrobiłem tego specjalnie… - powiedział płaczliwie.
 - Gdyby zastosował się pan do przepisów, tego wypadku można było uniknąć. Wolno panu prowadzić przez góra dziesięć godzin, a pan trzykrotnie przekroczył ten limit. Za głupotę trzeba płacić, a sąd nie potraktuje tego łagodnie, zapewniam pana.
Obok tira z piskiem opon zahamował wysłużony fiat. Wyskoczył z niego mężczyzna i podbiegł do Volvo. Jego krzyk i krzyk kobiety, która dołączyła do niego rozdarł powietrze. Dwaj policjanci siłą odciągnęli ich od wraku samochodu. Kobieta rozpaczliwie zawodziła.
 - Dzieci, nasze dzieci…, czy one żyją?
Po policzkach mężczyzny toczyły się łzy. Podszedł do niego sąsiad, który powiadamiał go o wypadku i objął ramieniem.
 - Spokojnie Józek, spokojnie…
Mężczyzna rozejrzał się nerwowo i dostrzegł siedzącego na jezdni człowieka okrytego kocem. Zacisnął pięści i szczęki.
 - To on?
Sąsiad kiwnął głową.
 - Nie rób głupstw Józek. Policja się nim zajęła.
Jednak Leśniak nie słuchał. Podszedł do kierowcy tira i z całej siły trzasnął go pięścią w twarz.
 - Nie daruję ci tego skurwysynu – wysyczał przez zaciśnięte z wściekłości i rozpaczy zęby. - Zadbam o to, żebyś zgnił w pierdlu. Zabiłeś moją córkę, zabiłeś mojego wnuka, zabiłeś mojego zięcia. Jak mamy żyć po takiej stracie gnoju, no jak? Bodajbyś zdechł!
 - Niech się pan uspokoi – policjant, który wcześniej przesłuchiwał kierowcę odciągnął Leśniaka od sprawcy. – Bardzo mi przykro z powodu pańskiej córki. Zięć jednak nadal oddycha. Za chwilę przyjadą strażacy i wyciągną go z samochodu. Dla córki niestety nic nie możemy już zrobić. Zginęła na miejscu. Proszę pozwolić nam działać i nie utrudniać.
Te łagodnie wypowiedziane słowa nieco wyciszyły Leśniaka. Jego żona już dostała zastrzyk na uspokojenie. Siedziała teraz w karetce pochlipując cicho. Wreszcie zjawili się strażacy. Ostrożnie przecięli drzwi uwalniając ciało Pawła. Ułożono go na noszach i przeniesiono do karetki. Ciało Marty zapakowano w worek i ulokowano obok noszy.
Po odjeździe karetki dokończono oględziny miejsca wypadku, sporządzono stosowne raporty, wezwano lawetę do wraku Volvo i odwieziono je na policyjny parking. Kierowcę tira zabrano do aresztu.


Westchnął ciężko i powoli otworzył powieki. Rozejrzał się. Nie rozumiał gdzie jest. Czuł się bardzo obolały. Przed oczami pojawiła się twarz Basi. Z trudem uśmiechnął się do niej. Chciał się z nią przywitać, ale głos uwiązł mu w gardle. Przyłożyła dłoń do jego ust i wyszeptała.
 - Ciii…, nic nie mów. Mieliście wypadek. Jesteś w szpitalu. Już myślałam, że nigdy się nie ockniesz. Tata bardzo się martwi.
 - Marta…, - wymienił imię żony z ogromnym wysiłkiem – co z Martą?
W oczach Basi pojawiły się łzy. Nie potrafiła udawać. Przez dziesięć dni drżała o życie brata, pochowała bratową i ich nienarodzone dziecko. Uczestniczyła w pogrzebie, który kompletnie ją dobił. Po nim siedziała wraz z ojcem w domu Leśniaków i wraz z nimi opłakiwała tę potworną tragedię, jaka dotknęła ich wszystkich. Opłakiwała dwa młode życia wciąż zastanawiając się jak Paweł upora się z tą traumą. On nadal walczył. Tuż po przyjeździe do szpitala zabrano go na salę operacyjną. Miał pogruchotane żebra, zawał jednego płuca i uszkodzoną śledzionę. Jego życie wisiało na włosku. Leśniak zadzwonił do nich nad ranem informując o wypadku i mówiąc, że czeka na nich w szpitalu. Już na miejscu dowiedzieli się o śmierci Marty. Nie mogli w to uwierzyć, bo przekraczało to granice ich pojmowania. Po operacji, która trwała kilka godzin dowiedzieli się, że Paweł ma przerwany rdzeń kręgowy i że już nigdy nie będzie chodził. To był kolejny cios. Ojciec płakał jak bóbr. Chłopak dopiero zaczynał życie, był zdrowy, sprawny, z utęsknieniem czekał na dziecko i nagle wszystkie jego nadzieje, plany i oczekiwania przerwał jeden nieodpowiedzialny człowiek.  Basia niemal zamieszkała w szpitalu. Nie odchodziła od łóżka brata modląc się o cud. Dzisiaj wreszcie się doczekała, ale gdy zapytał o Martę rozsypała się zupełnie. Widział jej policzki mokre od łez i powtarzał w kółko – to niemożliwe, ona nie mogła odejść, nie teraz, gdy tak bardzo czekaliśmy na dziecko, powiedz, że to tylko koszmarny sen, że wkrótce się obudzę i ją zobaczę…
Basia szlochała głośno i spazmatycznie.
 - Tak mi przykro Paweł…, tak strasznie mi przykro. Ona zginęła na miejscu, nic nie mogli dla niej zrobić. Jak wydobrzejesz zaprowadzę cię na jej grób. Musieliśmy ją pochować, bo ty leżałeś nieprzytomny. Nie mogliśmy z tym czekać. Jak cię stąd wypiszą zamówimy za nią mszę, żeby ukoić jej duszę.
 - Mszę…? Żadnej mszy Basiu. Boga nie ma. Gdyby naprawdę istniał, nigdy nie dopuściłby do takiej sytuacji. Moja noga już nigdy nie postanie w kościele. Nigdy… Bez Marty nie chcę żyć. Ona nadawała temu życiu sens, a teraz, kiedy odeszła, jak mam sobie bez niej poradzić? Wegetować? Mnie już nie zależy Basiu. Na niczym mi nie zależy. Tylko ona się liczyła. Ona i nasze dziecko.
Po tej rozmowie Basia wyszła ze szpitala zdruzgotana. Próbowała go przekonać, że jest jeszcze ona i ojciec, który bardzo przeżywa jego wypadek, ale te argumenty w ogóle do niego nie przemawiały. Zamknął się w sobie i już nie powiedział ani słowa.


wtorek, 20 grudnia 2016

INFO

KOCHANI

Życzę Wam wszystkim pięknych  świąt, udanego odpoczynku w rodzinnym gronie i szalonej, sylwestrowej zabawy. Jednocześnie informuję, iż pierwszy rozdział opowiadania pt. "Sens życia" ukaże się 22-go grudnia, natomiast kolejny 5-go stycznia.


 

czwartek, 15 grudnia 2016

MOŻE JESZCZE KIEDYŚ, GDZIEŚ...? - rozdział 14

ROZDZIAŁ 14
ostatni


Ginekolog potwierdził ciążę. Powiedział, że to dziewiąty tydzień. Marek jak urzeczony wpatrywał się w ekran monitora. Lekarz wskazał na małą czarną plamkę.
 - To państwa dziecko. Jest jeszcze maleńkie, ale z każdym dniem będzie rosło. Proszę się oszczędzać i dbać o siebie. Widzimy się za miesiąc. Gdyby coś się działo proszę dzwonić. Póki co wszystko w najlepszym porządku. Tu jeszcze zdjęcie.
Wyszli z gabinetu na korytarz i tam Marek mocno przytulił Ulę do siebie.
 - Nawet nie wiesz jak bardzo jestem szczęśliwy. Myślałem, że nie doczekam się już potomka. Od teraz jesteś pod moją szczególną opieką. Nie pozwolę ci się przepracowywać i zadbam, żebyś odżywiała się regularnie i zdrowo. Teraz zapraszam cię na lunch.
W restauracji poprosiła go, żeby wiadomość o ciąży utrzymali jeszcze przez jakiś czas w tajemnicy.
 - Ja wiem kochanie, że chciałbyś się wszystkim pochwalić, ale myślę, że to jeszcze za wcześnie. Wciąż się obawiam, że może się coś niedobrego stać. Lepiej nie zapeszać. Powiemy wszystkim na ślubie, dobrze?
 - Będzie jak zechcesz, choć ja faktycznie chciałbym wykrzyczeć to szczęście całemu światu.
 - Dasz się namówić na jazdę do Poczdamu? Ciągnie mnie tam i muszę się wygadać przy grobie Thomasa. Pojechalibyśmy w sobotę rano i wrócili w niedzielę wieczorem. Hale targowe otwarte są w soboty. Od razu kupilibyśmy kwiaty i znicze i podjechalibyśmy na cmentarz.
 - Dobrze, ale ja prowadzę – wyszczerzył się do niej.

Ustawił wazony z pięknymi bukietami po obu stronach grobowca i sprawdził jeszcze, czy znicze się palą. Odwrócił się w stronę siedzącej na ławeczce Uli.
 - Zostawię cię teraz, ale nie siedź za długo. Nie jest zbyt ciepło.
Pokiwała głową na znak zgody i wbiła oczy w zdjęcie Thomasa.
 - Właściwie to nie wiem od czego zacząć kochany. Nie było mnie tu dość długo, ale mam nadzieję, że mi wybaczysz, bo wiele się wydarzyło. Mówiłam ci, że podjęłam się uratowania firmy należącej do rodziców Marka i myślę, że to mi się udało. Zaczynają spływać pierwsze oferty dotyczące współpracy, a to wiąże się z realnymi pieniędzmi. Pokaz udał się nadzwyczajnie a nasz guru mody wzniósł się na wyżyny swojego talentu. Ciężko się napracowałam, ale teraz powoli zaczniemy wychodzić na prostą.
Wiesz, że Marek mi się oświadczył, bo mówiłam ci o tym. Pobieramy się dziesiątego czerwca. To będzie skromny ślub bez pompy i zadęcia, choć nie tak skromny jak nasz. Kilka dni temu dowiedziałam się, że jestem przy nadziei. Pragnęłam dziecka i gdybyś był zdrowy, miałabym je z tobą. To takie niesprawiedliwe i takie przygnębiające. Po twojej śmierci straciłam nadzieję na zostanie matką. Nadal się trochę obawiam, bo już nie jestem taka młoda. Czuwaj nade mną kochany i nad moim maleństwem. Postanowiliśmy, że jak urodzi się chłopczyk damy mu imię po tobie. Myślę, że to będzie taki symboliczny gest z naszej strony mówiący, że zawsze pozostaniesz w naszych myślach i sercach. Marek mówił coś o dziewczynce, ale tak naprawdę chcemy, żeby urodziło się zdrowe.
Jutro niestety wracamy do Polski i przyjedziemy tu już po ślubie, żeby zapalić ci światełko. Opiekuj się nami wszystkimi Thomas tak jak do tej pory. Do jutra kochany…
Jak zwykle wyszła z cmentarza z twarzą mokrą od łez. Te wizyty były dla niej niezwykle emocjonalne, bo przypominały o cierpieniu i śmierci Thomasa. Za bramą czekały na nią bezpieczne ramiona Marka, w których zawsze mogła się ukryć i wypłakać swój ból.


Dziesiątego czerwca rozdzwoniły się dzwony w rysiowskim kościółku. Zaczęli napływać pierwsi goście. W domu Józefa Cieplaka panował istny Armagedon. Fryzjer upinał Uli fryzurę, makijażystka wyczarowywała delikatny makijaż, a Violetta pomagała włożyć jej suknię. Jako dobra ciocia pomogła też nastolatce Betti.
Przyjechał Marek wraz z rodzicami. Wyglądał bajecznie. Ula aż westchnęła na jego widok i pomyślała, że to najpiękniejszy mężczyzna jaki stąpa po tej ziemi. Podobnie zresztą myślał Marek patrząc na to zjawisko w pięknej, białej sukni seksownie przylegającej do jej ciała. Niewielki jeszcze brzuszek ledwie odcinał się pod materiałem i trudno było się domyślić, że to czwarty miesiąc ciąży. Jeszcze błogosławieństwo rodziców, łzy wzruszenia i już wsiadali do białej limuzyny.
Przed kościołem oprócz weselnych gości zgromadziło się sporo miejscowych gapiów. Takie wydarzenia nieczęsto mieli okazję oglądać. Kościół wypełniał się. Oni stanęli przed ołtarzem nieco spięci, ale bardzo szczęśliwi. Wkrótce pojawił się proboszcz i zaczął ceremonię. Wymawiali słowa przysięgi z wielkim uczuciem patrząc sobie w oczy. Oboje byli poruszeni. Oboje mieli świadomość, że są sobie przeznaczeni i choć po drodze przeżyli mnóstwo złych momentów i podjęli kilka niefortunnych decyzji, to teraz wydawało im się to bez znaczenia, bo będą już razem na zawsze.
 - Możesz pocałować pannę młodą – usłyszał Marek. Z czułością przylgnął do jej ust.


 - Bardzo cię kocham Ula. Kocham jak wariat i to już nigdy się nie zmieni.
Patrzyła w jego szczęśliwe oczy i uśmiechała się do niego promiennie. Wziął ją na ręce i przeparadował aż do kościelnych wierzei. Obstąpiła ich gromada weselników. Składano im życzenia i gratulacje. Sypano drobne monety.

Na dźwięk stukania łyżeczką w kieliszek gwar rozmów ucichł. Zza weselnego stołu podniósł się Krzysztof, by powiedzieć parę słów.
 - To szczęśliwy dzień dla nas wszystkich. Dla mnie i Heleny szczególnie, bo właśnie dzisiaj zyskaliśmy córkę, choć już dużo wcześniej tak ją właśnie traktowaliśmy. Nie mogliśmy sobie wymarzyć lepszej synowej. To anioł nie kobieta. Jest śliczna, mądra i niezwykle pracowita. Dzięki niej oboje odżyliśmy. Uratowała nie tylko nas, ale i naszą firmę, za co będziemy jej wdzięczni do końca życia. Nasz syn Marek kochał ją od dawna. Popełnił kilka głupstw, przez które długo nie mieli ze sobą kontaktu. Szczęśliwy traf sprawił, że po latach spotkali się ponownie i wrócili do siebie. Czuję się winny, bo nieświadomy wielu rzeczy i ja popełniłem mnóstwo gaf, za które teraz mi wstyd. Gdybym reagował inaczej, tych dwoje już dawno byłoby razem. Wybacz synu staremu głupcowi, któremu klapki z oczu spadły za późno. Piję za wasze zdrowie, szczęście i pomyślność. Kochamy was.
Po Krzysztofie wstał Józef. Nieco onieśmielony wychwalał zalety swojego zięcia mówiąc, że jest dobrym, wrażliwym człowiekiem, a jego córka kocha go nad życie.
Marek podziękował obu ojcom, podziękował wszystkim, którzy zjawili się na weselu, by razem z nim i Ulą świętować ten najszczęśliwszy dla nich dzień.
 - Wiem kochani, że nadmiar szczęścia czasem szkodzi, ale muszę podzielić się z wami jeszcze jedną szczęśliwą nowiną. Moja kochana żona jest przy nadziei i uwaga, właśnie kilka tygodni temu dowiedzieliśmy się, że to będą bliźnięta. Podwójne szczęście dla nas. Wypijmy za to.
Znowu im gratulowano zwłaszcza najbliższa rodzina. Przypadła do Uli Violetta i ze łzami w oczach mówiła jak bardzo jej zazdrości, ale i bardzo gratuluje.
 - I wy się doczekacie Viola. Wyjedźcie gdzieś. Odetnijcie się od tego kieratu, a wyniki przyjdą szybciej niż się spodziewasz.
Sama Ula jeszcze nie mogła w to uwierzyć. Ponad miesiąc temu byli na USG i to wtedy lekarz stwierdził ciążę mnogą. Wielkie zaskoczenie przerodziło się w wielką radość zwłaszcza, że lekarz zapewnił ich, że ciąża rozwija się prawidłowo. Pomyślała wtedy, że to sprawka Thomasa i jeśli urodzi się chłopiec i dziewczynka, to będzie to dla niej stuprocentowe potwierdzenie, że maczał w tym palce. Wspominała mu wszak ostatnio, że Marek chciałby dziewczynkę a tu proszę, taki podwójny prezent.

Wesele się udało. Po nim najpierw pojechali do Poczdamu na kilka dni, a później do słonecznej Hiszpanii. Marek okazał się niezwykle opiekuńczy. Dbał o swoje trzy szczęścia, pilnował, żeby Ula zbytnio nie wystawiała się na słońce, poił ją świeżo wyciskanymi sokami z egzotycznych owoców i karmił najlepszym jedzeniem.
Wrócili po dwóch tygodniach. Ula nie mogła sobie teraz pozwolić na dłuższy urlop. Czekał na nią stos umów do podpisania i spotkania z potencjalnymi kontrahentami. Często wyręczał ją Adam, choć tylko w zakresie finansów. Na spotkania chodziła ze swoją asystentką.
Wreszcie życie i praca trochę zwolniło. Kolekcja sprzedawała się bardzo dobrze i wkrótce zaczęli odnotowywać pierwsze zyski. Pshemko już szykował się do projektowania jesienno zimowej. Miesiąc przed rozwiązaniem Marek wymógł na Uli, żeby przestała pracować.
 - Widzę, że jest ci już bardzo ciężko. Nie chcę, żebyś się tak forsowała. To naprawdę dobry pomysł i powinnaś już do porodu odpoczywać i nabierać sił. Ja przeniosę się do DF. Sebastian powiedział, że na razie poradzi sobie, a nawet jakby nie, to będę tam zaglądał i w razie czego pomogę. Będzie dobrze.
Zgodziła się. Sama czuła, że te dwa żywiołki, które nosi pod sercem nieźle dają jej popalić. Na ostatniej wizycie lekarz zaproponował jej cesarskie cięcie. Uzasadniał bezpieczeństwem maluchów.
 - Może być problem, bo one powinny się już obrócić i przyjąć właściwą pozycję do porodu. Jeśli tak nie będzie, wtedy zrobimy cesarkę. Najpierw spróbujemy, czy da pani radę urodzić siłami natury, jednak tak jak mówię, nie będziemy narażać zdrowia i życia dzieci.

Za radą lekarza Marek zawiózł Ulę do szpitala dzień przed rozwiązaniem. USG nadal nie zadowoliło położnika i mocno wątpił, by Ula mogła urodzić bez cesarskiego cięcia. Wyjaśniał im obojgu w czym tkwi problem.
 - Ja wiem, że przygotowała się pani na to, żeby urodzić samodzielnie, ale sytuacja nie jest najlepsza. Pani będzie się męczyć i cierpieć, a my będziemy tracić cenny czas. Dla dobra dzieci powinniśmy ciążę rozwiązać choćby dzisiaj. Są zdrowe i donoszone – przekonywał.
 - Posłuchajmy pana doktora kochanie –prosił Marek. – Ja nie chcę, żeby były jakieś komplikacje. Chcę, żeby z tobą i z dziećmi było wszystko w porządku.
Nie protestowała. Przecież jej też na tym zależało. Może gdyby była młodsza, to sytuacja wyglądałaby zgoła inaczej, ale jest jak jest.
 - Zgadzam się – powiedziała do doktora. Poklepał ją pokrzepiająco po dłoni.
 - Rozsądna decyzja. Zaraz każę przygotować salę operacyjną.
Nie minęło pół godziny, gdy zabierano ją na blok. Marek przebrany w strój ochronny towarzyszył Uli. Podano jej znieczulenie i po kilku minutach rozpoczęto zabieg. Nic nie czuła i była bardzo spokojna. Wyjęto pierwsze dziecko, które donośnym krzykiem oznajmiło swoją obecność na świecie.
 - Piękna dziewczynka. Zaraz ją wam pokażemy.
Pięć minut po niej wyciągnięto drugie dziecko.
 -  No proszę. Mamy i chłopaczka. Śliczny mały.
Ula uśmiechnęła się łagodnie.
 - Wiedziałam, że to będzie parka. Byłam tego pewna. Nie uwierzysz, ale wiem, że ta mała to prezent Thomasa dla ciebie. Mówiłam mu, że wolałbyś dziewczynkę. Mówiłam, że jak urodzi się chłopiec, damy mu imię po nim. Mocno wierzę, że Thomas czuwa nad nami. Nasze dzieci są tego dowodem.
Umyte i opakowane jak dwa kokonki maluchy ułożono na jej piersi. Ucałowała ich czółka. Marek pochylił się nad nimi i zrobił to samo.
 - Spójrz jakie ona ma czarne włoski. Myślę, że będzie podobna do mnie. Za to Tomasz to chyba cała ty. Widzisz te kasztanowe kosmyki?
Na chwilę Marka wyproszono. Musiano Ulę oczyścić i pozszywać. Na sali poporodowej znowu byli razem. Marek zrobił mnóstwo zdjęć maluchom, by móc pochwalić się rodzicom. Ula była zmęczona.
 - Jedź do domu, albo do biura. Muszę trochę pospać. Taka jestem senna…
 - Dobrze kochanie. Przyjadę jutro do południa. Muszę się dowiedzieć jak długo mają zamiar was tu trzymać.

Wypisano ją wraz z dziećmi po trzech dniach. Była trochę obolała, ale szczęśliwa, że wraca do domu. Tam czekał już pokoik wyposażony we wszystko, co niezbędne takim maleństwom. Im były starsze tym bardziej uwidaczniało się ich podobieństwo do rodziców. Mała Michasia łudząco przypominała swojego ojca, natomiast Tomaszek był skórą żywcem zdjętą z Uli.
Kiedy dzieci skończyły trzy miesiące wybrali się z nimi do Poczdamu. Ula czuła potrzebę pokazania ich Thomasowi. Nie była to łatwa wyprawa, bo zabierali za sobą podwójny głęboki wózek, masę kosmetyków dla malców i tony pampersów. Tym razem miał to być tygodniowy pobyt. Na miejscu jak zawsze zastali Tanię i Uwe, którzy zachwycili się maleństwami.
 - Umeblowaliśmy im pokój na dole tak jak chciałaś. Tania pięknie go urządziła. Ja kupiłem łóżeczka i całe wyposażenie – chwalił się Uwe. – Zrobiliśmy też niezbędne zaopatrzenie. Przysłałaś za dużo pieniędzy Ula. Wystarczyła połowa.
 - To bez znaczenia przyjacielu. Podziel się resztą z Tanią i będzie dobrze. Spisaliście się na medal i dodatkowa premia was nie ominie.
Rozpakowali wszystkie rzeczy i ruszyli na cmentarz. Dzieci nakarmione posapywały w wózku cichutko. Marek jak zwykle zmienił wodę w wazonach i włożył do nich kwiaty. Zapalił też dwa wielkie znicze. Zmówił modlitwę za spokój wieczny Thomasa i odszedł do samochodu zostawiając Ulę z dziećmi przy grobie. Odwróciła wózek w kierunku nagrobka.
 - Spójrz kochanie. To dzieci, które urodziłam trzy miesiące temu. Marzyłam tylko, żeby urodzić zdrowe dziecko, a tymczasem urodziłam dwoje zdrowych, ślicznych dzieci i wierzę, że to dzięki tobie. Dałeś mi kolejny prezent, za który będę ci wdzięczna do śmierci. Dziecko w niebieskim kombinezonie to chłopczyk. Tomasz. Nazwany tak przez nas na twoją cześć. W różowym kombinezonie śpi dziewczynka. Jest bardzo podobna do Marka. Tomasz – to cała ja. Tak jak ja ma kasztanowe włosy i duże, błękitne oczy. Oboje odziedziczyli po mnie piegi, a po Marku wdzięczne dołeczki w policzkach. Najlepiej je widać, kiedy wykrzywiają buzie w grymasie lub się uśmiechają. Są naszym wielkim szczęściem i wierzę, że to szczęście w dużej mierze zawdzięczamy tobie.
Silny podmuch wiatru przerwał ten monolog. Zawirowały suche liście wokół grobowca, a do jej uszu dotarły słowa:
„ Kocham cię Ula. Zawsze będę cię kochał i zawsze będę przy tobie. Masz dla kogo żyć, więc żyj pełną piersią i bądź naprawdę szczęśliwa.”
Kompletnie zdezorientowana rozejrzała się nieco trwożliwie.


 - Thomas? To ty? – zapytała drżącym głosem, ale nie usłyszała odpowiedzi. Tylko wiatr zerwał się po raz drugi zamiatając liście z cmentarnych ścieżek. Nie miała pojęcia, czy naprawdę słyszała głos Thomasa, czy to tylko jej umysł płatał figle. Podeszła do nagrobka i pogładziła zdjęcie Thomasa. – Zawsze i na wieki masz miejsce w moim sercu. Kiedyś opowiem naszym dzieciom jakim byłeś dobrym i wspaniałym człowiekiem mimo cierpienia, którego doświadczałeś na każdym kroku. Dzięki tobie jestem inną osobą. Lepszą. Bardzo ci za to dziękuję i nadal proszę o twoją opiekę nad nami i naszymi dziećmi – wytarła mokrą od łez twarz i kolejny raz czule pogładziła zdjęcie. – Do zobaczenia kochany. Do jutra.
Ujęła poręcz wózka i skierowała go w stronę bramy.

K O N I E C


czwartek, 8 grudnia 2016

MOŻE JESZCZE KIEDYŚ, GDZIEŚ...? - rozdział 13

ROZDZIAŁ 13


Zamknął drzwi i zatrzymał się widząc, że i Ula przystaje. Oparła mu o tors dłonie i patrząc przenikliwie w oczy szepnęła
 - Zaczekaj chwileczkę. Muszę jeszcze coś przygotować - powiedziawszy to ruszyła do łazienki. Usiadł na łóżku wsłuchując się w szum lejącej wody. – Czyżby wspólna kąpiel? – przemknęło mu przez głowę. Poluzował krawat i ściągnął marynarkę. Wtedy usłyszał jak go woła. Kiedy wszedł do środka zobaczył ją leżącą w ogromnej wannie pełnej pachnącej truskawkami różowej piany i trzymającą w dłoniach dwa kieliszki szampana. Zabłyszczały mu oczy. – A jednak?
 - Wskakuj. Szampan się grzeje – zachęciła go.
Nie tracił czasu. Nie miał cierpliwości, by rozpinać wszystkie guziki koszuli. Po prostu szarpnął nią a one potoczyły się po beżowych kafelkach. Błyskawicznie pozbawił się spodni wraz z bokserkami. Odrzucił je na bok i nagi wskoczył do wanny. Ula podała mu trunek.
 - Za nas – powiedziała cicho.
 - Za nas i za naszą miłość, oby trwała wiecznie – odpowiedział. Wypili do dna. Odebrał jej kieliszek i wraz ze swoim położył na obrzeżu wanny. Zbliżył się do niej całując delikatnie jej usta, by po chwili wpić się w nie zachłannie. Oddawała te pocałunki jak szalona. Pragnęła go całym sercem. Pragnęła, by powtórzyło się to wszystko, czego zaznała z nim podczas pierwszego pobytu tutaj. Oderwał się od niej i zdyszany wykrztusił
 - Nawet nie wiesz od jak dawna o tym marzyłem. W snach przywoływałem twój obraz i kochałem się z tobą, a rano rozczarowany gładziłem pustą poduszkę. Uwielbiam to ciało – przywarł do jednej z piersi całując ją namiętnie. Obrócił się na plecy układając Ulę na sobie. Przesunęła się na biodra czując jego wzwiedzioną męskość. Delikatnie połączyła ich ze sobą i zainicjowała zbliżenie. Przymknęła oczy i rozchyliła usta. I ona tęskniła za nim, za jego ładnym ciałem, za jego dotykiem i zapachem. Nie spieszyła się celebrując każdy ruch i pragnąc, by ten akt trwał jak najdłużej. Znowu leżała na plecach. Uczepiona dwóch metalowych uchwytów po obu stronach wanny oplotła biodra Marka nogami chcąc poczuć go jak najgłębiej. Jego ruchy były silne i rytmiczne. Wprowadzały jej ciało w błogi rezonans. Wchodził w nią raz za razem całując jej twarz i usta. Drażnił płeć, co wkrótce okazało się nie do zniesienia. Miała wrażenie, że jej ciało rozpadnie się na miliardy atomów, bo dłużej nie wytrzyma tej nieprawdopodobnej rozkoszy. Jęknęła głośno, co dla Marka było najpiękniejszą muzyką. Zdwoił wysiłki. Teraz poruszał się bardzo szybko szepcząc w jej rozchylone usta – Kocham cię, kocham, kocham…
Nagle świat w jej głowie zawirował. Zesztywniała w jego dłoniach, choć on nie przestał się poruszać. To był tylko krótki moment, bo po chwili poczuła silne skurcze, które zawładnęły jej ciałem rzucając je na boki.
 - O Boże, o Boże, o Boże… – wymawiała nerwowo. Poczuła jak jej wnętrze wypełnia się ciepłem. Marek zatrzymał się i długo szczytował w niej. Otworzyła oczy. Była pijana szczęściem. – Kocham cię – szepnęła. – To było niesamowite i… piękne.
 - Ty byłaś niesamowita. Jestem szczęśliwy. Bardzo szczęśliwy.
Woda się wychłodziła. Marek wyskoczył z wanny i otuliwszy szlafrokiem Ulę powiódł ją do łóżka. Nie zamierzał jeszcze kończyć. Chciał choć w ułamku nadrobić te lata abstynencji seksualnej, te lata bez Uli. Przez kilkanaście minut rozmawiali cicho, a potem znowu pieścił jej ciało. Zasnęli, gdy krwisty świt rozjaśniał niebo.

Ula ocknęła się pierwsza. Przeciągnęła się rozkosznie i z uśmiechem wpatrzyła się w Marka twarz. Wyglądał jak chłopiec. Ostre, męskie rysy złagodniały podczas snu. Pogładziła delikatnie jego policzek.
 - Obudź się kochanie już jedenasta – wyszeptała. Mruknął i podobnie jak ona przeciągnął się rozprostowując mięśnie. Otworzył oczy i uśmiechnął się do niej cudnie.
 - Naprawdę musimy…?
 - Szkoda dnia. Mamy przeleżeć go w łóżku?
 - Ja nie miałbym nic przeciwko temu.
 - A ja tak – odrzuciła kołdrę i zgrabnie wyskoczyła z pościeli. – Idę pod prysznic.
Marek zerwał się na równe nogi.
 - Idę z tobą.

Do obiadu spacerowali. Kiedy byli tu po raz pierwszy królowało ciepłe lato, teraz późna jesień. Mimo to nie narzekali, bo okolica była piękna a mieszany las mamił kolorami liści. Nakarmili łabędzie. Podchodziły całkiem blisko i mogli podziwiać te majestatyczne ptaki.


 - Obiecałam Pshemko, że zabiorę go do Poczdamu. Może złapie trochę weny i znajdzie inspirację. Muszę go trochę dopieścić. Jesteś chętny? To za tydzień. Nie chcę z tym zwlekać, bo zima już nie ma takiego uroku.
 - No pewnie. Ja z nim pojeżdżę, a ty spokojnie pójdziesz do Thomasa. W drodze powrotnej podjedziemy pod cmentarz to pójdę i ja zapalić mu znicz.

Ten wyjazd do SPA dobrze im zrobił. Marek odzyskał dawną werwę i dobry humor. Najwyraźniej Ula go uszczęśliwiała. Właściwie od powrotu z tego upojnego weekendu pomieszkiwał u niej. Czasem doradzał w sprawie firmy. W końcu kiedyś był jej prezesem i miał na jej temat więcej wiedzy niż Ula. Ani jedno, ani drugie już nie wyobrażało sobie życia osobno.




Po powrocie z Poczdamu mistrz będący pod ogromnym wrażeniem miasta i rzeczywiście mocno zainspirowany, zaczął tworzyć jak szalony. Materiały miały nadejść lada moment, więc nie tracił czasu. Wreszcie zaczynali wychodzić na prostą. Zysków rzecz jasna nie generowali jeszcze żadnych, ale firma zaczęła pracować jak dobrze naoliwiona maszyna. Znowu mieli mało czasu dla siebie. Właściwie widywali się tylko rano i wieczorem i czasem wtedy, gdy razem odwiedzali Uli rodzinę w Rysiowie. Podczas jednej z takich wizyt już po kolacji Marek ukląkł przed Ulą i w obecności jej rodzeństwa i ojca poprosił ją o rękę.
 - Wiesz, że kocham cię bardziej niż własne życie i nie wyobrażam już sobie, że miałoby cię nie być u mego boku, bo jesteś dla mnie całym światem. Będę najszczęśliwszym facetem na ziemi, jeśli zgodzisz się zostać moją żoną.
Patrzyła na niego jak urzeczona. To była ta chwila, o której marzyła od momentu jak go poznała.
 - Dużo przeszliśmy oboje. Zmieniliśmy się. Myślę, że dojrzeliśmy do tej decyzji, by być razem. Zostanę twoją żoną, bo kocham cię nad życie.
Uszczęśliwiony wsunął jej na palec siejący blaskiem pierścionek z niewielkim brylantem. Potem były już tylko gratulacje od rodziny. Następnego dnia pojechali do seniorów Dobrzańskich, żeby podzielić się i z nimi tą dobrą nowiną. Zarówno Helena jak i Krzysztof byli bardzo wzruszeni i mieli łzy w oczach. Ściskając ich na przemian powtarzali
 - Nie mogliście nas bardziej uszczęśliwić. Tak bardzo się cieszymy.
Ślub jednak musiał zaczekać, bo sprawy w firmie były ważniejsze. Ula wciąż trzymała rękę na pulsie. Bardzo jej pomagał i wspierał Adam Turek. Musieli mieć oczy na około głowy i nie mogli sobie pozwolić na żadną fuszerkę. Ona i Marek zgodnie ustalili, że ślub odbędzie się po pokazie. Wtedy będą mogli odetchnąć i zająć się jego organizacją.
Nie do końca tak to jednak wyglądało, bo Marek jak tylko wygospodarował jakiś czas wolny załatwiał różne sprawy na mieście związane właśnie z tym ważnym dla nich dniem. Ustalili wreszcie datę i idąc za ciosem podjechał do kościoła w Rysiowie i zabukował ten termin. Dziesiąty czerwiec. Dzięki Sebastianowi udało się załatwić dobrej klasy hotel wraz z salą weselną. Którejś soboty zabrał tam Ulę, żeby zaakceptowała lub nie jego wybór. Miał pewne obawy, ale ona je rozwiała, bo podobała jej się wielkość sali i jej wystrój. Przy okazji uzgodnili menu. Olszański zobowiązał się do załatwienia zespołu muzycznego. Czuł się odpowiedzialny, bo Marek uczynił go świadkiem i pierwszym drużbą. Cieszył się, że i jego żona dostąpiła tego zaszczytu.
Potem znalazł się też czas na wybranie zaproszeń, których wzory Marek przyniósł z wydawnictwa. Wtedy ustalili też liczbę gości. Nie miało być ich więcej jak sześćdziesiąt osób. Uli rodzina liczyła ich zaledwie troje, a z Marka strony mieli przyjechać z Gdańska jacyś dwaj kuzyni z rodzinami no i oczywiście seniorzy. Resztę gości mieli stanowić najbliżsi im ludzie z firmy. Z premedytacją nie zaprosili rodzeństwa Febo. Ula czuła by się niezręcznie, a Marek miał jakieś dziwne przeczucia, że oni nie zachowaliby się jednak jak ludzie z klasą.
Postanowili nie prosić Pshemko o uszycie im ślubnych strojów. On i tak miał mnóstwo roboty. Ula przejrzała kilka katalogów z sukniami ślubnymi i wybrała bardzo elegancką, ale skromną suknię, bez przesadnych zdobień. Zrezygnowała z welonu na rzecz wpiętego we włosy stroika. Marek nie miał problemu z garniturem, bo tych wszędzie oferowano mnóstwo. Drogich i bardzo modnych.
Mimo, że udawało im się wygospodarować trochę czasu na sprawy związane z weselem, to jednak pokaz – ich główny priorytet absorbował najwięcej uwagi. Ula była ostrożna. Każdą decyzję, każde posunięcie starannie analizowała, bo nie chciała popełnić błędu. Często wsłuchiwała się w słowa Krzysztofa, który bogaty w wieloletnie doświadczenie potrafił jej mądrze doradzić. Odkąd zajęła się firmą on jakby odżył. Mocno trzymał kciuki za powodzenie całej akcji i bardzo wierzył w Ulę. Często siedząc w salonie z żoną i popijając cienką kawę mawiał:
 - Zobaczysz Helenko, jeszcze firma odniesie sukces. Ula bardzo się stara. Jest taka mądra, ma analityczny umysł i ogromną ambicję. Nie doceniliśmy jej. Podobnie jak oboje Febo patrzyliśmy na nią przez pryzmat jej nienajlepszego wizerunku. Krzywdziliśmy ją takim myśleniem. Marek też bardzo się zaangażował i myślę, że we dwójkę poradzą sobie doskonale. Bardzo jestem ciekaw nowych pomysłów Pshemko i tego pokazu.
A pokaz zbliżał się wielkimi krokami. Mistrz niemal zamieszkał w firmie. I jemu bardzo zależało na sukcesie kolekcji. Był bardziej wymagający niż kiedykolwiek, ale pracownicy nie narzekali, bo wiedzieli jak ważny cel przyświeca im wszystkim.
Zdążyli. W przeddzień tego wielkiego wydarzenia zdołali dopiąć wszystko na tip top. Rozesłali mnóstwo zaproszeń do ludzi reprezentujących warszawski establishment i do bardziej znaczących mediów.
Oboje byli bardzo spięci, kiedy o godzinie siedemnastej stanęli w drzwiach historycznej pomarańczarni witając pierwszych gości. Wkrótce dostrzegli Sebastiana z Violettą prowadzących seniorów Dobrzańskich. Olszański sam zadeklarował się, że przywiezie ich na pokaz. Seniorzy prezentowali się niezwykle dystyngowanie i elegancko. Krzysztof wsparty na swojej nieodłącznej laseczce podszedł do Uli i uściskał ją serdecznie. Podobnie Helena.
 - Spójrzcie. Moja przyszła synowa wygląda zjawiskowo. Z każdym dniem stajesz się coraz piękniejsza aż zachodzę w głowę, jak to jest możliwe.
Ula spłonęła krwistym rumieńcem i szepnęła mu do ucha, że przesadza, bo ona jest całkiem zwyczajna.
 - Tu bym polemizował drogie dziecko, ale to nie miejsce ani czas na to. Pójdziemy zająć miejsca.
Kiedy sala wypełniła się do ostatniego miejsca, na wybieg dla modelek wyszła Ula. Przywitała obecnych i podziękowała wszystkim za przyjęcie zaproszenia.
 - Ten pokaz będzie niezwykły – mówiła. – Przez kilka ostatnich lat firma Febo&Dobrzański nie prosperowała za dobrze, a nawet można powiedzieć, że chyliła się ku upadkowi. Bardzo zależało zarówno mnie jak i współwłaścicielom, żeby podźwignąć ją do dawnego poziomu. Aby to się udało, rozstaliśmy się z wieloletnim wspólnikiem rodziną Febo, której członkowie nie poradzili sobie z zarządzaniem takim przedsiębiorstwem. Dzisiaj mogę powiedzieć, że firmie o aktualnej nazwie Dobrzański Fashion to rozstanie wyszło tylko na dobre. Włożyliśmy wiele starań w to, żeby dzisiejsza kolekcja była wyjątkowa i ponadczasowa. Jej powstaniu oddał swoje serce i duszę nasz genialny projektant Pshemko, któremu z tego miejsca najserdeczniej dziękuję za trud i poświęcenie. Dziękuję także wszystkim pracownikom firmy, bo gdyby nie oni, nic by nam się nie udało. Wszyscy ciężko pracowaliśmy i mam nadzieję, że ta rodząca się w ciężkich bólach kolekcja olśni was i spełni wasze wymagania. Serdecznie zapraszam na pokaz.
Zeszła ze sceny wśród burzy oklasków i zajęła miejsce obok Marka. Uścisnął jej dłoń.
 - Byłaś wspaniała – wyszeptał.
Usłyszeli łagodną muzykę w tle, a na wybiegu zaczęły pojawiać się modelki. Kreacje były olśniewające. Iskrzyły się wiosennymi barwami, były lekkie i zwiewne. Wydawało się, że modelki nie idą, ale płyną nad podłogą. Kiedy przeszła ostatnia zerwała się burza oklasków. Ludzie wstawali z miejsc skandując imię mistrza.
Za chwilę jednak zaprezentowano wiosenne płaszcze, kostiumy i kombinezony. I te nagrodzono gromkimi brawami. Koncepcja całej kolekcji oparta była na dominacji kolorów, które w dalszej perspektywie miały przełamać szarość polskiej ulicy. Muzyka ucichła, a oklaski jeszcze długo brzmiały w wielkiej sali pokazowej. W końcu wniesiono ogromny kosz czerwonych róż, a tuż za nim ukazała się skromna postać Pshemko. Był najwyraźniej wzruszony. Szedł rozłożywszy szeroko ręce i uśmiechał się od ucha do ucha. Kłaniał się też do samej ziemi dziękując przybyłym za wspaniałe przyjęcie jego dzieła.
Ula ponownie wyszła na wybieg. Uściskała mistrza i zawróciwszy się do widowni zaprosiła wszystkich na bankiet.

Czuła się trochę zmęczona. Udzieliła dzisiaj setki wywiadów i przyjęła setki gratulacji. Tańcząc z Markiem ciężko oparła mu głowę na ramieniu.
 - Chyba nie dam rady być tutaj do samego końca. Jakoś słabo się czuję i chyba jest mi niedobrze.
Zaniepokojony spojrzał jej w twarz. Rzeczywiście wyglądała bardzo blado. Posadził ją na miejsce, a sam powiadomił Olszańskich i seniorów.
 - Będziemy jechać. Ula jest wykończona. Ledwie trzyma się na nogach. Musi odpocząć.
Już w domu pomógł jej się rozebrać i zarzucił na jej ramiona frotowy szlafrok. Przytknęła rękę do ust i wystrzeliła do łazienki. Słyszał jak szarpią nią torsje i zachodził w głowę, co ona takiego zjadła, że jej tak zaszkodziło. Długo nie wychodziła z łazienki. Co rusz podchodził do drzwi i pytał, czy wszystko w porządku. W końcu wyszła z dziwnym przedmiotem w dłoni i podała mu go.
 - Co to jest? – przyglądał się małej szybce i dwóm niebieskim kreskom. Usiadła ciężko na kanapie i uśmiechnęła się do niego blado.
 - To jest kochanie test ciążowy. Pozytywny test ciążowy. Nie sądziłam, że mogę być w ciąży. Zawsze pragnęłam dziecka, ale myślałam, że mój czas już minął. Mam w końcu trzydzieści trzy lata i może się okazać, że na ciążę jest już za późno.
Uklęknął przy niej i przytulił głowę do jej kolan.
 - Jeśli to prawda, to ten dzień jest kolejnym najszczęśliwszym dniem w moim życiu. Marzyłem, żeby mieć z tobą dziecko. Małą, śliczną kruszynkę o cudnych, błękitnych oczach jak jej matka. Pojutrze pojedziemy do ginekologa i mam nadzieję, że to potwierdzi.
 - Zupełnie straciłam nad tym kontrolę i przestałam się pilnować. Tyle było pracy, a ja dopiero teraz uświadomiłam sobie, że nawet nie pamiętam kiedy miałam okres. Chyba dawno. Sama jestem ciekawa, który to miesiąc. Na razie cieszmy się umiarkowanie i nic nikomu nie mówmy, dopóki sami nie będziemy pewni na sto procent.