Łączna liczba wyświetleń

czwartek, 30 marca 2017

"TA TRZECIA" - rozdział 2

ROZDZIAŁ 2


Od roku usiłowała zrozumieć, co się właściwie wtedy wydarzyło. Przychodziła do parku, siadywała na tej samej ławce i bezustannie myślała o Piotrze. Nadal kochała tego drania. Po tej fatalnej rozmowie telefonicznej jeszcze dzwonił kilkanaście razy, ale pozostała nieugięta. Nie była w stanie z nim rozmawiać. Po kilku miesiącach doszła do wniosku, że ona nie jest bez winy i nagle zaczęła współczuć Irenie. Nie można budować szczęścia na cudzym nieszczęściu, a ona właśnie to chciała zrobić. Pozbawić Irenę męża. Nie znała w ogóle tej kobiety i to było najgorsze. Postąpiła wobec niej bardzo egoistycznie. Już nigdy więcej. Już nigdy więcej nie zwiąże się z zajętym facetem. Nie będzie ranić innych kobiet. Piotr najpierw zdradzał Irenę z nią a potem ją zdradził z Ireną. Ta świadomość nie była zbyt przyjemna. Ula poczuła jak jej policzki pali wstyd. Przetarła zapłakane oczy. Tusz spłynął wraz ze łzami i rozmazał się po twarzy. Zauważyła długi cień przy ławce. Podniosła głowę i spojrzała na człowieka, który przystanął przy niej wyciągając chusteczkę higieniczną.


 - Proszę wytrzeć twarz – odezwał się do niej łagodnym, niskim głosem. -  Rozmazała się pani i bardzo zapuchła od płaczu. Obserwuję panią już od jakiegoś czasu i za każdym razem widzę jak trzęsą się pani ramiona a z oczu płyną łzy. Może mógłbym jakoś pomóc?
 - Nikt mi nie może pomóc. Dziękuję za chusteczkę. Pójdę już.
 - A może mógłbym zaprosić panią na filiżankę kawy?
 - Nie sądzę, żeby to był dobry pomysł. Nie mam ochoty na kawę z nieznajomymi mężczyznami. Do widzenia – zaczęła się oddalać szybkim krokiem.
 - To zawsze można zmienić, prawda!? – krzyknął za nią, ale nie odwróciła się tylko jeszcze bardziej przyspieszyła kroku, jakby obawiała się, że ten człowiek zacznie ją gonić.


Miała ewidentny uraz do mężczyzn. W każdym z nich widziała Piotra, który jawił się jej jako symbol zakłamania i obłudy. Za każdym razem, gdy nachodziły ją myśli o nim otrząsała się ze wstrętem. – Jak mogłam być taka głupia. Jak mogłam dać się tak otumanić, tak zaślepić tym chorym uczuciem. Przecież to nigdy nie mogło się udać. On najwyraźniej kłamał mówiąc, że nie kocha Ireny. Gdyby było inaczej nie wróciłby do niej z podkulonym ogonem w dodatku żebrząc o ten powrót. Jaki facet tak się zachowuje zaledwie kilka godzin po rozwodzie? On nie wiązał ze mną żadnych planów. Mydlił mi oczy wmawiając, że tylko mnie kocha, że to ja jestem najważniejsza w jego życiu. Cieplak jesteś najbardziej naiwną istotą pod słońcem. Czy tę decyzję o powrocie podjął pod wpływem tego, co mu powiedziała Irena tuż po rozprawie? Chciałabym wiedzieć, co było aż tak ważnego, że zrezygnował z życia ze mną. Tego już pewnie nigdy się nie dowiem.




Te myśli przygnębiały ją i za każdym razem wywoływały potoki łez. Czuła się skrzywdzona i tak przeraźliwie samotna. Rzucała się w wir pracy byleby nie myśleć, a tej było całkiem sporo. Prowadziła małą działalność, małe biuro rozliczeń finansowych. Kokosów nie zarabiała, ale to co wypracowywała pozwalało jej wieść skromne życie bez klepania biedy. Po skończeniu studiów, które zbiegło się w czasie ze śmiercią ojca wyprowadziła się z rodzinnego Rysiowa. To małe miasteczko odległe o dwadzieścia kilometrów od stolicy nie niosło ze sobą konkretnych perspektyw ani rozwoju, ani zarobku. Sama czuła, że tam się po prostu dusi. Sprzedała niewielki dom, w którym się wychowała i nieco gruntu wokół niego, a pieniądze, które pozyskała ze sprzedaży przeznaczyła na zakup małej kawalerki i rozkręcenie small biznesu. Zawsze była sama. Nie miała przyjaciół ani znajomych. Ci, z którymi kończyła studia porozjeżdżali się po świecie i pozakładali rodziny. Nie miała z nimi kontaktu i tak naprawdę nie szukała go. Do tej pory miała Piotra i on był całym jej światem. Teraz przywykała do myśli, że jest kompletnie sama. Nadal w każdą sobotę jeździła z przyzwyczajenia do parku i katowała się wspomnieniami. Wracała przygnębiona i smutna, rozczulona swoim pechowym losem i całkowicie rozczarowana życiem, które zupełnie pozbawiało ją energii.


Dzisiaj też tu przyjechała. Był już środek jesieni. Przemierzała alejki usłane różnokolorowymi liśćmi przyjemnie szeleszczącymi pod nogami. Już była blisko „swojej” ławki, gdy podniósłszy głowę ujrzała naprzeciwko Piotra i Irenę pchającą spacerowy wózek. Stanęła jak wryta i wytrzeszczyła oczy. Nie mniej zaskoczony Piotr wbił w nią wzrok, a następnie ze wstydem spuścił głowę przyspieszając kroku.
 - Nie pędź tak – Irena natychmiast zareagowała na jego pośpiech. – Przecież to ma być spacer a nie maraton.
 - Przepraszam – powiedział głośniej niż zamierzał.
 - Ciszej. Obudzisz ją – odparła z wyrzutem.
Więcej Ula nie usłyszała nic. Znacznie oddalili się od niej. Ochłonęła nieco i usiadła. A więc to o to chodziło… Długo nie mogła pojąć, co się stało wtedy po rozprawie. Teraz wszystko okazało się jasne. Irena zapewne powiedziała mu wówczas, że spodziewa się dziecka. To stąd ta nagła chęć powrotu do niej. Ula wiedziała jak bardzo marzył o dziecku, ale podobno Irena nie mogła mu go dać. I proszę, stał się cud. Ma córkę. Tylko dlaczego podczas tej ostatniej rozmowy nie powiedział jej, że zostanie ojcem? Nie sądziła, że taka informacja cokolwiek by zmieniła, ale przynajmniej łatwiej pogodziłaby się z jego odejściem. Dziecko to dobry powód zwłaszcza dla kogoś, kto bardzo chciał je mieć. Ona też chciała mieć z nim dziecko. Nawet bardzo. Sęk w tym, że on zawsze się zabezpieczał, jakby chciał uniknąć wpadki. Teraz uznała to za wielkie szczęście, że jednak nie zaszła z nim w ciążę. Trudno by jej było znieść jego obecność w życiu swoim i dziecka, a tak niewątpliwie by było. Jej policzki znowu były wilgotne od łez, ale poczuła się dzisiaj o niebo lepiej. Wreszcie dowiedziała się, co było przyczyną ich rozstania i w końcu przestanie się tym dręczyć. Westchnęła głęboko jakby chciała zrzucić z siebie to brzemię i przetarła twarz. Sięgnęła do kieszeni płaszcza szukając chusteczki. Nagle ona sama pojawiła się przed jej oczami. Zaskoczona tym widokiem uniosła do góry głowę. Przed nią stał ten sam mężczyzna, który latem wykonał podobny gest.
 - Dzień dobry pani. Tego pani szuka? – uśmiechnął się szeroko a w jego policzkach ukazały się dwa wdzięczne dołeczki. Nie odwzajemniła uśmiechu. Podziękowała cicho i odebrawszy z jego dłoni chusteczkę wytarła twarz.
 - Już po raz drugi mnie pan ratuje…
 - Naprawdę drobiazg. Odkąd panią widziałem tu ostatni raz, noszę ze sobą cały zapas, ale dopiero dzisiaj miałem szczęście. Ostatnio powiedziała pani, że nie chodzi pani na kawę z nieznajomymi mężczyznami. Pozwoli więc pani, że się przedstawię – wyciągnął w jej kierunku dłoń. – Marek Dobrzański.
Nieśmiało wyciągnęła swoją, którą on uścisnął lekko.
 - Urszula Cieplak.
 - Bardzo mi miło. Skoro już nie jesteśmy nieznajomymi, to czy da się pani namówić na tę kawę? Tu niedaleko jest przytulna kawiarenka, w której podają aromatyczne i mocne espresso. Da się pani skusić?


Spojrzała mu w oczy i niepewnie oblizała wargi. Zadrżał na ten widok. Pewnie nawet nie zdawała sobie sprawy jak bardzo to działa na mężczyzn.
 - Widzę, że nie odpuszcza pan – powiedziała z napięciem w głosie. – To, że znam pana nazwisko nie oznacza, że znam pana. Nie rozumiem, dlaczego tak panu zależy, żeby zaciągnąć mnie na tę kawę?
Marek uśmiechnął się szeroko.
 - No cóż… Jakby to zgrabnie ująć? Intryguje mnie pani, a raczej jestem zaintrygowany tym smutkiem, który panią otula jak płaszcz. Za każdym razem widząc panią tutaj ściska mi się serce, bo sprawia pani wrażenie zupełnie zagubionej i nieszczęśliwej kobiety i jeszcze te potoki łez. Jestem dość wrażliwy na kobiece łzy, bo one zawsze wywołują u mnie chęć niesienia pomocy. Może tym zaproszeniem udałoby mi się choć na chwilę oderwać panią od przygnębiających myśli?
Podniosła się z ławki sięgając po torebkę. Przez ułamek sekundy dostrzegła w jego oczach rozczarowanie i chyba żal, że jednak nie pójdzie z nim na tę kawę.
 - Skoro tak bardzo pan nalega, to chodźmy. Trochę zmarzłam i chętnie napiję się czegoś ciepłego.
Uszczęśliwiony zerwał się z ławki i ujął ją za łokieć. Nieco zaskoczona dała się poprowadzić.

Kawiarenka była mała i bardzo kameralna. Pomógł jej ściągnąć płaszcz i oddał do szatni. Zajęli stolik a Marek zamówił espresso i po kawałku tortu.
 - Trzeba trochę osłodzić sobie życie, prawda? – tłumaczył się. – Czy będzie wielkim nietaktem jeśli poproszę, byśmy zwracali się do siebie po imieniu? To znacznie ułatwiłoby rozmowę.
Ula wzruszyła ramionami. Nie miała nic przeciwko temu, a raczej było jej wszystko jedno.
 - Jeśli chcesz…?
 - Bardzo chcę i bardzo chcę też zadać już mniej taktowne pytanie. Jeśli nie chcesz, nie odpowiadaj. Dlaczego jesteś taka smutna i przygnębiona? To naprawdę niecodzienny widok, kiedy taka piękna kobieta płacze. Czy coś się stało tragicznego w twoim życiu, że reagujesz w taki właśnie sposób?
 - Nie powinieneś w ogóle zadawać mi takich pytań, bo na nie nie odpowiem. Mogę powiedzieć tylko tyle, że nie reaguję tak bez powodu i tak - przeżyłam swój własny dramat, o którym wcale nie mam ochoty opowiadać. Wystarczą ci takie wyjaśnienia? Nie chciałabym być niemiła, ale to naprawdę nie twoja sprawa.
 - Przepraszam. Nie miałem zamiaru cię urazić, ani być wścibski. W takim razie co robisz w życiu? Pracujesz?
 - Mam małą firmę zajmującą się rozliczeniami finansowymi. Właściwie to jednoosobowa działalność, a ty?
 - Znasz firmę Febo&Dobrzański? – odpowiedział pytaniem. Pokręciła przecząco głową.
 - To znaczy nazwa nie jest mi całkiem obca i chyba kiedyś już ją słyszałam, ale nie wiem czym firma się zajmuje.
 - To firma modowa. Szyjemy ekskluzywne kolekcje dla tych z zasobniejszym portfelem. Jestem jej prezesem i współwłaścicielem.
 - No proszę – mruknęła z podziwem. – Nie domyśliłabym się, bo jesteś dość młody jak na taką funkcję.
 - Pełnię ją od niedawna. Przejąłem schedę po moim ojcu, który jest dość mocno schorowany i lekarze zabronili mu pracować. To właśnie on wraz ze swoim włoskim przyjacielem Francesko Febo założyli ponad trzydzieści lat temu firmę. Stąd Febo w nazwie i choć Francesko już nie żyje to udziały po nim odziedziczyły jego dzieci i to one są współwłaścicielami. Firma mieści się tu niedaleko na Lwowskiej i to głównie z tego powodu jestem częstym gościem w tym parku. Przychodzę tu przeważnie w porze lunchu, czasem po pracy. Lubię tutejszy staw i kaczki, które czasem karmię. To idealne też miejsce na letnie upały, bo ten piękny starodrzew skutecznie od nich chroni. Trudno oprzeć się urokowi tego miejsca. Ty pewnie zaglądasz tu z podobnych powodów.
 - Nie, nie… Ja z zupełnie innych – żachnęła się. – Przyjeżdżam, żeby powspominać i tyle.
Skończyli konsumować tort i dopili kawę. Ula podziękowała za zaproszenie i podniosła się z krzesła.
 - Będę już lecieć. Muszę przejść cały park, bo przed bramą zostawiłam samochód.
 - Odprowadzę cię. Ja parkuję pod firmą, a to też po drugiej stronie.
Szli wolno i w milczeniu wsłuchując się w szelest liści pod stopami. W końcu tę ciszę przerwał Marek.
 - Spójrz jak tu pięknie – wskazał ręką niedaleki staw i taplające się w nim kaczki. – Trzeba nacieszyć oczy tym widokiem, bo za chwilę mróz skuje lodem staw, a liście całkiem opadną z drzew. Nauczyłem się doceniać takie momenty. To jak obrazy zatrzymane na ułamek sekundy w kadrze aparatu.
 - Jak na faceta, jesteś dość wrażliwy. Mężczyźni z reguły nie rozczulają się takimi rzeczami. Są raczej powierzchowni, mało romantyczni i zbyt nieczuli. Masz za to duży plus.
Marek roześmiał się.
 - No to mój pierwszy plus u ciebie. Gdzie zaparkowałaś?
 - Tu przy bramie. To czerwone Punto jest moje.
 - Chciałbym się jeszcze z tobą zobaczyć. Zgodzisz się?
 - Naprawdę nie wiem… - odpowiedziała niepewnie. – Jesteś miłym człowiekiem Marek, ale ja…, chyba dla mnie trochę za wcześnie…
 - To było pytanie bez podtekstu Ula. Ja chciałem ponownie wypić kawę w twoim towarzystwie i nic więcej.
 - Skoro chodzi tylko o kawę, to możemy spotkać się za tydzień w tym samym miejscu. Do zobaczenia.
Wsiadła do samochodu i zgrabnie wycofawszy go z parkingu włączyła się do ruchu.

czwartek, 23 marca 2017

"TA TRZECIA" - rozdział 1

TA TRZECIA

ROZDZIAŁ 1


W pośpiechu zamknęła swoje małe biuro i ruszyła w stronę samochodu. Była podekscytowana. Dzwonił Piotr i zapowiedział się na dzisiaj. Ostatni raz widzieli się w zeszłym tygodniu. Strasznie dawno… Musiała jeszcze zrobić jakieś zaopatrzenie. Lubiła dla niego gotować, bo zawsze potrafił docenić jej umiejętności kulinarne, a jej niebywałą przyjemność sprawiał widok rozanielonej twarzy Piotra, który z nabożną czcią wsuwał kolejną porcję pierogów z mięsem, czy placków po węgiersku. Po tych pysznościach zazwyczaj lądowali w łóżku. Seks z nim był niesamowity i bardzo przyjemny. Znał jej ciało bardzo dobrze i potrafił sprawić, że z rozkoszy umierała w jego ramionach. Najgorsze dla niej było to „po”. Bo po „po” on nagle zaczynał się spieszyć i przepraszać, że nie może zostać dłużej, ale sama rozumie… Rozumiała i wmawiała sobie, że nie ma mu za złe. Sama przystała na taki układ, choć nie od początku wiedziała, że Piotr jest człowiekiem zajętym. Źle jej z tym było. Marzyła, żeby choć raz obudzić się w jego ramionach, wziąć wspólny prysznic i razem zasiąść do porannej kawy. To wszystko ją omijało. Kochanki rzadko doświadczają takich przyjemności. Nie znosiła słowa „kochanka” i kiedyś nawet przez myśl jej nie przeszło, że sama może nią zostać. Powinna mieć chyba żal do Piotra, bo właściwie to on wplątał ją w taki układ, a ona była zbyt słaba i zbyt mocno go kochała, żeby z niego zrezygnować. Ta miłość spalała ją od środka. Z każdym dniem stawała się coraz bardziej zaborcza. Wszystkie emocje tłamsiła w sobie. Obawiała się, że jeśli zacznie robić Piotrowi wyrzuty on najpewniej odejdzie i nigdy nie wróci. Milczała więc i cierpiała w myślach układając sobie wspólne z nim życie, snując marzenia i plany, chociaż żaden z kolejnych dni ani o krok nie przybliżał jej do ich realizacji.



Dwa lata później

Dzień zapowiadał się obrzydliwie gorący. Było jeszcze dość wcześnie, a mimo to czuła na twarzy gorący powiew wiatru wciskający się przez uchyloną szybę w drzwiach samochodu. Rozejrzała się za wolnym miejscem i dostrzegłszy je zaparkowała. Wzięła z siedzenia obok niewielką torebkę i wysiadła z auta. Wolnym krokiem ruszyła w stronę bramy parku. Była sobota, a ona nigdzie się nie spieszyła. To nie było tak, że ten park stał się dla niej jakimś wyjątkowo szczególnym i ulubionym miejscem. Raczej był miejscem, które wywoływało w niej przykre wspomnienia dręczące ją od ponad roku. A jednak nie potrafiła się od nich zdystansować, choć zadawały jej ból i wywoływały łzy. Bardziej wyglądało to na jakiś rodzaj psychicznego masochizmu. Nie uważała się za osobę skrzywioną w tej materii. Takie udręczanie się nie przynosiło jej zadowolenia i nie było jej ulubionym stanem, a jednak od dwunastu miesięcy była tu w każdą sobotę i wciąż od nowa przeżywała swój dramat. Przetarła dłonią drewniane siedzisko ławki i usiadła. Z tego miejsca widziała wyraźnie oddaloną o jakieś pięćdziesiąt metrów ruchliwą ulicę, a po jej przeciwnej stronie budynek sądu i strzelistą wieżę kościoła. Pamięta, że wtedy też tu była tylko siedziała znacznie bliżej ulicy. Tego dnia miało się rozstrzygnąć ich być, albo nie być.
 


Była tylko kochanką. Była tą trzecią. Nigdy nie uwierzyła w typowe, męskie wymówki, że „żona go nie rozumie”, „że od dawna ze sobą nie śpią”. Wiedziała od samego początku, że Piotr naprawdę ją kochał. Nigdy nie oskarżał swojej żony. Nigdy nie mówił, że nie potrafi się z nią już dogadać. Mówił tylko, że po prostu przestał ją kochać, bo kocha teraz ją – Ulę. A jednak nie wyglądało to tak jak sobie wymarzyła. Przez dwa lata spotykali się ukradkiem w jej malutkim mieszkanku z dala od wścibskich oczu i złych języków ludzi. Spotykali głównie w tygodniu, bo soboty i niedziele Piotr poświęcał żonie o ile nie miał w te dni dyżuru w szpitalu. Tam właśnie poznał Irenę. Ona była pielęgniarką, on szybko robiącym karierę kardiochirurgiem. Tylko raz opowiedział Uli historię tej znajomości i już nigdy więcej do niej nie wracał. Przez pierwsze pół roku nawet nie wiedziała, że on jest żonaty. Nie dziwiło jej to, że poświęca dla niej dwa lub trzy popołudnia w tygodniu a soboty i niedziele ma zajęte. Wciąż tłumaczył się dyżurami w szpitalu i nagłymi operacjami. Prawda wyszła na jaw, gdy któregoś dnia po prostu zapomniał ściągnąć obrączki. Zaskoczył ją i już nie mógł nie odpowiedzieć na pytanie, czy jest żonaty. Nie potrafiła się na niego gniewać. Kochała go już wtedy tak mocno, że była mu w stanie wybaczyć największe kłamstwo.
Dwa lata czekała na ten dzień. Dwa lata ukrywanej namiętności, chwil kradzionych ukradkiem, jakiejś dziwnej konspiracji, unikania miejsc, w których mogliby się natknąć na kogoś znajomego. Miotała się i męczyła w tej niekomfortowej dla niej sytuacji, ale nigdy nie zdobyła się na odwagę, żeby zapytać go, kiedy wreszcie dojrzeje do rozstania z Ireną. Marzyła o tym, by był cały jej i tylko jej. To szalone zauroczenie zmieniło ją. Kiedyś miała zasady, którymi kierowała się w życiu a jedną z nich było nie krzywdzić drugiego człowieka. Jej zmarły jakiś czas temu ojciec zawsze powtarzał „żyj tak, żeby nikt przez ciebie nie płakał”. Przy Piotrze stała się zazdrosna i niezwykle zaborcza. Ta miłość otumaniała ją. Działała jak narkotyk. Można powiedzieć, że przez dwa lata żyła na permanentnym haju. Przez te dwa lata smakowali siebie, poznawali się i roili o rajskich wyspach, gdzie byliby nieprzyzwoicie szczęśliwi. Piotr coraz niechętniej opuszczał ich wspólne łoże, a ona za każdym razem coraz dłużej stała w drzwiach odprowadzając go tęsknym wzrokiem i licząc, że być może wróci i zostanie na całą noc pozwalając Irenie domyślić się, że nie jest jej wierny. Któregoś dnia a raczej późnego wieczora wychodził od niej. Stali jeszcze w przedpokoju całując się namiętnie. Ula oderwała się w końcu od niego.
 - Rozmawiałeś może z Ireną? – zadała wreszcie to dręczące ją pytanie patrząc mu prosto w oczy.
 - Nie – zaprzeczył gwałtownie. – Jeszcze nie, – spuścił nieco z tonu zdając sobie sprawę ze swojej impulsywnej reakcji – ale wkrótce to zrobię - zapewnił.
Jeszcze przez wiele miesięcy to pytanie wisiało między nimi jak miecz Damoklesa, a Piotr wciąż nie odważył się na rozmowę z żoną. Ula zaczęła tracić cierpliwość. Nie naciskała na niego, ale jej wzrok skrzywdzonego zwierzęcia mówił mu wszystko. Uważała, że Piotr ją rani, uważała, że jej od życia też coś się należy, uważała, że zasłużyła na tę miłość.
Tego popołudnia zaskoczył ją. Zadzwonił i powiedział, że za chwilę jest umówiony z Ireną na rozmowę przy budynku sądu.
 - Od jutra jestem już cały twój. Jeśli możesz, przyjdź i zaczekaj na mnie w parku.
Oczywiście, że mogła. Dla niego zawsze mogła. Dla niego była gotowa do największych poświęceń. Mimo, że wybrała ławkę stojącą najbliżej ulicy i taką, z której miała dobry widok na sąd, nie słyszała o czym rozmawiał Piotr z Ireną. On nie owijał w bawełnę tylko w sposób brutalnie szczery zakomunikował żonie, że chce rozwodu, bo męczy się w tym związku i bardzo ją prosi, żeby nie utrudniała…
Nie pozwoliła mu dokończyć. Machnęła nerwowo ręką, jakby odganiała muchę.
 - Nie martw się, nie będę utrudniać. Od dawna wiem, że masz kogoś, więc nie zaprzeczaj, że to nieprawda. Nie jesteś taki sprytny za jakiego się uważasz. Nie mam jednak zamiaru niczego ci ułatwiać – jej oczy zaszkliły się łzami. – To nie ja powiadomię o tym rodzinę i to nie ja wezmę na siebie winę i wstyd.
 - Oczywiście… Jeśli tak wolisz… – chciał jeszcze coś dodać, ale zareagowała nerwowo.
 - Już nic nie chcę na ten temat słyszeć i nie muszę na szczęście, bo cokolwiek byś nie powiedział, to nic nie jest w stanie zmienić mojej opinii na twój temat. Jesteś po prostu podły. Nie wiem dlaczego to zrobiłeś? Czy dlatego, że nie mogę mieć dzieci? Zresztą to już bez znaczenia – sięgnęła do torebki wyciągając z niej telefon. – Mam nadzieję, że wyprowadzisz się jak najszybciej.
Ula włożyła ciemne okulary, bo słońce raziło ją w oczy. Dzień jak każdy, dla jednych lepszy, dla innych gorszy. Dla niej zdecydowanie lepszy, a dla Ireny… No cóż…
Piotr odszedł. Ula siedziała jeszcze przez chwilę obserwując Irenę siedzącą na schodach gmachu sądu i rozmawiającą z kimś płaczliwie przez telefon. Nie było jej żal żony Piotra. Już dość się naczekała, żeby on w końcu na coś się zdecydował. Cierpliwość popłaca. Oderwała wzrok od kobiety słysząc sygnał komórki. Odebrała natychmiast. Piotr czekał na nią w małej kafejce za rogiem. Poderwała się z ławki i ruszyła w jej kierunku.


Wspomniała ten wieczór, kiedy ich sobie przedstawiono. Dla niej i dla niego to było jak porażenie piorunem. Ich pierwsza rozmowa, pierwsze emocje i to jak świetnie się rozumieli sprawiło, że przylgnęli do siebie jak dwa magnesy. Nigdy nie czuła się przy nim jak kochanka. Czuła się jak żona.
Rozwód to był jego pomysł. Nigdy nie naciskała na to, żeby tak formalnie zostawił Irenę. Było jej wszystko jedno. Liczyło się tylko to, żeby miała go na wyłączność. Tym bardziej nie mogła zrozumieć sytuacji, gdy kilka godzin po rozwodzie poprosił Irenę o zgodę na jego powrót do domu. Tej decyzji chyba już nigdy nie pojmie.
W dniu, w którym miała odbyć się rozprawa ponownie zawitała do tego parku i usiadła na ławce przy ulicy obserwując wejście do budynku. Pół godziny później pojawił się Piotr i ocierająca łzy Irena. Złapał ją za łokieć i usiłował jej coś wytłumaczyć. Najwyraźniej nie chciała go słuchać. Wyrzucała z siebie urywane słowa ociekające żalem, rozpaczą i płaczem. W końcu odwróciła się i wolno zeszła ze schodów nie odwracając się za siebie. Piotr stał jeszcze chwilę a potem ruszył w kierunku ławki, na której dostrzegł Ulę.


Sądziła, że ta decyzja mu ulży, że teraz będzie mógł być wreszcie w pełni szczęśliwy. On jednak usiadł ciężko a jego twarz nie wyrażała kompletnie żadnych emocji.
 - Nie chcę o tym rozmawiać – wyrzucił z siebie uprzedzając tym samym jej ewentualne pytania. - To było bardzo przykre i dla niej i dla mnie. Idź teraz do domu. Obiecuję, że zadzwonię.
Posłuchała go. Kilka godzin czekała na jego telefon. Późnym wieczorem wreszcie się odezwał.
 - Przepraszam cię Ula, że tak późno, ale miałem do załatwienia kilka spraw. Źle się czuję po tej rozprawie. Nie mogę poradzić sobie sam ze sobą. Pojechałem do Ireny. Musiałem z nią porozmawiać. Błagałem ją, żeby pozwoliła mi wrócić do domu. Ona się zgodziła Ula. Wybaczyła mi.


Poczuła jak w jej gardle rośnie wielki kłąb waty. Po co więc było to wszystko? Po co ten rozwód? Po to by zrozumiał, że tak bardzo kocha Irenę i chce do niej wrócić? Co się wtedy stało na tych schodach? Co ona mu powiedziała i co on jej powiedział? Czuła w głowie kompletny mętlik. Czuła, że ziemia usuwa jej się spod nóg, że zapada się w jakąś otchłań bez dna. Miała wrażenie, że jedyną ofiarą tej groteski jest ona sama.
 - Jak to do niej wracasz? – wyszeptała przez łzy. – Przecież mieliśmy razem budować nasze szczęście. Mieliśmy być razem…
 - Ja wiem kochanie, ja wiem… Ale spójrz na to z innej perspektywy. Znowu może być tak jak dawniej…
 - Nigdy już nie będzie tak jak dawniej! – nawet nie zdawała sobie sprawy, że krzyczy. - Życie można przeżyć tylko raz, a nie dwa i więcej razy! Mieliśmy plany, mieliśmy podróżować, jeść wspólne śniadania, a weekendy mieć tylko dla siebie. Wszystko zniszczyłeś… Wszystko… Nigdy ci tego nie wybaczę i nigdy tego nie zrozumiem. Mówiłeś mi, że mnie kochasz, że jestem kimś wyjątkowym. Teraz pojęłam, że to były tylko słowa kierowane do twojej żony a powielane mnie. Gdyby było inaczej nie wróciłbyś do niej. Nigdy więcej do mnie nie dzwoń i nigdy nie waż się tutaj przychodzić. Jeśli naruszysz mój spokój załatwię na policji zakaz zbliżania się. Życzę ci jak najgorzej podły draniu. Niech cię szlag trafi… - rzuciła komórkę w kąt i rozpłakała się rozpaczliwie. Jej szczęście właśnie dobiegło końca a człowiek, z którym je dzieliła okazał się zwykłym sukinsynem.


czwartek, 16 marca 2017

"SENS ŻYCIA" - rozdział 12

ROZDZIAŁ 12  -  EPILOG

Słońce przebijało się przez liście rozłożystej jabłoni i lizało policzki mrużącego oczy Pawła. Obok w urządzonej specjalnie dla dziecka piaskownicy bawiła się trzyletnia dziewczynka z mozołem ustawiając wiaderkowe babki na jej obrzeżu. Nagle do jego uszu doszedł dźwięk dzwonka. Wyprostował się na wózku i powiedział do dziecka.
 - Martuniu otrzep rączki. Mama wróciła z dziadkami.
Mała podniosła głowę przyozdobioną koroną kręcących się włosów i spojrzała na ojca błękitnymi jak niebo oczami.
 - Tatuś, jeszcze trochę – powiedziała marudnym głosem. – Przecież oni i tak przyjdą do ogrodu.

 
Uśmiechnął się. Jego córka od zawsze była rezolutna i potrafiła zadziwiać logiką. Kiedy się urodziła wprost oszalał ze szczęścia. Jak tylko Wiki wróciła z nią do domu pomagał w karmieniu, przewijaniu, kąpaniu, usypianiu i tych wszystkich czynnościach, które wykonuje się przy niemowlaku. Odciążał Wiki niemal we wszystkim. Od dziadków Leśniaków również dostali ogromne wsparcie. Dzięki nim mogli wrócić do pracy, bo oni zajmowali się małą przez pół dnia. Ani Paweł ani Wiktoria nie mieli najmniejszych wątpliwości jak dać córce na imię. Najpierw zaproponowała to Wiki. Nie ukrywał zaskoczenia, ale zgodził się z jej wyborem. Rodzice Marty rozpłakali się, kiedy usłyszeli, że ich przyszywana wnuczka dostanie imię po ich zmarłej córce.
Mała szybko rosła. Któregoś dnia przyglądając się jej Paweł doznał olśnienia, bo zrozumiał, że patrzy na dziewczynkę z jego snów. Pojął, że to właśnie to dziecko widział przy Marcie. Był zdumiony tym odkryciem. Wtedy w tym śnie Marta nie pokazywała mu ich wspólnej córki, ale córkę jego i Wiki. Wyglądało na to, że zatoczył właściwie koło, bo teraz musiał zweryfikować tę pewność, którą miał przez kilka lat Teraz znowu zadawał sobie pytanie, czy Marta miała urodzić mu chłopca, czy dziewczynkę. Tym odkryciem nie podzielił się z Wiki. Uznał, że to zbyt skomplikowane i zostawił to dla siebie.
Wiódł z nią szczęśliwe życie. Jeszcze przed urodzeniem Marty dowiedział się od swojego teścia, że ktoś chce sprzedać parterowy dom do remontu. Pojechał tam z Józefem. Dom przypominał całkiem spory bungalow. Był jednak bardzo zniszczony. Paweł przeraził się skalą prac, jakie trzeba by było tu wykonać i kosztami jakie musieliby ponieść. Józef jednak się nie zniechęcał.
 - Spójrz na to z innej perspektywy. Otoczenie idealne dla dzieci. Teren ogrodzony. Działka na tyle duża, że spokojnie mogą biegać tu psy. Ja widzę tu same zalety a ogrom pracy wcale mnie nie przeraża. Poza tym dodatkowym atutem jest cena. Paweł, to tylko sześćdziesiąt pięć tysięcy za grunt i budynek. Gdzie kupisz za tę cenę coś lepszego? Właściciel ma mnóstwo długów i w dodatku nie wylewa za kołnierz. To on sam doprowadził ten dom do takiej ruiny i chce się go jak najszybciej pozbyć. Ja ci przysięgam, że doprowadzę ten dom do używalności, dostosuję go do ciebie tak jak i mieszkanie dostosowałem. Wiesz, że nigdy nie rzucam słów na wiatr.
 - A jeśli nie udźwigniemy tego finansowo? – zapytał niepewnie. – Wprawdzie mamy trochę oszczędności, ale to wszystko za mało.
 - My ci pomożemy. Zawsze też można wziąć kredyt. Jesteście młodzi i jestem pewien, że go spłacicie.
 - No dobrze… Przekonałeś mnie.
Na to tylko czekał Józef, na zgodę swojego zięcia. Jak tylko kupili ten dom z kopyta zabrał się do roboty. Skrzyknął paru zapaleńców takich jak on sam. Remont trwał ponad dwa lata i to tylko dlatego, że Paweł nie chciał brać kredytu i sukcesywnie pokrywał koszty zakupów z pieniędzy zarobionych w serwisie, ale efekt przeszedł jego najśmielsze oczekiwania. Kiedy po raz pierwszy Józef przywiózł tu ich wszystkich Paweł po prostu oniemiał.
 - Dokonałeś cudu tato. Naprawdę nie spodziewałem się, że wyjdzie aż tak pięknie.
  


 - To jeszcze nic. Na tyłach domu jest urządzony placyk zabaw dla Martusi i piękne patio, na którym można posiedzieć w ładny dzień. Teraz tylko musicie się przeprowadzić.
Wiki była zachwycona. Często zapraszała tu całą rodzinę, a szczególnie Basię z Olkiem i Michałkiem, który był parę miesięcy starszy od Marty. Maluchy w swoim towarzystwie czuły się najlepiej. Najczęściej jednak zaglądali Leśniakowie i zostawali z wnuczką. Zawojowała ich serca całkowicie.


Wiktoria weszła do ogrodu a za nią Józef z żoną. Rano poprosiła ich, żeby zawieźli ją na USG. Paweł podjechał w ich kierunku.
 - I jak kochanie, wszystko w porządku? – zapytał.
 - W jak najlepszym. Dziecko rozwija się prawidłowo. Mama może to potwierdzić, bo weszła ze mną do gabinetu. Znamy już płeć. To chłopczyk. Tak się cieszę.
Paweł również podzielał tę radość. Za trzy miesiące miała im się powiększyć rodzina. I w dodatku to miał być chłopiec. Nie miał nic przeciwko jeszcze jednej dziewczynce tak samo słodkiej i kochanej jak Martusia, ale chłopak, to chłopak. Podbiegła do nich Marta i objęła matkę przytulając się do jej kolan.
 - Będę mieć braciszka?
 - Aha. Cieszysz się?
 - Wolałabym siostrzyczkę, ale braciszek też może być fajny – odpowiedziała dyplomatycznie.
 - Zrobię kawy dla wszystkich – Leśniakowa już kierowała się w stronę domu. – Pójdziesz z babcią Martuniu? – wyciągnęła do małej dłoń. – Kupiłam ci pyszny soczek.
Dziewczynka zeskoczyła z kolan mamy i złapała babcię za rękę.
 - A jaki? – usłyszeli jeszcze i roześmiali się.
 - Prawdziwa gaduła z niej. A gdzie psy? – Wiki rozejrzała się dokoła.
 - Leżą tam pod jabłonią. Gorąco im. Tato pamiętasz, że mam jutro trening?
 - Pamiętam synku i na pewno cię zawiozę i przywiozę do domu. Cieszę się, że to kontynuujesz. Miałeś tyle wątpliwości, a jednak tego rodzaju rehabilitacja przynosi efekty. Wystarczy być tylko konsekwentnym.
 - To prawda tato – wtrąciła się Wiki. – Wciąż mam przed oczami jego nogi. Byłam przerażona ich chudością. Pamiętasz Paweł, kiedy to było? Wtedy jak po raz pierwszy zabrałeś mnie na łąki i opalaliśmy się tam. Usiłowałam wówczas zachować kamienną twarz, ale serce ściskało mi się z żalu. Mateusz miał absolutną rację mówiąc, że tam ci pomogą. Wiedziałeś od początku, że nie będziesz chodził, a jednak stan nóg znacznie się poprawił a przede wszystkim ich wygląd. Są zupełnie normalne. Wszyscy w drużynie wyglądają normalnie, choć każdy z nich to paraplegik.
W drzwiach pojawiła się Leśniakowa niosąc na tacy świeżo zaparzoną kawę i pokrojone, drożdżowe ciasto. Mała Marta dreptała obok dzierżąc w dłoniach butelkę z sokiem.
 - Tobie Wiki zrobiłam herbatę. Nie powinnaś przesadzać z kawą.
 - Dziękuję mamo. Nawet nie mam specjalnej ochoty na kawę. Ależ to ciasto pachnie. Martunia zjesz troszkę?
 - A kto piekł? – zapytała dociekliwie. Wiki uśmiechnęła się.
 - No jak to kto? Babcia przecież. Sama mówisz, że ciasto babci Eli jest najlepsze.
 - Bo jest. Nałóż mi na talerzyk, ale kawy nie, bo nie lubię.
Tym razem wszyscy ryknęli śmiechem. Zwabione zapachami dochodzącymi od stołu przyczłapały psy. I one dostały po kawałku.


Zdenerwowany Paweł spoglądał co chwilę na zegarek i jeździł w te i z powrotem przemierzając szpitalny korytarz. Nie mniej od niego zdenerwowani tkwili w szpitalnych fotelach Basia z Aleksandrem, tata Stec i tata Leśniak. Leśniakowa została w domu niańcząc Martusię i Michałka.
 - Paweł zatrzymaj się na chwilę, bo zaczynasz być denerwujący – wyrzuciła z siebie Basia. – Zaraz pewnie wszystko się skończy i będziesz mógł zobaczyć syna.
 - Chciałbym przytulić już ich oboje – powiedział ze skargą. – Dlaczego to tak długo trwa? Jak Wiki rodziła Martę, nie trwało tak długo.
 - Każdy poród jest inny, nie wszystkie przebiegają tak samo. O proszę… – wstała na widok wychodzącej z sali porodowej pielęgniarki. Paweł podjechał do niej i wyrzucił z siebie grad pytań.
 - I jak? Wszystko w porządku? Co z moją żoną? Co z synem?
Pielęgniarka uśmiechnęła się szeroko. Nie pierwszy raz widziała takiego zdenerwowanego tatusia.
 - Wszystko w porządku. Może się pan już uspokoić. Matka i dziecko czują się dobrze. Za nie więcej niż pół godziny będzie pan mógł je zobaczyć.
Po dwudziestu minutach wywieziono Wiki. Za nią w małym łóżeczku jego syna. Podjechał do żony. Ujął jej dłoń i przycisnął do ust.
 - Strasznie się bałem kochanie. Jak to dobrze, że już po wszystkim. Słaba jesteś pewnie, prawda?
 - Jestem trochę śpiąca – odpowiedział gładząc jego policzek. – Nie stresuj się już, bo nic nam nie jest. Mały dostał dziesięć w skali Apgar. Jest zdrowy. Waży trzy i pół kilo i ma sześćdziesiąt centymetrów wzrostu. Długi jest. Będzie chyba podobny do ciebie, bo ma ciemną czuprynkę.
Paweł zapytał jeszcze, do której sali wiozą Wiki i dowiedziawszy się o tym powiadomił resztę.
Przeszli na drugie piętro i znaleźli pokój z numerem dwunastym. Wiki już przeniesiono na normalne łóżko. Leżała trzymając w objęciach małe zawiniątko. Na ich widok uśmiechnęła się i powiedziała cicho
 - Wejdźcie. Zobaczcie to cudo - rozpakowała delikatnie kocyk podsuwając maleństwo w stronę Pawła.
 - Jest śliczny kochanie i całkiem duży. Chyba faktycznie będzie podobny do mnie. Ma sporo włosów. Spójrz Basiu, czy nie przypomina ci trochę Michałka? On też urodził się z taką ciemną czupryną.

 
Basia pochyliła się nad maleństwem
 - Chyba masz rację.
W końcu i dziadkowie dopchali się do wnuka. Obaj byli bardzo dumni. Nic nie zapowiadało, że zostaną dziadkami i nie miało znaczenia to, że Józef jest tylko takim przyszywanym dziadkiem. Kochał te dzieciaki jak swoje własne. Karol Stec pomyślał, że jeszcze nie tak dawno jego córka była zapiekłą singielką a dzisiaj ma męża i dziecko, a jego syn, nad którym ubolewał od chwili wypadku i wciąż nie mógł pogodzić się z jego kalectwem otrząsnął się z tragedii, ożenił ze wspaniałą kobietą i spłodził dwoje dzieci. Otarł z twarzy łzy wywołane wzruszeniem.
 - Będziemy mieć wnuka na schwał Józefie. To będzie silny chłopak. Gratulujemy wam dzieci i jesteśmy bardzo szczęśliwi. Będziemy się zbierać, bo babcia sama w domu i też ciekawa nowin, a Wiktoria musi odpocząć.
 - Ja za chwilę do was dołączę – Paweł zbliżył się do łóżka i podniósł na rękach chcąc dosięgnąć ust Wiki. Pocałował ją najczulej dziękując jej za syna.
 - Nigdy nie sądziłem, że będę jeszcze taki szczęśliwy. Po tej tragedii, którą przeżyłem bałem się marzyć o rodzinie i dzieciach. Wynagrodziłaś mi cały ten ból i rozpacz. Jesteś najlepszą żoną na świecie i dałaś mi dwójkę wspaniałych dzieci. Kocham cię i zawsze będę cię kochał.
Uśmiechnęła się do niego cudnie.
 - A ty jesteś najlepszym mężem i najlepszym ojcem. Wreszcie jesteśmy pełną rodziną i nic nam już do szczęścia nie trzeba, może tylko poza życzeniem, żeby dzieci chowały się zdrowo. Jednak o to jestem jakoś dziwnie spokojna, bo czuwa nad nami Marta i moi rodzice. Myślałeś już nad imieniem?
 - Tak. Chcę, żeby miał na imię Wojtek, a na drugie Józef po moim teściu.
Wiki rozpromieniła się.
 - Sama nie wybrałabym lepiej. Teraz idź już, bo czekają na ciebie. Ja muszę odespać ten poród.
Ucałował raz jeszcze jej usta i cicho wyjechał z pokoju. Wreszcie mógł odetchnąć.



K O N I E C