Łączna liczba wyświetleń

niedziela, 28 lutego 2016

"NASZE MIEJSCE NA ZIEMI" - rozdział 12

ROZDZIAŁ 12


Była sobota. Dla Doroty to było bez znaczenia. I tak budziła się zwykle dość wcześnie. Narzuciła na siebie szlafrok i utartym zwyczajem podeszła do okna. Dzień zapowiadał się mroźny, ale pogodny.


Wyszła usłyszawszy skomlenie psa. Uchyliła drzwi od pokoju córki i wypuściła go.
 - Cichutko Kumpel, bo obudzisz Marynię. Zaraz pójdziemy na spacerek.
Ubrała ciepły dres i puchową kurtkę, nacisnęła na głowę wełnianą czapkę i pamiętając o rękawiczkach, a talże torbie z ziarnem dla łabędzi, wyszła wraz z psem z domu. Kumpel biegł przed nią z nosem blisko ziemi i tropił nie wiadomo co. Ona rozglądała się za łabędziami. Wreszcie dojrzała całkiem spore, zbite stado dreptające na środku jeziora. Podeszła bliżej i wysypała zawartość torby. Chyba ją wyczuły, bo z rozpostartymi skrzydłami ruszyły w jej stronę. Oddaliła się od brzegu pogwizdując na psa. Nie chciała, żeby stał się ich ofiarą. Jeszcze był za mały, by móc się bronić przed silnymi dziobami i skrzydłami ptaków.


Idąc wzdłuż jeziora zatrzymała się w pewnym momencie. Doszła do punktu, w którym lubiła przystanąć i znieruchomieć, bo stąd rozciągał się chyba najpiękniejszy widok na Prabuty. Uwielbiała go.


Za każdym razem, gdy tu stawała lubiła myśleć, że to miejsce było jej przeznaczone. Że jest nagrodą za lata udręki, cierpienia, hektolitry wylanych łez i upokorzenia. Jest nagrodą za te długie godziny niepokoju, panicznego lęku o siebie a przede wszystkim o Marynię, za brak wiary w siebie, za niemoc, za beznadzieję. Tu odżyła, znalazła swoje małe szczęście i jak mawia Marynia, własne miejsce na ziemi. Tu jej serce zabiło mocniej do człowieka, który okazał jej przywiązanie i miłość. Tak. Pokochała Adama. Zdała sobie sprawę z tego całkiem niedawno. Ta miłość była taka spokojna, dorosła, stateczna, zupełnie inna niż ta pierwsza, szaleńcza i jak się okazało zgubna dla niej, i w konsekwencji dramatyczna.
Zatraciła się w tych myślach. Nie słyszała szczekającego Kumpla, ani warkotu samochodu. Po chwili ktoś objął ją mocno i przytulił. Przestraszyła się, ale tylko przez moment. Potem jej twarz rozjaśnił uśmiech.
 - Dlaczego ty dziewczyno stoisz tu jak słup i marzniesz? – odezwał się niski, męski głos tuż nad jej uchem.
 - Adam! – roześmiała się uszczęśliwiona. – Co ty tutaj robisz?
 - Przyjechałem nakarmić ptaki i zrobić parę dziur w jeziorze. Chodź odwiozę cię do domu, bo jesteś lodowata. Zanim zrobisz śniadanie, to zdążę wywiercić tu kilka otworów.

Podczas, gdy ona faktycznie wzięła się za szykowanie śniadania Adam zabrał z bagażnika ręczny świder talerzowy. To urządzenie było wręcz niezbędne. Miało jedną zasadniczą zaletę, było ciche i nie płoszyło ptaków. Średnica talerza wynosiła pół metra, a to wystarczało, by odwiercić w lodowej tafli solidny otwór. Jezioro zamarzło na grubość średnio piętnastu centymetrów, nie było więc obawy, że lód załamie się pod ciężarem Adama. Pewnie wszedł na powierzchnię pokrytą cienką warstwą śniegu i zaczął biec. Doskonale znał miejsca wierceń. Mógłby je odnaleźć po omacku. Dotarł do pierwszego i wbił świder w taflę. Energicznie zaczął kręcić. Nie minęło pięć minut jak dowiercił się do lustra wody. Powtórzył czynności jeszcze w siedmiu miejscach. Uznał, że tyle wystarczy. Zadowolony ominął stado łabędzi i ruszył do domu Doroty. Tam czekała już na niego gorąca herbata z cytryną i smażone kiełbaski. Zajadał z apetytem.
 - Marynia jeszcze śpi?
 - Śpi. Jest sobota. Niech się wyśpi do porządku. Wstaje codziennie bardzo wcześnie. Należy jej się.
 - Maciek też jeszcze chrapie, a ja pomyślałem, że zabiorę cię dzisiaj w miejsce, w którym jeszcze nie byłaś i nie będzie to jedno z pobliskich jezior.
 - Na paśniki? – Adam pokręcił przecząc głową.
 - Pokażę ci nasze sanatorium. Tak wszyscy określają ten kompleks budynków, bo faktycznie nim jest. Jest też szpitalem dla tutejszych mieszkańców położonym w bardzo pięknym miejscu. Na pewno ci się spodoba. Wprawdzie wiosną i latem jest tam najbardziej urokliwie, ale i zimą widoki są niezłe. Ja przy okazji odbiorę sobie wyniki badań.
 - Jesteś chory? – zapytała zaniepokojona.
 - To badania okresowe – uspokoił ją. – Co jakiś czas muszę powtarzać.

Zanim wyszli zostawiła Maryni kartkę na stole, żeby nie martwiła się o nią. Już w samochodzie zapytała
 - To gdzieś za Prabutami?
 - Całkiem blisko. Jakieś półtora kilometra. Nieco na uboczu. Sanatorium to już historyczne miejsce. Kiedyś były tu nieużytki, które zostały zalesione z inicjatywy niejakiego doktora Krauze. Jeszcze do dzisiaj na terenie sanatorium stoi budynek dawnej leśniczówki. Prabuty to tereny dawnych Prus Wschodnich i to tutaj w latach dwudziestych ubiegłego wieku niemieckie władze postanowiły zbudować zakład psychiatryczny dla dwóch tysięcy chorych. Kiedy wybuchła wojna zakład zlikwidowano, a raczej zamieniono go na wojskowy lazaret dla niemieckich żołnierzy, a potem na hitlerowski obóz przejściowy. Funkcjonował bodajże aż do zakończenia wojny. W czterdziestym szóstym roku przekazano teren władzom polskim, które zadecydowały o odbudowie całego kompleksu i urządzeniu w nim sanatorium przeciwgruźliczego.


Po wojnie dużo ludzi chorowało na gruźlicę zwłaszcza tych, którzy przeżyli obozy koncentracyjne. Wycieńczone głodem organizmy łatwo zarażały się prątkami gruźlicy. Leczył się tu nawet Stanisław Grzesiuk. To ten, co krzewił folklor warszawski i pisał piosenki, które śpiewa Kapela Czerniakowska. On też jest autorem autobiograficznej trylogii literackiej – „Boso, ale w ostrogach”, „Pięć lat kacetu” i „Na marginesie życia”. Długo siedział w obozie koncentracyjnym i to chyba w niejednym, a te książki opisują czasem w dowcipny sposób metody przetrwania i życie obozowe. Jemu udało się przeżyć, ale zapłacił za to wysoką cenę, bo zachorował na gruźlicę. Tak naprawdę nigdy się z niej nie wyleczył i na nią umarł.
Szpital przeciwgruźliczy funkcjonuje do dzisiaj, ale oprócz niego powstały i inne oddziały szpitalne, które służą mieszkańcom. Na pewno cały obiekt lata świetności ma już za sobą. Budynki znowu niszczeją, niektóre stoją puste, bo władze miasta nie mają środków na ich renowację, a szkoda. Mimo to i tak cały kompleks robi wrażenie przez to, że położony jest po prostu w lesie. Pacjenci nawet grzyby tu zbierają. Właśnie dojeżdżamy - Adam skręcił z drogi w szeroką bramę, przy której stał budynek stróżówki. – Nawet na stróża ich nie stać. Nikt tu nie pilnuje wjazdu, ale chyba mają monitoring. – Zaparkował na dużym parkingu i pomógł Dorocie wysiąść. Odebranie wyników trwało nie dłużej jak pół minuty. Wyszli z budynku głównego i wolnym krokiem ruszyli na rekonesans. – Tam na wprost jest fontanna postawiona już współcześnie. Teraz wprawdzie nieczynna, ale latem zwykle oblegana przez pacjentów, bo stoją tam ławki. Za nią jest bardzo malowniczy pałąkowaty mostek.



Jak widzisz całkiem sporo tu budynków, a w każdym inny oddział szpitalny. Mamy tu nawet dobrze rozwiniętą bazę rehabilitacyjną i dzięki temu połamańcy i ludzie z chorymi kręgosłupami, czy niedowładami mogą się leczyć. To ważne dla mieszkańców, bo przynajmniej mają wszystko w zasięgu ręki i nie muszą rehabilitować się w ościennych miastach.
Dorota słuchała w milczeniu opowieści Adama. Była pod ogromnym wrażeniem jego wiedzy.
 - Skąd ty to wszystko wiesz? – Roześmiał się słysząc te słowa.
 - Przecież urodziłem się tutaj, a historię miasta znam od podszewki. Wpajano nam ją przez lata nauki w szkole. Większość rdzennych mieszkańców zna przeszłość tych ziem. Prabuty są naprawdę stare. Dawna nazwa miasta to Riesenburg czyli gród olbrzyma, który figuruje w herbie z wielką maczugą, a pierwsze wzmianki o nim pochodzą z połowy trzynastego wieku. W piętnastym wieku miasto było siedzibą biskupów pomezańskich, ale później nastąpiło totalne zeświecczenie, które nazywają sekularyzacją. Zakon Krzyżacki przestał istnieć, a Prabuty stały się starostwem. Na przestrzeni wieków były niszczone i odbudowywane kilkakrotnie. Do dziś zachowały się fragmenty starych murów i wejścia do podziemi, ale wchodzić tam nie wolno.
Dorota objęła go w pasie i przytuliła się do niego. Ten gest zaskoczył go zupełnie, ale i sprawił wielką radość.
 - Jesteś prawdziwą kopalnią wiedzy. Naprawdę jestem pod wrażeniem, ale wracajmy już, bo za chwilę zamarznę na śmierć.

środa, 24 lutego 2016

"NASZE MIEJSCE NA ZIEMI" - rozdział 11

ROZDZIAŁ 11


Wieczorem odebrała jeszcze telefon od Adama, ale to nie on chciał z nią rozmawiać, tylko jego mama.
 - Oddaję jej słuchawkę Dorota, bo koniecznie chce ci powiedzieć coś ważnego.
 - Dobry wieczór Dorotko. Przepraszam, że zawracam ci głowę, ale chciałam cię prosić, żebyś nie szykowała nic na obiad. Narobiłam całą górę farszynek. To takie kluski wypełnione mięsnym farszem i siekanymi jajkami. To świąteczna potrawa z tych stron, którą robią tu jeszcze niektórzy. Są naprawdę pyszne i koniecznie musicie tego spróbować. Przywieziemy też groch z boczkiem zamiast zupy. Obowiązkowo musicie skosztować naszej regionalnej kuchni.
 - No dobrze… W takim razie nic szykować nie będę, ale na świąteczne śniadanie przyjedziecie? Powiedzmy, na dziewiątą.
 - Będziemy. Oczywiście, że będziemy. Do jutra w takim razie.

Gawrońscy okazali się bardzo punktualni. Objuczeni wielkim garem zawierającym farszynki i mnóstwem zdobnych toreb wtoczyli się do przedpokoju głośno składając życzenia gospodarzom. Adam nie omieszkał skorzystać z okazji i składając Dorocie życzenia całował jej ciepłe policzki ewidentnie mając ochotę na pocałowanie jej ponętnych ust. Nie odważył się jednak. Nie chciał wpędzać jej w zakłopotanie przy tylu osobach. Ona oderwawszy się od niego złożyła życzenia pozostałym Gawrońskim dziękując przy okazji Maćkowi za piękny prezent. On sam podszedł do Maryni i wyciągnął zza poły kurtki puchatą, piszczącą kulkę.
 - To dla ciebie Maryniu. Przyda wam się pies do pilnowania obejścia, a ten na pewno wyrośnie na dużego, bo to szczenię owczarka niemieckiego.




Marynię zamurowało z zachwytu. Odebrała z rąk Maćka pieska i przytuliła do niego policzek.
 - Spójrzcie jaki śliczny. Ma słodką mordkę i takie grube łapy. Bardzo ci dziękuję Maciek. Zawsze marzyłam o piesku i wreszcie go mam.
 - Jak go nazwiesz? – Maciek z uśmiechem spoglądał na rozczuloną Marynię.
 - Będzie moim kumplem, więc chyba Kumpel. Podoba się wam?
 - Bardzo trafne imię – pokiwał głową młody Gawroński. - Tu masz jeszcze kojec dla niego, miski i karmę dla szczeniąt, a tu obróżkę i smycz. Pewnie za bardzo nie będzie potrzebna, bo psiak szybko nauczy się chodzić przy nodze, ale na początek trzeba go przyzwyczaić. Ma dopiero osiem tygodni.
 - To mój najlepszy świąteczny prezent i taki rozkoszny.

Śniadanie już czekało. Zasiedli wszyscy przy stole przykrytym śnieżnobiałym obrusem zastawionym nakryciami. Dorota wraz z Marynią zaczęły wnosić potrawy i dzbanki z kawą i herbatą.
 - Częstujcie się moi kochani – zachęcała Dorota. – Ja usiądę obok pani Gawrońskiej, bo chcę usłyszeć coś więcej na temat tych farszynek. Zajrzałam do garnka i stwierdzam, że pierwszy raz widzę coś takiego. Przypominają raczej krokiety nie kluski i wyglądają niezwykle apetycznie.





 - Farszynki, to stara potrawa pochodząca z okolic Warmii i Mazur. Są bardzo pożywne i najlepiej smakują z jakąś surówką. Robi się je z gotowanych ziemniaków i mąki ziemniaczanej. Trochę przypominają w smaku kluski śląskie, bo ciasto jest niemal identyczne. Nadziewa się je farszem mięsno-jajecznym a potem panieruje się i smaży na tłuszczu. Prabuty leżą właściwie na pograniczu Warmii i sporo mieszkańców wciąż kultywuje te stare, świąteczne tradycje przygotowując znane od wieków potrawy. Groch z boczkiem to też stary przepis. Można go zrobić również z kiełbasą, ale ja zdecydowanie wolę boczek.

Bardzo przyjemnie przeszedł ten dzień. Dorota wraz z resztą swojej rodziny rozsmakowała się we wspaniałej kuchni Gawrońskiej. Pochwaliła się jej też swoim nowym gobelinem.
 - Masz prawdziwy talent dziecko. To jest naprawdę coś pięknego. To bardzo żmudna praca, ale jeśli zrobisz tego więcej, jestem pewna, że gobeliny pójdą jak świeże bułeczki.
 - Adam niedawno mówił to samo.
 - I ma rację. Masz zdolne ręce. Klementyna tkała przeważnie tutejsze motywy. Jakieś pasiaki lub wzory geometryczne. To też było bardzo ładne. Dzięki temu mogła się utrzymać i myślę, że całkiem nieźle. Była bardzo pracowita i większość dnia ślęczała nad krosnami zapominając często o jedzeniu. Cieszę się, że nie wyrzuciłaś krosen, że uszanowałaś jej spuściznę. Ona, gdyby żyła, byłaby taka dumna z ciebie. Pod koniec życia bardzo cierpiała, że nie jest w stanie odrestaurować domu. Tobie się udało, bo on wygląda teraz bardzo pięknie.
 - To nie moja zasługa. Wie przecież pani dobrze, że gdyby nie Adam i Maciek, mnie do głowy by nie wpadło, że można potraktować te drewniane bele piaskiem. To dzięki nim to wszystko. Mój udział jest tu znikomy. Niezależnie od tego jestem bardzo dumna z tego, że nie zawiodłam ciotki Klementyny. Dzięki niej tu jesteśmy i dzięki niej zostaniemy na zawsze.

Marynia już od następnego dnia powzięła postanowienie, żeby nauczyć swojego psiaka dobrych manier. Wychodziła z nim często na zewnątrz, by jak najmniej brudził w domu. Malutkie szczenię poznawało obejście obwąchując każdy kąt. Na razie spał w pokoju Maryni, a ona była wniebowzięta, że wreszcie ma swoją przytulankę do kochania.
Za to Dorota szykowała się powoli na bal sylwestrowy. Tuż po świętach pojechała z mamą do Kwidzyna i wybrała dla siebie ładną sukienkę. Była w kolorze oliwkowym uszyta z połyskliwego materiału i świetnie prezentowała się na Dorocie. Korzystając, że są w mieście zaliczyły też fryzjera, który nieco wycieniował długie włosy Doroty nadając im objętości. Jeszcze pozostały dodatki, ale to był najmniejszy problem, bo do sukienki nabyła w podobnym kolorze lakierowane szpileczki i niewielką kopertówkę. Wróciły bardzo zadowolone. Już w domu przebrała się w to wszystko i pokazała się rodzicom.
 - Mój Boże, - mówiła Helena – jesteś taka drobna, że wyglądasz jak nastolatka. Pięknie leży ta suknia. Idealnie. Adam będzie zachwycony.
Dorota uśmiechnęła się pod nosem.
 - Naprawdę tak uważasz?
 - Jestem tego pewna córcia.

W ostatni dzień roku to jednak Gawrońscy przyjechali, by świętować nowy rok w towarzystwie rodziców Doroty. Głównie z powodu psa. Szczeniak przyzwyczaił się już do miejsca i nie chcieli, żeby przeżywał jakiś stres związany z jego zmianą.
O szóstej trzydzieści podjechał Adam. Wyglądał niezwykle przystojnie. Dorocie na jego widok zabłyszczały z zachwytu oczy. Nigdy nie widziała go w garniturze. W święta wystąpił w koszuli i gustownym swetrze. Teraz wypadało być eleganckim. I on na jej widok stracił mowę i kiedy ją wreszcie odzyskał wyksztusił tylko
 - Wyglądasz zjawiskowo.
Roześmiała się.
 - Ty także.
 - Najpierw zameldujemy się w hotelu i zostawimy bagaże. Stamtąd bardzo blisko do nadleśnictwa, więc pójdziemy pieszo.
Dorota odwróciła się jeszcze życząc wszystkim udanej zabawy i prosząc Maćka, żeby uważał na Marynię.

Trzymając pod ramię Adama nieco onieśmielona przestępowała próg sali balowej. Adam znał tu wszystkich, ona nikogo. Poznał ją z kilkoma osobami, które siedziały z nimi przy stoliku. Ją faktycznie przedstawiał jako swoją dziewczynę. Klepano go po ramieniu mówiąc jaki z niego szczęściarz, że ma u boku tak piękną kobietę. Dorota była trochę zakłopotana komplementami, bo nie nawykła do nich. Na szczęście nie trwało to długo, albowiem pojawił się nadleśniczy i przywitał ich w krótkich słowach życząc wszystkim udanej zabawy.
Początkowo było dość sztywno i nie było odważnego, by zainicjował tańce. Wreszcie Adam podniósł się z krzesła i podając dłoń Dorocie wyprowadził ją na środek parkietu. Światła przygasły i tylko dwa niewielkie reflektory rzucały świetlisty snop na tańczących. Adam przygarnął Dorotę do siebie poruszając się wolno w spokojnym rytmie melodii. Było im zadziwiająco dobrze ze sobą. Ona od czasu do czasu podnosiła głowę i patrzyła mu w oczy, on uśmiechał się do niej łagodnie. Przetańczyli ze sobą do północy, a kiedy wybiła, wznieśli szampanem toast za Nowy Rok. O godzinie trzeciej mieli już oboje dosyć i postanowili wrócić do hotelu. Na korytarzu pożegnali się i każde z nich zniknęło za drzwiami od swojego pokoju.
Rankiem przebrana już w swobodniejsze ubranie Dorota zapukała do drzwi Adama, ale nie otworzył jej. Pomyślała, że pewnie jeszcze śpi i zeszła na parter z nadzieją na jakąś filiżankę mocnej kawy. Jakież było jej zdziwienie, gdy przy stoliku w hotelowej kawiarence zobaczyła Gawrońskiego. Podeszła do niego cicho i usiadła naprzeciwko.
 - Cześć. Co ty spać nie możesz?
 - No jakoś nie bardzo. Przez resztę nocy nawet oka nie zmrużyłem, bo wciąż myślałem…
 - Myślałeś? O czym?
 - O nas…
 - O nas? Jak to o nas? Dlaczego…?
Z uporem patrzył na własne dłonie i nie miał odwagi podnieść głowy, żeby spojrzeć jej w oczy.
 - Kocham cię… - powiedział ledwie słyszalnym szeptem.
 - Słucham?
Dopiero teraz wyprostował się i powtórzył.
 - Kocham cię całym sercem. - Szok, jaki wymalował się na twarzy Doroty odebrał mu całą pewność siebie. – Błagam cię, nie patrz tak, bo chyba zaraz zapadnę się pod ziemię. Co za niezręczna sytuacja… - Teraz ze zdenerwowania dostał słowotoku i zaczął wyrzucać z siebie słowa gorączkowym szeptem. – Dorota, ja wiem, że nie masz najlepszych doświadczeń z poprzedniego związku. Zaznałaś tak okrutnego traktowania jak mało kto. Masz pełne prawo czuć odrazę do mężczyzn i nienawidzić ich, ale ja nie jestem taki. Nie jestem agresywny i nigdy w życiu nie uderzyłbym kobiety. Nie mam też skłonności do awantur, bo jestem dość spokojnym facetem. Nie chcę od ciebie żadnych deklaracji, ani obietnic. W ogóle na nic nie liczę, ale musiałem ci to wyznać, bo zadręczam się tym od jakiegoś czasu. Ja chcę tylko, żebyś przemyślała to co powiedziałem, żebyś spróbowała mi zaufać, bo ja nigdy w życiu bym cię nie skrzywdził.
Ujęła jego dłoń chcąc przerwać tę tyradę.
 - Uspokój się Adam. Weź głęboki oddech. Ja wiem, że jesteś zupełnie inny niż Karol. Doceniam twój wspaniały charakter. Nie nienawidzę mężczyzn, choć może rzeczywiście powinnam. To również dzięki tobie udało mi się zapomnieć o tej złej przeszłości. Ja nie mówię nie, ale uważam, że potrzeba mi trochę więcej czasu niż byś chciał. Jeśli zgodzisz się zaczekać, to…
 - Zaczekam, ile tylko będziesz chciała, - przerwał jej - aż będziesz gotowa na nowy związek. Najważniejsze, że mnie nie skreśliłaś. To wiele dla mnie znaczy.
Uśmiechnęła się do niego cudnie.
 - Skoro już wiemy na czym stoimy, to może zjemy teraz jakieś śniadanie i pojedziemy do domu, co?
Z uszczęśliwioną miną zamawiał im jajecznicę na boczku.

Kiedy wrócili do domu, Gawrońskich już nie było. Kopciowie odsypiali zarwaną noc, a w kuchni urzędowała Marynia z Maćkiem. Rozebrani z ciężkiej odzieży przywitali się z dzieciakami.
 - Wybawiliście się? – Dorota nie byłaby sobą, gdyby nie spytała.
 - Było naprawdę fajnie, a wy?
 - My też nie narzekamy. Jesteśmy zadowoleni. Głodni jesteście?
 - Już zjedliśmy.
 - Zostaniecie na obiedzie? – zapytała Dorota zwracając się do Adama. – Dzisiaj nowy rok, co będziecie robić w domu? Jeśli się nudzić to najlepiej w gromadzie.
 - Zostaniemy. Ja tylko zadzwonię do rodziców, że obaj żyjemy – Adam już wyciągał z kieszeni telefon.

Rodzice Doroty wyjechali tuż po święcie Trzech Króli. Dom znowu ucichł. Codziennie rano wstawała razem z Marynią i odwoziła ją do szkoły. Zwykle po rozstaniu z nią szła na jakieś drobne zakupy, wpadała na cmentarz, żeby zapalić znicz Klementynie i potem wracała do domu. Przygotowywała obiad, karmiła psa i ponownie jechała po córkę do miasta.
Popołudniami najczęściej urzędowała na strychu produkując swoje nietuzinkowe gobeliny. Wiedziała już, że jeśli ma je sprzedawać, to jednak na targu. Owszem rozmawiała na ten temat w dwóch kwidzyńskich sklepach zajmujących się sprzedażą rękodzielnictwa, ale obie właścicielki chciały dość wysoką prowizję od sprzedaży, a na to się zgodzić nie mogła. Postanowiła wyrobić sobie koncesję na sprzedaż swoich wyrobów i wiosną wykupić miejsce na targowisku.
Często wpadał Adam. Pogoda nie sprzyjała spacerom, więc siedzieli przy kawie gawędząc cicho. Oboje czekali wiosny, choć do niej było jeszcze bardzo daleko.

niedziela, 21 lutego 2016

"NASZE MIEJSCE NA ZIEMI" - rozdział 10

ROZDZIAŁ 10


W połowie grudnia zadzwoniła matka Doroty.
 - Wiesz kochanie pomyśleliśmy z ojcem, że może przyspieszylibyśmy nasz przyjazd do was. Bardzo się stęskniliśmy i chcielibyśmy spędzić z wami więcej czasu. Pomożemy w porządkach i zakupach, co ty na to?
 - To świetna wiadomość i jeśli nic was nie trzyma w Warszawie to przyjeżdżajcie. My powolutku przygotowujemy się do świąt. W drugi dzień zapowiedziała się cała rodzina Gawrońskich. Mam tu na myśli rodziców Adama. On sam obiecał nam dużą choinkę. Marynia zaczyna ferie tydzień przed wigilią i będzie je miała aż do nowego roku. Jestem taka podekscytowana, bo to przecież pierwsza wigilia w tym cudnym miejscu. Wyobraź sobie, że znalazłam piękne zdjęcie Klementyny i chciałabym je dać do oprawienia, a potem umieścić na jej grobie. Nie wiem dlaczego, ale mam wrażenie, że wtedy bardziej będę czuła jej obecność wśród nas, bo wierzę, że jednak jej dobry duch wciąż nad nami czuwa. Myślisz, że to trafiony pomysł?
 - Bardzo trafiony. Ojciec na pewno w tym pomoże. W takim razie przyjeżdżamy w następną sobotę. Do zobaczenia córcia. Uściskaj od nas Marynię i pozdrów Gawrońskich.

Helena i Jerzy pojawili się zgodnie z umową w sobotę. Bagażnik mieli zawalony mnóstwem kolorowych toreb z prezentami i przysmakami zakupionymi w Warszawie. Dorota złapała się za głowę.
 - Rany boskie, ile tego! Na co tyle towaru!? Przecież tutaj można dostać wszystko!
 - Nie marudź córcia. Przywieźliśmy sporo choinkowych ozdób. Są naprawdę śliczne. Jest trochę mięsa i wędlin. Najwyżej zamrozisz. Są też prezenty dla wszystkich, to dlatego zajęły niemal cały bagażnik.
Dziewczyny pomogły opróżnić samochód. Seniorzy nie mogli wyjść z podziwu, gdy znaleźli się już we wnętrzu domu.
 - Naprawdę wszystko pięknie urządziłyście. Bardzo nam się podoba.
 - Przygotowałam wam jeden z pokoi na górze. Chodźcie, rozpakujecie się.

Przy obiedzie ustalali jeszcze szczegóły.
 - Jutro pojedziemy do Prabut na targowisko. Zamówiłam biały ser i mielony mak. Także jaja od kur z wolnego wybiegu. Trzeba będzie to odebrać. Chciałabym też zajrzeć na cmentarz, bo w firmie kamieniarskiej obiecali mi, że wtopią zdjęcie w nagrobek. Muszę zobaczyć jak to wygląda. Mam zamówione też pieczywo, ale to odbiorę tuż przed wigilią. Chciałam sama upiec, ale za bardzo pochłonęły mnie inne rzeczy. Upieczemy za to dużo dobrego ciasta i koniecznie pierniki. Marynia i Maciek zadeklarowali się do lukrowania. Jest jeszcze sporo pracy, ale damy radę, prawda?

Trzy dni przed wigilią Adam i Maciek podjechali pod dom Doroty i uginając się pod ciężarem sporej skrzyni weszli do środka.
 - Dorota! – zawołał Adam. – Pozwól!
Wybiegła z kuchni z zarumienionymi policzkami od gorącego pieca.
 - Stało się coś?
 - Przywieźliśmy ryby. Byliśmy wczoraj po południu w Gontach i nałowiliśmy dość sporo. Tam są stawy rybne i za opłatą można łowić ile się chce. Dzisiaj od rana patroszyliśmy je i dla was i dla nas. Jest sporo karpia, ale nie tylko. Są i szczupaki i liny. Trzeba to jednak jeszcze trochę doczyścić z łusek i może wyfiletować. Na wigilię pewnie będzie za dużo, ale resztę spokojnie możesz wsadzić do zamrażalnika.
W przedpokoju pojawili się Kopciowie wraz z Marynią.
 - Dzień dobry obu panom Gawrońskim. A może weszlibyście choć na chwilę? Ziąb taki, przynajmniej rozgrzejecie się trochę. Ja zaraz zrobię kawę i herbatę. Wejdźcie, proszę – Helena już podążała w stronę kuchni.
Pościągali buty i zalegli na wygodnej kanapie w saloniku tuż obok kominka. Zanim Helena weszła z kawą Dorota przyniosła im dwie spore miski gorącego kapuśniaku.
 - To was naprawdę rozgrzeje. Wcinajcie. Tu jeszcze talerzyk z chlebem.
Adam siorbnął od razu spory łyk i aż zamruczał z zadowolenia.
 - Aaa, ależ to dobre. Kwaśne, tak jak lubię, pikantne i gorące. Pyszne. W sam raz na dzisiejszy mróz. Jutro przywieziemy choinkę. Nie ma już na co czekać. W szkółce leśnej od dawna trwa wycinka na sprzedaż. Zawsze to jakiś zastrzyk finansowy dla nadleśnictwa. Upatrzyłem już ładnego chojaka dla was. Przywieziemy też porządny stojak i osadzimy ją. W wigilię pozostanie wam tylko ją przystroić.
Dorota z podziwem pokręciła głową.
 - Jesteście niezastąpieni. Nie wiem, jak poradziłybyśmy sobie bez waszej pomocy. Pewnie obie potraciłybyśmy głowy.
Adam odstawił miskę z zupą i wstał. Ujął ramię Doroty i wyszedł wraz z nią do przedpokoju. Nieco zdziwiona jego zachowaniem stanęła przed nim patrząc mu w oczy.
 - Chciałem ci coś zaproponować. W siedzibie kwidzyńskiego nadleśnictwa organizują zabawę sylwestrową. Poszłabyś? Niedaleko jest niewielki hotelik i tam moglibyśmy trochę odespać, żeby wyparował z nas szampan na tyle, by móc wrócić samochodem do domu. Przyznam, że ja nabrałem ochoty, bo już nawet nie pamiętam kiedy byłem ostatni raz na takiej zabawie. Od Maćka wiem, że on i Marynia wybierają się na jakąś domówkę do koleżanki Maćka z klasy. Moglibyśmy urządzić to tak, by twoi rodzice pojechali do nas do leśniczówki, albo moi przyjechali tutaj, żeby obie strony nie czuły się samotne w tę noc. Co ty na to? – pytał nerwowym szeptem.


Budynek nadleśnictwa w Kwidzynie

 - Trochę mnie zaskoczyłeś, ale muszę przyznać, że i ja przez całe lata świetlne nie chodziłam na takie zabawy. Może czas zrobić coś szalonego? Zgadzam się, bo myślę, że nam obojgu należy się taka atrakcja.
Na twarz Adama wypełzł błogi uśmiech. Ujął jej dłonie i przycisnął do ust.
 - Dziękuję. Na pewno nie będziemy żałowali. A teraz wracam dokończyć tę pyszną zupę. 

W salonie Doroty rozbrzmiewał gwar i śmiech. Marynia wraz z Maćkiem i dziadkami stroiła świąteczne drzewko. Adam naprawdę się postarał, bo było wysokie i bardzo gęste. Teraz sekundował Dorocie w kuchni, obserwując jak zgrabnie idzie jej wycinanie pierników.
 - To co, zobaczymy się dopiero w drugi dzień świąt – ni to stwierdził, ni zapytał.
 - Na to wygląda. Jutro ma być jeszcze Maciek. Obiecał przecież, że polukruje pierniki. Jeśli jednak będzie ci potrzebny, to go nie przysyłaj. My tu poradzimy sobie.
 - On sam będzie chciał dotrzymać słowa. Jak obiecał, to nie zawiedzie. Jest bardzo słowny.
 - Wiem. Wielokrotnie miałam okazję się przekonać. Wspaniale go wychowałeś. Jest mądry i odpowiedzialny. Ma dobry charakter, tak jak ty.
Adam ożywił się.
 - Naprawdę tak uważasz? Mam dobry charakter? – Dorota zerknęła na niego i zarumieniła się.
 - Najlepszy – powiedziała cicho. Adam pokraśniał.
 - No skoro tak, to ja niecnie to wykorzystam i zapytam, czy mogę cię przedstawić moim znajomym na zabawie sylwestrowej jako moją dziewczynę? Chciałbym zobaczyć ich zaskoczone miny, bo doskonale wiedzą, że od lat wiodę życie samotnika.
Dorota znieruchomiała. Bardzo ją zaskoczył. Pomyślała jednak, że jemu naprawdę na tym zależy.
 - No cóż… Chyba nie mam nic przeciwko temu…
 - Jesteś wspaniała. Zobaczę jak im idzie to strojenie choinki - podniósł się z krzesła. – Za chwilę będziemy musieli się zbierać.

Wigilia u Doroty przebiegała bardzo uroczyście z zachowaniem wszystkich tradycji. Był więc opłatek, sianko pod obrusem, miejsce dla zagubionego wędrowca, kolędy i mnóstwo prezentów. Była zupa grzybowa i barszczyk z uszkami, tradycyjna, postna kapusta z grochem  i pyszny, smażony karp. Cudnie pachniał kompot z suszonych śliwek i pierogi.
Narobiły się wszystkie, żeby ten dzień był niezapomniany. Dorocie bardzo na tym zależało. Do południa wybrali się jeszcze na cmentarz, żeby zapalić Klementynie świeczkę i położyć na grobie świąteczny stroik. Tylko tyle mogli już zrobić, choć bez wątpienia ciotka wycisnęła na nich wszystkich w jakim sensie piętno, ale w tym pozytywnym słowa znaczeniu.
Po kolacji Marynia rozdała wszystkim prezenty. Szczególnie jeden z nich uważała za bardzo ważny. Podeszła do matki i przycupnęła na kanapie obok niej.
 - Tu mamuś jest prezent ode mnie i Maćka. Długo szukaliśmy czegoś odpowiedniego, aż wreszcie udało nam się zdobyć to – podała jej coś opakowane w kolorowy papier. Dorota ostrożnie go rozwinęła. Jej oczom ukazała się pięknie wydana książka o tkactwie.


 - To wprawdzie po angielsku mamuś, ale wszystko jest pięknie rozrysowane, że na pewno się zorientujesz.
 - Bardzo ci dziękuję kochanie. Maćkowi podziękuję jak przyjedzie. To bardzo piękny i wartościowy prezent i na pewno dostarczy mi inspiracji.
Do późna komentowali przydatność prezentów, które dostali. Dorota na koniec powkładała naczynia do zmywarki obiecując sobie, że jutro ją włączy. O godzinie dwudziestej czwartej dom pogrążył się we śnie.

W pierwszy dzień świąt po sutym śniadaniu, stwierdzili, że trzeba spalić trochę kalorii. Dorota zaproponowała długi spacer, chociaż mróz trzymał nadal i sypał drobny śnieg. Kiedy bladym świtem zerkała przez okno na jezioro, miała wrażenie, że ono paruje na całej powierzchni. To było złudne, bo wiatr unosił drobne, śniegowe płatki tworząc z nich białą mgłę. Pomyślała, że przy tak niskiej temperaturze z pewnością jest zamarznięte.
Wychodząc teraz na zewnątrz pamiętała o aparacie fotograficznym. Obiecała, że uwieczni ich wszystkich na zdjęciach. Jej rodzice przekomarzali się z Marynią żartując i śmiejąc się radośnie.
 - Ustawcie się na tle jeziora, to zrobię wam zdjęcie. Weźcie Marynię do środka – Dorota pstryknęła kilka razy. – Spójrzcie jak skrzy się tafla. Jednak zamarzło. Mam nadzieję, że przynajmniej łabędzie nie ucierpiały. Czasami i one przymarzają. Wzięłam trochę ziarna dla nich i kawałki bułki. Rozrzucimy przy brzegu, żeby mogły łatwo znaleźć.
Mróz nie pozwolił im jednak na dłuższe przebywanie na powietrzu. Płuca pracowały ciężko wciągając mroźne hausty. Zmarznięta Dorota zadecydowała o powrocie.
 - Nie ma co fanfaronić na tym zimnie. Jeszcze wszyscy się pochorujemy. Wracamy. Zjemy ciepły obiad, a po nim będzie słodkie lenistwo. Ja, jeśli pozwolicie zaszyję się na strychu. Bardzo ciągnie mnie do krosen. Wy możecie poczytać, lub obejrzeć jakiś film.

Strych stał się jej azylem. Zwykle miała sporo pracy w domu, ale też jakąś wolną chwilkę potrafiła wygospodarować w ciągu dnia, by utkać chociaż parę ściegów. Gobelin z motywem jesiennym był już bardzo zaawansowany. Cieszył ją fakt, że z każdą chwilą jej palce stają się coraz sprawniejsze, bo dzięki temu robótka posuwała się szybko naprzód. Usiadła przy krosnach i nie namyślając się zaczęła tkać.