Łączna liczba wyświetleń

czwartek, 24 listopada 2022

"ZMĘCZENIE MATERIAŁU" (short story) - część 2 ostatnia

 

Część 2

ostatnia

 

Następnego dnia po solidnym śniadaniu ruszyła w drogę powrotną. Postanowiła zahaczyć jeszcze o firmę, zostawić szefowej podpisaną umowę i dopiero wrócić do domu. Pani kierownik nie była w najlepszym humorze. Na umowę ledwie zerknęła, a ciśnienie podniósł jej wniosek urlopowy opiewający na jeden dzień wolnego podsunięty przez Zośkę.

 - Nie mogę ci tego podpisać. Jutro jedziesz do Kutna.

Zośka spojrzała na nią z rozpaczą.

 - Mam skierowanie do szpitala i muszę jutro jechać na izbę przyjęć ustalić termin przyjęcia. To dla mnie ważne.

 - A dla firmy ważna jest ta umowa – kobieta potrząsnęła przed twarzą Zośki plikiem spiętych kartek. – To tylko dwie godziny jazdy. Obrócisz raz, dwa.

 - Wczoraj i dzisiaj zrobiłam dziewięćset trzydzieści kilometrów. Myśli pani, że jestem z kamienia? – powiedziała niemal szeptem. – Nie może mnie pani tak wykorzystywać. W firmie są młodsi ode mnie i sprawniejsi, a przede wszystkim zdrowi. Ja od dwudziestu lat wypruwam tu sobie żyły. Może już wystarczy... – wbiła w szefową załzawione oczy. – O rany…, ja naprawdę to powiedziałam? – przestraszyła się własnych słów. – Dlatego bardzo panią proszę o podpisanie tego urlopu. Jeden dzień mojej tu nieobecności nie spowoduje, że firma się zawali. Nie jestem aż tak ważna… - dodała drżącym głosem. Pani kierownik zacisnęła zęby ze złości i z rozmachem postawiła parafkę na druku urlopowym.

 - Proszę – podała kartkę wystraszonej Zośce. – Mam nadzieję, że jesteś usatysfakcjonowana.

 - Dziękuję… - wyksztusiła przez zaciśnięte gardło – i do widzenia.

Wracając do domu zaparkowała przy dyskoncie robiąc w nim skromne zakupy. Nie mogła przestać myśleć o przebiegu tej rozmowy. Zdenerwowała się i przez to dygotała w środku jak osika na wietrze. Po raz pierwszy sprzeciwiła się szefowej. Wciąż nie mogła w to uwierzyć. Dotarłszy do domu zrobiła sobie gorącej herbaty i kilka kanapek. Usiłowała je zjeść, ale z nerwów miała zaciśnięte gardło i ledwie przełknęła kilka kęsów. Poczuła nagły ucisk w okolicy mostka i na chwilę wstrzymała oddech. Przestraszyła się, bo ból stawał się coraz silniejszy. Nie czekała. Była sama. Gdyby zemdlała, nie miałby jej kto udzielić pomocy. Wybrała numer pogotowia. Opowiedziała, co się dzieje.

 - Błagam…, przyjedźcie… trzecie piętro, mieszkanie numer dwanaście. Drzwi będą otwarte.

 


Ostatkiem sił przekręciła w nich zamek i sięgnęła do szafy po torbę przygotowaną do szpitala. Jak to dobrze, że posłuchała lekarki. Nie miała już sił, żeby wrócić do pokoju. Ból był rozdzierający. Osunęła się po ścianie i usiadła na podłodze czekając na karetkę. Lekarz i sanitariusz zjawili się po piętnastu minutach. Wystarczył rzut oka, by stwierdzić, że kobieta ma zawał. Podłączyli ją do butli z tlenem i położyli na noszach.

 - Torba…, weźcie torbę i zatrzaśnijcie drzwi – wyszeptała cicho.

 


Jechali na sygnale. Zośka pomyślała, że chyba z nią niedobrze, skoro tak szybko jadą. Znowu na przemian traciła i odzyskiwała przytomność. Ocknęła się na dobre na sali szpitalnej podłączona do jakiegoś urządzenia monitorującego jej serce. Do żył spływała kroplówka z nitrogliceryną, a do płuc przez maskę dostarczany był tlen.

 - Obudziła się pani? – usłyszała nad sobą łagodny głos pielęgniarki. – To dobrze. Proszę się nie ruszać i spokojnie leżeć. To ważne.

Pokiwała głową, że rozumie. Ponownie zapadała w sen. Ból z każdą minutą stawał się coraz słabszy aż w końcu ustał zupełnie. Ogarnęła ją dziwna słabość, jakby nagle wypompowano z niej całą energię.

 

W szpitalu spędziła prawie miesiąc. Kiedy już stanęła na nogi i mogła się poruszać, zrobiono jej badania zalecone przez jej lekarkę. Wreszcie przepisano jej właściwe leki i na chorobę wrzodową, i na cukrzycę, a także odpowiednie specyfiki, które unormowały ciśnienie i przywróciły właściwą pracę serca. Zawał okazał się nie tak rozległy i chyba tylko dlatego przeżyła. Część serca była martwa, ale wciąż pracowało. Zośka miała sporo czasu na przemyślenia. Zrozumiała, że zamknął się pewien etap w jej życiu. Już nie może rzucać się na robotę jak szczerbaty na suchary i jeśli jej zwierzchnicy nie zechcą tego zrozumieć, i nie zechcą pójść na ustępstwa, będzie musiała odejść z firmy i poszukać sobie spokojniejszej i mniej stresującej pracy. Postanowiła, że na ten temat porozmawia z samym prezesem, a nie z bezpośrednią przełożoną. Ludzi do dalekich wyjazdów jest w firmie dość, a ona może koordynować ich działania i pracować osiem godzin, a nie dwanaście. Poza tym czuła w sobie wielki żal, bo nikt z firmy jej nie odwiedził w szpitalu, nikt nawet o niej nie pomyślał. Nie było jej cały miesiąc i jakoś obywali się bez niej, więc jednak da się. – Najwięcej ludzi niezastąpionych leży na cmentarzu – pomyślała.

Dzień po jej przyjęciu na oddział zadzwoniła jej szefowa. Telefon odebrała pielęgniarka, bo Zośka była jeszcze zbyt słaba. Najwyraźniej jej przełożona była wściekła, bo nie dała dojść do głosu pielęgniarce tylko wylała na Zośkę całą złość i pretensje, dlaczego nie ma jej jeszcze w pracy i gdzie się podziewa. W końcu między jednym oddechem, a drugim siostrzyczka poinformowała ją, że pani Zosia od dwóch dni leży na oddziale w dość ciężkim stanie ponieważ przeszła zawał mięśnia sercowego i nie wiadomo, kiedy wróci do pracy, i czy w ogóle. Szefowa nawet nie podziękowała za te informacje i rozłączyła się. Dziewczyna odłożyła telefon na szafkę patrząc z sympatią na Zośkę.

 - Wściekłe babsko – podsumowała. – Nie dałabym rady z takim zwierzchnikiem. – Zośka uśmiechnęła się blado.

 - No widzi pani? A ja wytrzymuję z nią już dwadzieścia lat. Powinnam dostać medal za wytrwałość.

W szpitalu nie pojawił się też nikt z jej rodziny. Płońsk to nie jest koniec świata. Ledwie godzina drogi od Warszawy. Ona jeździła każdego dnia, gdy któraś z sióstr przechodziła operację, lub leżała w szpitalu z innych powodów. To ona dbała o resztę rodziny chorej gotując i robiąc im zaopatrzenie. Ta świadomość była przykra i tkwiła jak zadra w sercu. Gdy trochę się wzmocniła, zadzwoniła do jednej i drugiej siostry informując je co się stało, ale nawet nie zaproponowały, że przyjadą, odwiedzą ją i porozmawiają z lekarzem. Coraz bardziej mieszała się w niej gorycz z wielkim żalem. To nawet nie była złość, ale jedno wielkie rozczarowanie, że tak naprawdę nie ma na kogo liczyć i jeśli sama sobie nie poradzi, to nie pomoże jej nikt.

Wreszcie doczekała się wypisu. Zanim lekarz prowadzący wręczył go jej, przysiadł na skraju łóżka i popatrzył jej w oczy.

 - Wreszcie wychodzi pani, ale chcę uświadomić pani, że brakowało niewiele i dzisiaj nie rozmawialibyśmy. Oprócz stwierdzonej choroby wrzodowej i cukrzycy ma pani wiele objawów przepracowania. Wie pani co to jest karoshi? - Pokręciła przecząco głową. – To japoński termin określający śmierć z przepracowania. Chorzy obarczeni nadmiarem pracy, biorący nadgodziny, nie wypoczywający należycie i śpiący po dwie, trzy godziny dziennie umierają na zawały, wylewy czy zatory, ale punktem wyjściowym jest tu, że tak to nazwę, zmęczenie materiału. Jeśli chce pani dopracować do emerytury, musi znaleźć sobie mniej stresującą pracę i nie taką wymagającą, jak do tej pory. Oprócz tego kontynuacja leczenia w przychodni kardiologicznej, diabetologicznej, gastrologicznej i u swojego lekarza rodzinnego. Proszę nie bagatelizować tego co powiedziałem i zacząć dbać o siebie, a także oszczędzać się. Jeśli nic pani nie zmieni, to wkrótce będziemy wypisywać pani akt zgonu, bo ten zawał był pierwszym ostrzeżeniem i to całkiem poważnym. Tu daję pani trzydziestodniowe zwolnienie, podczas którego dojdzie pani do pełni sił. Proszę unikać dużego wysiłku fizycznego. Zamiast niego polecam przyjemne, niezbyt długie spacery.

Od nadmiaru informacji kręciło jej się w głowie. Wciąż zadawała sobie pytanie, jak ona to wszystko ogarnie. Musi ułożyć jakiś sensowny plan, żeby uporządkować swoje życie i zdrowie.

 

Do domu wróciła taksówką. Na stole wciąż stała niedopita herbata ze sporym kożuchem pleśni. Niedojedzone kanapki zeschły na wiór pokrywając się także charakterystyczną zielenią. Opróżniła lodówkę z zepsutych produktów i wyrzuciła spleśniały już chleb. Właściwie to nie miała nic do jedzenia. Pomyślała, że poprosi sąsiadkę o zrobienie zakupów, ale szybko zrezygnowała z tego pomysłu, podobnie jak z wykonania telefonu w tej sprawie do Magdy, koleżanki z pracy. Dwa lata temu pomagała jej w opiece nad chorą matką. Często zamiast niej jeździła do szpitala. Teraz jednak nie sądziła, by koleżanka powodowana odruchem wdzięczności mogła jej się zrewanżować. Przecież przez cały pobyt Zośki w szpitalu nie pojawiła się tam ani raz, dlaczego miałaby teraz zrobić dla niej cokolwiek? Nastawiła czajnik i zaparzyła kubek herbaty. Usiadła do laptopa i wyszukała sklepy spożywcze realizujące zakupy przez internet. Tak było o wiele prościej, bo nie będzie musiała nic nikomu zawdzięczać. Sporządziła długą listę i złożyła zamówienie.

 

Przez kilka dni rzeczywiście wypoczywała i nabierała sił. Potem zarejestrowała się w wypisanych przez lekarza przychodniach. Najważniejszy był kardiolog i to do niego trafiła najpierw. Lekarz przeczytał przyniesioną przez nią dokumentację medyczną i zaproponował kurację.

 - Wypiszę pani od razu wniosek. Nie będzie pani długo czekać, bo to będzie rehabilitacja w ramach prewencji rentowej. Wnioski z taką klauzulą rozpatrywane są bardzo szybko i sprawnie.

 - Ale ja nie chcę iść na rentę - zaprotestowała. Lekarz uśmiechnął się.

 


 - I o to chodzi proszę pani, żeby panią podleczyć na tyle skutecznie, by za szybko nie trafiła pani na takie świadczenie. To właśnie prewencja. Pojedzie pani w jakieś miłe miejsce i oderwie się od Warszawy. Nie musi pani tego wniosku oddawać osobiście w ZUS-ie. Proszę wysłać go priorytetem poleconym i czekać na odpowiedź. Jak przyjdzie, wróci tu pani do mnie, a ja wypiszę zwolnienie na cały pobyt.

 

Odpowiedź przyszła osiem dni później. Miała jechać za trzy tygodnie do Nałęczowa. Wcześniej jednak wybrała się do swojej firmy. Oddała w kadrach zwolnienie i poinformowała, że jedzie do sanatorium więc będzie kolejne. Udało się jej też dostać do prezesa. Był wczesny poranek, a on jeszcze nie obciążony obowiązkami. Wysłuchał jej spokojnie i przeczytał zalecenia lekarskie. Najwyraźniej jej współczuł, że taka młoda, a już po zawale.

 - Pani Zosiu, byłbym ostatnim głupcem, gdybym chciał się pani pozbyć. Ta firma zbyt dużo pani zawdzięcza. Jak pani wróci, koniec z delegacjami. Będzie pani działać na miejscu i tylko przy jakichś skomplikowanych umowach. Ja dopilnuję, żeby pani dostała nowy zakres obowiązków.

Była mu wdzięczna, bo perspektywa szukania nowej posady trochę ją przerażała. Prosto od niego ruszyła do gabinetu swojej szefowej. Przed wejściem wzięła głęboki oddech. Nie miała zamiaru niczego jej tłumaczyć i usprawiedliwiać się. Przywitała się z nią i oświadczyła, że wciąż jest na zwolnieniu, bo kierują ją na kurację, a po niej będzie miała zmieniony zakres obowiązków.

 - Tak zadecydował prezes. Już nigdy więcej nie pojadę w żadną delegację. To właśnie mi obiecał. I to w zasadzie wszystko, co miałam pani do przekazania. Do widzenia – odwróciła się na pięcie i zamknęła za sobą drzwi.

Rozmowa z prezesem uskrzydliła ją i dodała pewności siebie. Czekając na windę zauważyła idące na wprost dwie młodsze koleżanki. Jedną z nich była Magda, której matkę doglądała.

 - Zośka! Jak miło cię widzieć! Jesteś już zdrowa? – uśmiechnęła się nieszczerze. – Wyglądasz całkiem dobrze.

 - Noo…, chyba ciebie nie bardzo to obchodzi? Nie obchodzi to żadnej z was. Sądziłam, że przynajmniej raz odwiedzisz mnie w szpitalu i dopytasz, co ze mną. Nie doczekałam się. Ty zawsze mogłaś na mnie liczyć, ja od teraz polegam wyłącznie na sobie i pozostaję ślepa i głucha na prośby o pomoc i wsparcie. Radźcie sobie same. Mam windę. Na razie.

Po powrocie do domu usiadła wygodnie w fotelu i wybrała numer najstarszej siostry. Była zdziwiona tym telefonem. Sądziła, że Zośka nadal przebywa w szpitalu.

 - Zapewne jesteś bardzo zajęta więc będę się streszczać. Jestem już w domu. Pozbierałam się do kupy i jestem na chodzie. Oprócz kroplówek dostałam tam ogromną dawkę egoizmu więc od teraz nie będę przyjeżdżać do Płońska. Mam dość tego, że wykorzystujecie mnie na każdym kroku, i że jestem na każde wasze zawołanie. Od teraz, kochane siostrzyczki żyjecie własnym życiem, nie wtrącacie się w moje i radzicie sobie bez mojej pomocy. Macie mężów, macie dorosłe dzieci więc dacie radę. To taki rodzaj podziękowania za to, że tak bardzo przejęłyście się moim losem i tak bardzo wsparłyście mnie w chorobie. Do śmierci wam tego nie zapomnę.

Rozłączyła się i poczuła satysfakcję, że nie jest już tym samym człowiekiem co kiedyś. Potrafi się bronić zarówno przed rodziną, jak i przed szefostwem w firmie. Tego dnia obdzwoniła jeszcze rodzinę mieszkającą na południu kraju. Swojemu kuzynostwu zapowiedziała, że kończy z przyjmowaniem niezapowiedzianych gości.

 - A myśmy właśnie planowali przyjazd w sierpniu – mówił rozczarowanym głosem kuzyn Karol.

 - To sobie planuj. Zabukuj hotel dla całej rodziny i ciesz się urlopem, ale beze mnie. To bardzo wygodne zwalić się komuś wraz z rodziną na głowę, siedzieć u niego dwa tygodnie i żywić się na jego koszt. Jesteście zwykłymi pasożytami. Wiedzieliście, że przeszłam zawał i leżę w szpitalu. Ani jednego z was nie zastrzykało w tyłku, żeby dowiedzieć się o moje zdrowie. Jak to mówią: „jak Kuba Bogu, tak Bóg Kubie”. Jeśli któryś z was stanie pewnego dnia z rodziną na progu mojego mieszkania, niech nie liczy na to, że go wpuszczę. Ja też chcę trochę pożyć. To wszystko, co miałam do powiedzenia.

Te rozmowy podziałały na nią terapeutycznie. Wyciągnęła z lodówki mały torcik kupiony w sklepie dla diabetyków i zapaliła na nim świeczkę. Podniosła do góry kieliszek z odrobiną czerwonego wina.

 - Za twoje nowe życie, Zośka. Niech ci się wiedzie.

 

K O N I E C

czwartek, 17 listopada 2022

"ZMĘCZENIE MATERIAŁU" (short story) - część 1

„ZMĘCZENIE MATERIAŁU”

(short story)

Część 1

 

Przekręciła w zamku klucz i wtoczyła się do mieszkania zamykając plecami drzwi. Rzuciła na komodę wyładowane zakupami siatki i wzięła głęboki oddech. Odgarnęła z czoła lepiące się do niego kosmyki włosów i zerknęła w lustro. Jej twarz miała kolor purpurowy z wysiłku i z gorąca. Wprawdzie był już wieczór, ale upał na zewnątrz nie zelżał ani trochę. Krytycznym spojrzeniem omiotła swoje odbicie w lustrze. – Zośka, jesteś żałosna. Ogarnij się kobieto!

 


Ostatnie trzy dni były koszmarne. Jej szefowa kolejny raz wykorzystała jej niski poziom asertywności i pewność, że nie odmówi kolejnej delegacji. To, że wysyłała ją na takie wyjazdy dość często podyktowane było faktem, że Zośka nie miała żadnej rodziny to znaczy nie miała męża i dzieci, a to oznaczało, że ma znacznie więcej czasu niż ci „rodzinni”. Zośka wolała przyjąć wariant, że jest doceniana przez kierownictwo i jeśli trafią się trudne negocjacje, to szefowa wie, że tylko ją może na nie posłać. Nie buntowała się, chociaż każdy taki wyjazd rujnował jej plany, bo delegacje zazwyczaj nie były jednodniowe, a kilkudniowe i to w różnych rejonach Polski. Dzisiaj wróciła z Bydgoszczy, gdzie przez dwa dni pracowała nad klientem. Była w tym naprawdę dobra i z reguły przekonywująca, bo zwykle kończyło się to podpisaniem umowy. Tym razem nie było inaczej, ale klient był trudny i dociekliwy. Wyjaśniała mu takie detale, o których przy okazji innych umów wcale nie wspominała. Kiedy wreszcie zaakceptował warunki i podpisał deal, odetchnęła, ale czuła się wyczerpana i fizycznie, i emocjonalnie, a jeszcze czekał ją długi powrót do Warszawy.

Zmęczenie czasami wywoływało w niej frustrację i złość. Zżymała się w duchu, że jest taka uległa i za każdym razem pozwala się tak wykorzystywać. Firma była duża i zamiast niej mógł jechać któryś z kolegów. Jakoś oni potrafili się wyłgać, a to chorobą żony, chorobą dzieci lub śmiercią członka rodziny. Ona tak nie umiała. Zarabiała całkiem przyzwoicie, ale te pieniądze okupione były ogromnym wysiłkiem i zaangażowaniem. Tak naprawdę od kiedy zaczęła tu pracować, jej czas jakby się skurczył. Jeśli nie jechała w delegację, często zostawała po godzinach. Do domu ściągała wieczorem, brała prysznic, zjadała byle jaką kolację i kładła się spać nastawiając budzik na godzinę piątą. Dwadzieścia lat w takim kieracie odcisnęło na niej swoje piętno. Żyła pracą i dla pracy, a w niemal każdy piątek po pracy jechała na cały weekend do Płońska. Stamtąd pochodziła i tam nadal mieszkały jej dwie starsze siostry. Była mobilna więc to na nią spadał obowiązek załatwiania różnych rodzinnych spraw, a także zakupów, czy wyświadczania rozmaitych przysług wymagających podwiezienia. Efekt był taki, że przez weekend nie odpoczywała, bo obowiązki względem rodziny były ważne i czasem się piętrzyły. Wracała niedzielnym popołudniem do Warszawy podobnie zmęczona jak po całym dniu w biurze. Tylko jej świadomość odnotowywała, że właśnie minął kolejny weekend.

 


Stała oparta o szklaną ścianę prysznica przyjmując na siebie strumień ciepłej wody. – Jutro sobota… Przyjeżdża Karol z rodzinką. Jak oni mogli mi dać znać w ostatnim momencie? Już chyba nigdy się nie nauczą, że telefony komórkowe nie wymyślono po to, żeby pasowały do dłoni. To świństwo, że stawiają mnie przed faktem dokonanym. Równie dobrze mogli jutro stanąć w drzwiach twierdząc, że chcieli zrobić mi niespodziankę. Nie lubię takich niespodzianek. A gdybym miała pustą lodówkę? Przecież w tygodniu nawet nie mam czasu zrobić jakichś zakupów. Jeszcze pościel muszę im przygotować – przypomniała sobie. – Znowu będzie kupa prania… Kocham to, po prostu kocham.

 

Ubrana w piżamę i szlafrok stała przy blacie wypakowując towar z siatek. Od razu wstawiła kurczaka i jarzyny na rosół, a kawał solidnej pieczeni zamarynowała. Miała nadzieję, że wystarczy na sobotę i niedzielę. W końcu to dodatkowe dwie dorosłe osoby i dwójka dzieci w wieku szkolnym. Pomyślała, że ta część rodziny mieszkająca na południowych krańcach Polski posiada jakąś dziwną manierę nie uprzedzania jej o swoich przyjazdach do stolicy. Jeśli uprzedzali, to w ostatniej chwili i dość rzadko. Uważali, że skoro jest sama, to siedzi wyłącznie w domu, a inne życie, na przykład towarzyskie dla niej nie istnieje. Nie zakładali w ogóle takiej sytuacji, że stają przed jej drzwiami, a jej nie ma. Zawsze przy okazji takich nalotów przysięgała sobie w duchu, że tym razem to już im wygarnie i że, jak jeszcze raz zjawią się bez zapowiedzi, to wyśle ich do hotelu. Oczywiście taki bunt rodził się tylko w jej głowie, bo język nigdy tego nie wyartykułował głośno.

Było grubo po północy, gdy kładła się spać. Na przyjezdnych czekała już świeża pościel i złocisty rosół. Nastawiła budzik na szóstą. Tak naprawdę nie miała pojęcia, o której kuzynostwo się zjawi, ale nie lubiła być zaskakiwana. Na jutro zostawiła pieczeń i całą resztę.

 

Przez dwa tygodnie miała ich na głowie. Wprawdzie po mieście chodzili sami i sami przygotowywali sobie posiłki, ale zakupy już należały do niej. To męczyło dodatkowo. W pracy, jak zawsze, urwanie głowy i nie wiadomo nigdy w co najpierw włożyć ręce. Nauczona doświadczeniem wykonywała kilka czynności naraz. To była norma, do której przywykła przez lata, a oprócz tego liczne telefony i pielgrzymki koleżanek i kolegów proszących o rady. – Powinnam zamontować drzwi obrotowe. Czy kiedyś się to wreszcie skończy? – myślała za każdym razem widząc w progu kolejną osobę. Czasami miała ochotę zamienić się z nimi miejscami. Mieć kogoś u swojego boku, kto by ją wspierał i co najmniej dwójkę dzieci. Takie myśli tylko na krótko gościły w jej głowie. Przecież całkiem świadomie wybrała życie w pojedynkę i ten wybór nie był podyktowany tym, że nie miała powodzenia ani też jakimiś zawiedzionymi nadziejami, czy rozczarowaniem. Od zawsze kochała swoją niezależność i bardzo sobie ją ceniła, tylko że potem jej własna rodzina uwikłała ją w różne sprawy zupełnie jej nie dotyczące, ale wymuszające pomoc i w końcu zorientowała się, że z tej jej niezależności niewiele zostało. To, że nie potrafiła odmówić, tupnąć nogą i powiedzieć „nie” mściło się na niej w dość bolesny sposób.

 

Tego dnia wstała z tępym bólem głowy, który rozsadzał jej czaszkę. Myjąc zęby stwierdziła, że ma nienaturalne wypieki na twarzy. Zmierzyła temperaturę, ale było standardowo trzydzieści sześć i sześć. Machnęła na to ręką. Ubrała się pośpiesznie i zeszła na parking.

Przez następne trzy godziny ból głowy wcale nie zelżał, a wręcz się nasilił. Ciągle zajmowano jej czas i nie pozwalano pracować normalnie. W końcu pojawiła się sama szefowa, by omówić z nią kolejną umowę. Wstała z krzesła chcąc sięgnąć po właściwy segregator, ale zatrzymała się wpół drogi, bo zakręciło się jej w głowie. Przez moment czuła, że nie potrafi utrzymać się na własnych nogach i osuwa się bezwładnie na podłogę. Kiedy odzyskała przytomność ujrzała pochylającego się nad nią lekarza.

 - Co się stało? – zapytała zdziwiona faktem, że leży na podłodze.

 - Nie podnoś się, Zosiu – usłyszała głos swojej szefowej. – Zemdlałaś i wezwałam pogotowie. I jak z nią? – zwróciła się do medyka.

 - Nie wiemy jaki był powód omdlenia. Zabierzemy panią i zbadamy na SOR-ze.

Spędziła tam kilka godzin. Pobrano jej krew, zrobiono EKG, USG i prześwietlenie jamy brzusznej. Potem podpięto jej jakieś kroplówki. W końcu przyszedł lekarz, żeby omówić wyniki badań.

 - Kiedy badała się pani tak gruntownie?

 - Gruntownie, to chyba nigdy – odpowiedziała słabym głosem.

 - W takim razie trzeba będzie zacząć, bo nie jest najlepiej. Stresującą ma pani pracę?

 - Dosyć mocno stresującą. Jest jej dużo, czasem za dużo. Często siedzę po godzinach i często mam wyjazdy służbowe. Trudno w takich warunkach odpocząć. Ostatni raz byłam na krótkim urlopie siedem lat temu. Ciągle się jakoś nie składa – uśmiechnęła się nieśmiało. – Sądzi pan, że to z przepracowania?

 - Nawet jestem tego pewien. Jest pani osłabiona, ma zawroty głowy i omdlenia. Poza tym stwierdziliśmy arytmię serca, i nadciśnienie tętnicze. To też objawy przepracowania. Jeszcze godzina i dostałaby pani wylewu. Miała pani dużo szczęścia. Oprócz tego trzeba wykonać krzywą cukrową, bo ma pani dość wysoki poziom cukru. Musi pani pójść do gastrologa, ponieważ dwunastnica wykazuje cechy owrzodzenia. Jak na czterdziestopięciolatkę ma pani tego całkiem sporo. Czas zadbać o siebie. Jutro pójdzie pani do swojej przychodni z tym wypisem. Tam zamieściłem wszystkie zalecenia. Tu jeszcze recepty na leki obniżające ciśnienie i na wyrównanie pracy serca. Tu ich dawkowanie, – dał jej kolejną kartkę – proszę jeszcze dzisiaj zażyć przed snem. Jak wyjdzie pani ze szpitala to za rogiem budynku mamy aptekę. Tam można zrealizować recepty. Zaraz pielęgniarka wyjmie pani wenflon i może pani wracać do domu. Niestety na wolną karetkę musiałaby pani czekać kilka godzin więc lepiej wziąć taksówkę. Nie polecam komunikacji miejskiej.

 

Opuściła SOR oszołomiona. Jak to się stało, że nagle przyplątało jej się tyle chorób? Przecież zawsze tryskała żelaznym zdrowiem. To ona odwiedzała swoje siostry i znajomych na oddziałach szpitalnych, a nie odwrotnie. Lekarz miał rację. Powinna zacząć o siebie dbać, a nie zgrywać nieugiętej siłaczki. Mimo, że kroplówki postawiły ją na nogi wciąż czuła się niepewnie i słabo. Wykupiła recepty i wsiadła do taksówki stojącej na przyszpitalnym parkingu. Dotarłszy do domu zdobyła się na ostatni wysiłek tego dnia i zadzwoniła do swojej szefowej informując ją, że prawdopodobnie jutro nie dotrze do biura, bo musi zaliczyć wizytę w przychodni.

 - No trudno, moja droga. Będziemy musieli poradzić sobie bez ciebie, choć nie ukrywam, że będzie ciężko. Szybko zdrowiej, bo bez ciebie jak bez ręki. Pamiętasz, że za cztery dni trzeba jechać do Koszalina z tą nową umową? Mam nadzieję, że do tego czasu wzmocnisz się na tyle, że będziesz mogła pojechać.

 

 

 - Jak to, pani nie chce zwolnienia? Żartuje pani? W tym stanie nie nadaje się pani do pracy. Czasami trzeba trochę odpuścić.

 - Pani doktor, jeśli muszę iść na zwolnienie, to niech to będą trzy dni. To mi wystarczy. Piętnastego mam służbowy wyjazd do Koszalina i muszę tam być. To dla firmy bardzo ważne. Nie mogę zawieść.

Lekarka pokręciła głową. Coraz częściej zdarzali jej się tacy pacjenci, którzy nie chcieli brać zwolnienia. Jedni dlatego, że obawiali się utraty pracy z powodu absencji, inni dlatego, że byli po prostu pracoholikami takimi jak ta pacjentka.

 - No dobrze, jak pani chce, ale to nie jest dobra decyzja. Ma pani zleconych mnóstwo badań. Tu daję skierowanie do szpitala na oddział. Poleży pani kilka dni i zrobi je wszystkie. Na pewno zajmie to mniej czasu niż chodzenie od specjalisty do specjalisty. Proszę przez te trzy dni wypoczywać i na wszelki wypadek spakować torbę do szpitala, bo nie wiadomo na kiedy wyznaczą termin przyjęcia. Jak pani wróci z Koszalina, proszę pójść na izbę przyjęć i to ustalić. Życzę dużo zdrowia.

 

Te trzy dni potraktowała jak krótki urlop. Wysypiała się wreszcie do woli, jadła zdrowe posiłki i leniuchowała przed telewizorem. Pomogło, bo poczuła się silniejsza. W szpitalnej aptece oprócz leków zakupiła też ciśnieniomierz i glukometr. Teraz sama mogła kontrolować i ciśnienie, i poziom cukru. Tak zalecał jej lekarz z SOR-u.

Piętnastego stawiła się w pracy i zabrawszy dokumenty ruszyła w stronę Koszalina. Kolejna długa trasa. Jak była młodsza lubiła usiąść za kierownicą i jechać przed siebie. Teraz odczuwała ciężar kilometrów i zmęczenie za kółkiem. Dotarcie na miejsce zajęło jej prawie siedem godzin. Podjechała pod firmę i zadzwoniła do jej prezesa informując, że już jest i czy zamiast jutro mogą się spotkać jeszcze dzisiaj.

 - Nie mam nic przeciwko temu. To nawet lepiej więc zapraszam panią.

Pan prezes okazał się starszym, zadbanym mężczyzną. Nie robił ceregieli, bo bardzo mu zależało na nawiązaniu współpracy. Nie minęły dwie godziny, a oni mieli już wszystko omówione i składali podpisy na umowie. Pomyślała, że jeszcze dzisiaj mogłaby wrócić do domu, ale wycofała się z tego pomysłu. To kolejne siedem godzin za kierownicą. Lepiej nie ryzykować, bo ze zmęczenia mogłaby spowodować wypadek.

Podjechała pod hotel, w którym miała zabukowany pokój na jedną noc. Marzyła o łóżku.

środa, 9 listopada 2022

TRWAĆ MIMO WSZYSTKO - rozdział 12 ostatni

ROZDZIAŁ 12

ostatni

 

Paulina bardzo szybko zaczęła tracić na wadze. Wymioty sprawiły, że nie miała ochoty na nic. Ula patrząc na nią myślała z lękiem, że nie ma już dla niej ratunku, bo ta choroba zbyt szybko wyniszcza jej ciało i psychikę. Praca, którą obie włożyły w poprawę zdrowia, w regularne posiłki i zdrową dietę, wydawała się iść na marne. W ciągu miesiąca z Pauliny zrobił się prawdziwy szkielet. Skutek poprzedniej chemii był inny, bo zmienił jej sylwetkę i rysy twarzy poprzez obrzęk, który ludzie brali za lekką nadwagę. Tym razem działo się wręcz odwrotnie. Jej twarz zapadła się, a kości policzkowe mocno uwydatniły. Prawa ręka znacznie różniła się od lewej. Była bardzo opuchnięta. Cała reszta ciała, to były kości obciągnięte skórą. Nie miała już siły chodzić. Na ostatnie dwa zabiegi chemii Marek wniósł ją na rękach.

 


Po chemii były trzy tygodnie pozornego spokoju. Przyjmowała leki przeciwbólowe i przeciwwymiotne. Nie jadła za wiele, bo wciąż bała się skutków. Od treściwego jedzenia wolała owocowe i warzywne soki. Opioidy usypiały ją. Większość dnia przesypiała osłabiona bólem i wymiotami. Uli kroiło się serce, jak patrzyła na to wyniszczenie Pauliny. Częściej niż zwykle przyjeżdżali seniorzy i Alex, ale widok tak chorej i znękanej kobiety wywoływał u nich falę płaczu. Paulina nie płakała. Zamknęła się w sobie, w milczeniu czekając na to, co nieuchronne. Ula siedziała teraz przy niej od rana do wieczora. Marek proponował jej, żeby zajęła jeden z pokoi, ale nie zgodziła się. Uznała, że to nie byłby dobry pomysł.

Pod koniec lutego bóle nasiliły się. Lekarz zadecydował o podawaniu morfiny i kroplówek wzmacniających. Codziennie pojawiała się w domu pielęgniarka, która podpinała te kroplówki i jednocześnie uczyła Ulę, jak je zmieniać podczas jej nieobecności.

Kiedy wieczorami Ula opuszczała dom Pauliny i Marka miała wrażenie, że śmierć krąży nad nim jak złowrogi sęp. Teraz już nie modliła się o powrót do zdrowia Pauli, ale o jej lekką śmierć. Marek cierpiał. Nie mógł znieść widoku wyniszczonej Pauli. Nie taką ją znał. Nie kochał jej, ale też nigdy nie życzył jej tak okrutnego losu. Mimo, że nie traktowała go dobrze, to nie zasłużyła na to wszystko, co ją spotkało. On też już nie miał złudzeń. Nikt w tak tragicznym stanie nie podźwignie się z tej strasznej choroby. Rak przerzucił się na jedno z płuc. Znacznie gorzej oddychała i mówiła z trudem. Konieczna była butla z tlenem i maska, którą Ula zakładała jej na twarz.

Na początku marca zrobiła się jakby przytomniejsza. Któregoś sobotniego wieczoru poprosiła Marka, żeby usiadł koło niej.

 - Chcę cię za wszystko przeprosić. Za to, że byłam taka podła, że podejrzewałam cię o okropne rzeczy. Za to, że nie miałeś przez lata spokoju tylko karczemne awantury. Nie zasłużyłeś sobie na takie traktowanie. Dzisiaj to już wiem. Dziękuję ci, że opiekowałeś się mną, choć wcale nie musiałeś tego robić. Masz wielkie i szlachetne serce, a ja byłam głupia, że nie potrafiłam tego docenić. Przyglądam ci się od dłuższego czasu i widzę, jak patrzysz na Ulę. Tak patrzy tylko człowiek zakochany. Kochasz ją, prawda?

Marek spuścił głowę. Po jego policzkach płynęły łzy.

 


 - Kocham… Nie chciałem ci tego mówić, żeby nie było ci przykro.

 - Nie jest mi przykro i zdziwisz się, ale wcale nie jestem o Ulę zazdrosna. To najlepsza osoba pod słońcem. Ona o tym wie?

 - Wie, Paula i odwzajemnia tę miłość. Bała się cię urazić. Bała się, że poczytasz to jak zdradę i dlatego nic ci nie mówiliśmy.

 - Nie miejcie wyrzutów sumienia. Ja szczerze się z tego cieszę i wierzę, że będziecie ze sobą szczęśliwi. Ona tak bardzo wypiękniała. Ma nie tylko piękne wnętrze, ale i zewnętrze. Dbaj o nią Marek i dbaj o tę miłość. Trzymam za was kciuki.

 

W poniedziałek rano opowiedział Uli przebieg tej rozmowy. Była niesamowicie zaskoczona. Nie sądziła, że tę ich miłość aż tak widać, a jednak Paulina dostrzegła ją i nie była zła.

Od czasu tej rozmowy już nie miała takich przytomnych momentów. Coraz większe dawki morfiny mające uśmierzyć jej ból sprawiały, że zapadała w jakiś rodzaj narkotycznej śpiączki. Już nawet soków nie chciała przyjmować. Uznała, że już czas zakończyć tę nierówną walkę.

 

Paulina zmarła pierwszego kwietnia i dla nich to nie był Prima Aprilis, a ponury, koszmarny żart zgotowany przez los. Ten dzień i tę noc Ula spędziła u Marka. Zmieniali się czuwając przy chorej. Oddychała chrapliwie i z dużym trudem. Już nawet maska tlenowa nie spełniała swojej roli. Przed północą ocknęła się na chwilę i wyciągnęła do nich dłonie. Ujęli ją za nie. Wiedzieli, że to już koniec.

 - Bardzo was kocham – wyszeptała. – Bądźcie szczęśliwi.

Po tych słowach nastąpiło jeszcze kilka chrapliwych oddechów, po których nastała dzwoniąca w uszach cisza. Ula wybuchła płaczem. Marek usiadł obok niej i przytulił ją mocno. Sam nie mógł opanować łez.

 - Już dobrze, kochanie, już dobrze… Ona wreszcie jest po tamtej stronie i nie cierpi tego potwornego bólu. Odeszła szczęśliwa i spokojna. Odeszła z wielką klasą i pogodzona sama ze sobą. Trzeba zadzwonić po pogotowie. Trzeba zawiadomić rodziców i Alexa. Zaraz to zrobię.

Podczas, gdy Marek wydzwaniał, Ula wciąż szlochając odpięła Paulinie kroplówkę i zdjęła maskę tlenową. Zakręciła butlę i odstawiła ją do kąta. Czekali na pogotowie, które przyjechało kilka minut po wezwaniu. Alex i rodzice mieli przyjechać rano.

Po zabraniu Pauliny Ula zaczęła uprzątać sypialnię. Musiała czymś zająć ręce i głowę. Pościągała pościel z łóżka i zmieniła na czystą. Potem zrobiła cały dzbanek czarnej jak smoła, kawy. Przy niej przesiedzieli do rana wciąż nie mogąc uwierzyć, że Pauliny już nie ma.

 - Nie chcę tu mieszkać, Ula. W tym domu wydarzyło się zbyt wiele złych rzeczy. Zanim czegoś nie znajdę, chyba przeniosę się do rodziców.

 - Mógłbyś przenieść się do mnie, ale tam jest strasznie mało miejsca. Nie wiem, jakbyśmy się pomieścili.

 - Pomieścimy się. To naprawdę nie potrwa długo i na pewno uda mi się coś znaleźć. Wytrzymamy. Najpierw jednak trzeba pochować Paulinę.

 


Paulina spoczęła na Cmentarzu Kamionkowskim położonym w bezpośrednim sąsiedztwie Jeziora Kamionkowskiego przy Parku Skaryszewskim. Dzięki Uli, która często ją tu przywoziła, pokochała to miejsce i lubiła tu przebywać. Pogrzeb ściągnął mnóstwo ludzi  z firmy i znanych celebrytów, bo Paulina pełniła przed chorobą funkcję ambasadora firmy i miała liczne koneksje. Alex bardzo rozpaczał. Miał tylko ją. Na stypie wciąż powtarzał, że to niesprawiedliwe, bo ona miała zaledwie trzydzieści lat i życie przed sobą. Ula pocieszała go. Mówiła mu, jak bardzo Paulina była dzielna, jak walczyła do samego końca.

 - Kazałam jej powtarzać jak pacierz, że jest dumną, silną Włoszką, która nigdy się nie poddaje. To była nierówna walka Alex, której ona nie mogła wygrać, ale ja jej odwagę i wielką determinację zapamiętam do śmierci.

 

Po pogrzebie Pauliny Marek zlecił pośrednikowi szukanie domu wystawiając jednocześnie swój na sprzedaż. Pośrednik otrzymał wszystkie dane, jaki to ma być dom i jakie ma spełniać oczekiwania przyszłego właściciela. Wymagania były dość wysokie, bo dom miał być duży, w ładnej okolicy z dwoma garażami i dużym ogrodem. Na czas poszukiwań Marek przeniósł się do Uli. Ciasno tam było, ale mimo tej ciasnoty byli ze sobą bardzo szczęśliwi. Ich pierwsze zbliżenie było niezwykle emocjonalne, zwłaszcza dla Uli. Pełna obaw oddawała mu swoje ciało, ale Marek był niebywale delikatny, a seks z nim dostarczał wielu przyjemnych doznań.  

 


Dom Marka i Pauliny został wreszcie sprzedany, ale propozycje, jakie przedstawiał Markowi agent nieruchomości, nie odpowiadały mu w ogóle. W końcu zdesperowany pośrednik powiedział mu, że ma piękne mieszkanie do sprzedania.

 - To oczywiście nie jest dom, ale uważam, że warto je zobaczyć.

Umówił się z nim na konkretny dzień i godzinę. Zabrał ze sobą Ulę. Nie chciał sam decydować. To mieszkanie urzekło ją od samego początku, jak tylko przekroczyła jego próg. Znajdowało się niedaleko od centrum, na ulicy Siennej, na dwunastym, ostatnim piętrze, z którego roztaczał się przepiękny widok na Warszawę. To mieszkanie nie było zwykłym mieszkaniem, ale dużym apartamentem.

 - Marek, tu jest idealnie – powiedziała do niego cicho. – Nie musimy mieć domu. Ten widok rekompensuje wszystko. Spójrz ile tu przestrzeni. Duża kuchnia otwarta na ogromny salon, cztery pokoje, łazienka wielkości mojego mieszkania i te parkiety. Tu od razu można by się było wprowadzić.

 - Może masz rację? Rodzice też nie pochwalili tego pomysłu z zakupem domu. Twierdzą, że ich jest na tyle duży, że jak nam się naprawdę zamarzy, to możemy tam zamieszkać. Ja, póki co, chcę mieszkać osobno. To jak? Kupujemy?

Z radości rzuciła mu się na szyję.

 

Wnoszono ostatnie meble. Ula układała ich odzież w szafie. Powoli mieszkanie nabierało charakteru i swoistego klimatu.

 - I jak, kochanie? Szczęśliwa? – zapytał Marek, gdy zamknęły się drzwi za ostatnim tragarzem.

 - Bardzo – podeszła do niego i zarzuciła mu ręce na szyję. – Kiedy rugowali mnie z Rysiowa, na odchodne przysięgłam sobie, że kiedyś odzyskam ten dom, ale wiesz, co? Przeszło mi, kiedy zobaczyłam go w wigilię. To już nie jest mój dom. Został przebudowany i kompletnie go nie przypomina. Niech się nim udławią. Pamięć o rodzicach mieszka w moim sercu, a nie w tych czterech ścianach. Tak samo, jak pamięć o Paulinie będzie żyła w nas, a nie w domu na Berezyńskiej. Pojedziemy w sobotę na jej grób zapalić światełko?

 - Pojedziemy, dokąd zechcesz. Chciałbym, żebyś od poniedziałku przyszła do firmy. Alex chce wyjechać, żeby odreagować te ciężkie przejścia. Zastąpiłabyś go.

 - Tak, wiem… On też prosił mnie o to. Obiecałam mu, że na pewno to zrobię. Cieszę się, że będę mogła pracować w wyuczonym zawodzie. Nie chcę przez to powiedzieć, że praca opiekunki mi nie odpowiadała, ale była dla mnie zbyt trudna psychicznie, bo pokochałam Paulinę jak siostrę i ciężko mi było patrzeć, jak odchodzi – zwilgotniały jej oczy.

 - Byłaś jej darem od losu. Gdyby nie ty, ona nie przeżyłaby tak długo. To dzięki twojej opiece i wiecznej motywacji miała ochotę o siebie walczyć. Dla mnie też jesteś darem od losu. Pięknym, mądrym i wspaniałym. Dlatego w tych niezbyt romantycznych warunkach chciałbym cię prosić, żebyś została moją żoną - uklęknął przed nią wyciągając w jej kierunku prawdziwe cacko sztuki jubilerskiej.

 - Oczywiście, że zostanę twoją żoną. Przecież kocham cię nad życie.

Wstał, wsunął jej na palec pierścionek i przylgnął do jej ust.

 - Ja też bardzo, bardzo cię kocham. Niech ta miłość nigdy się nie skończy i trwa wiecznie. Już zawsze i na zawsze razem, na dobre i na złe, w chorobie i zdrowiu, w szczęściu i nieszczęściu do końca naszych dni.

K O N I E C

czwartek, 3 listopada 2022

TRWAĆ MIMO WSZYSTKO - rozdział 11

ROZDZIAŁ 11

 

Sąsiadki przywitały ją bardzo wylewnie. Ona też ściskała je mocno dziękując im za opiekę i dbanie o mogiłę rodziców.

 - Wiem, że dzisiaj macie mnóstwo pracy, dlatego nie będę wam siedzieć na głowie. Przywiozłam wam świąteczne prezenty. Oto i one wraz z moją wielką wdzięcznością za wszystko, co dla mnie zrobiłyście – wyjęła z torby dwie spore paczki i wręczyła im.

 - Siadaj Ula, siadaj. Chociaż makowca popróbujesz. Bardzo wypiękniałaś od czasu pogrzebu – Szymczykowa już szykowała kawę dla całej trójki i kroiła ciasto.

 


 - A ja upiekłam ci mały serniczek taki, jak twój tata lubił – Dąbrowska podała Uli pakunek. – Teraz coraz mniej powodów do pieczenia ciast. Nie ma komu ich jeść.

 - Dziękuję, pani Dąbrowska, a syn nie przyjedzie na święta?

 


 - Niestety nie i to dlatego Marysia zadecydowała, że spędzę wigilię u nich, bo ich Maciek też nie przyjedzie z Londynu. Nikt nie powinien w taki dzień być sam. A ty, gdzie spędzasz święta i w ogóle, jak ci się wiedzie w Warszawie?

 - No cóż… nie pracuję w swoim zawodzie. Zatrudniłam się jako opiekunka do kobiety chorej na raka. Zaprzyjaźniłam się z nią i jej narzeczonym, i to właśnie u nich spędzę święta – odpowiedziała wymijająco. Nie chciała, żeby litowały się nad jej samotnością w wigilię. Akurat dzisiaj wolała być sama, żeby trochę powspominać i obejrzeć stare albumy.

 - Byłaś już u tego swojego kuzyna? – dopytywała się Dąbrowska. – Ty wiesz, jaki on potężny remont zrobił w waszym domu? Nic tam już nie wygląda tak jak wcześniej. Pan mecenas musi mieć wszystko, co najlepsze. Zauważyłaś tę bramę i podjazd? Ciotkę to widziałam tu tylko raz, ale zachowywała się tak, jakby robiła odbiór techniczny tego domu. Zadzierają nosa. Nie kłaniają się sąsiadom, mimo że przecież są młodzi i to oni powinni pierwsi, nie…?

 - Wiecie co? Oni nie obchodzą mnie zupełnie. Jeśli tak bardzo zależało im na tym domu, to mogli inaczej podejść do sprawy, bardziej taktownie, a nie w dniu pogrzebu maglować mnie, żebym odsprzedała im swoją część. Są podli i nic dziwnego, że tata nie chciał mieć z nimi żadnych kontaktów. Od takiej rodziny to lepiej trzymać się z daleka.

Nie siedziała u Szymczyków zbyt długo. Obdarowana przez sąsiadki różnymi świątecznymi smakołykami ruszyła do Mateckich, żeby i im złożyć życzenia.

 

Dotarła do domu dobrze po piętnastej. Wypakowała torbę chowając słoiki do lodówki. Wyciągnęła kolorowy papier, żeby owinąć w niego prezenty, które kupiła Paulinie i Markowi. Były skromne, ale przy ich wyborze kierowała się sercem. Wyciągnęła albumy i rozłożywszy się na kanapie, zaczęła je przeglądać. Zdjęcia spowodowały ogromne wzruszenie. Poleciały jej łzy mocząc pożółkłe fotografie. Nawet nie wiedziała kiedy, zasnęła.

Obudził ją chóralny śpiew. Gdzieś w jej sąsiedztwie śpiewano „Cichą noc”. Przetarła twarz i zerknęła na zegar. Wskazywał prawie dziewiętnastą trzydzieści. Pochowała albumy, wyciągnęła barszcz i kilka uszek. Od Szymczykowej dostała trochę postnej kapusty i kawałek karpia. Podgrzała wszystko i z jedzeniem przeniosła się do pokoju. Włączyła telewizor, żeby posłuchać kolęd. To była jej pierwsza samotna wigilia. Ta myśl sprawiła, że ponownie się rozkleiła.

 

W pierwszy dzień świąt po śniadaniu, ubrała się i poszła na długi spacer. Jakoś musiała zabić ten czas do następnego dnia. Myślała o Marku. Kochała go całym sercem.

 


Nie sądziła, że kiedyś w życiu spotka ją prawdziwa miłość. Do tej pory nie miała nawet chłopaka na stałe. Zdarzały jej się podczas studiów jakieś jednorazowe randki, ale dokładnie na jednym spotkaniu się kończyło. Potem, kiedy musiała założyć aparat na zęby, bo były trochę krzywe, przestała być atrakcyjna w ogóle dla płci przeciwnej, a teraz, gdy spotkała na swojej drodze tę kochaną, jedyną osobę, nie może się z nią spotykać, bo kłóci się to z jej uczciwością i przyzwoitością. Miała pewność, że gdyby wyznała to Paulinie, ta poczułaby się w jakimś sensie oszukana. Pomyślałaby pewnie, że celowo Ula mówiła jej o wypaleniu Marka i o tym, co mógłby z nią zrobić, gdyby był inny. To byłoby okropne, a ona na pewno nie zniosłaby takich zarzutów od śmiertelnie chorej Pauliny.

Doszła do Jeziora Kamionkowskiego i przysiadła na ławeczce przyglądając się drepczącym po lodzie kaczkom i łabędziom.

 


Po mastektomii Paulina czuła się o wiele lepiej. Była pełna energii. Miała siłę, żeby chodzić i mało korzystała z wózka. To napełniało Ulę nadzieją, że być może za kilka miesięcy rzeczywiście okaże się, że zwalczyła raka. Pod koniec stycznia miała przejść znowu badania kontrolne i wtedy wszystko się okaże. Pocieszona tą myślą ruszyła w stronę domu. Trochę przemarzła. To nie była dobra pogoda na spacery.

 

W drugi dzień świąt przyjechał po nią Marek. Już w progu zamknął ją w swoich ramionach całując namiętnie. Nie broniła się. Jego pocałunki były takie przyjemne.

 - Jak wam przeszły te dwa dni? – zapytała, kiedy oderwała się już od niego.

 - Było naprawdę wspaniale. Paulina tryskała humorem. Porównując jej stan po pierwszej chemii przyjemnie było na nią popatrzeć. A ty? Załatwiłaś wszystko w Rysiowie?

 - Załatwiłam. Wróciłam dość późno – zebrała z kanapy kolorowe torby z prezentami. – Możemy jechać.

Już na miejscu w salonie rozdała im podarunki.

 - Są skromne, ale daję ze szczerego serca. Dla ciebie, Paula apaszka i skórzane rękawiczki, a dla ciebie, Marek skórzany portfel i spinka do krawata. Wszystkiego najlepszego.

 - Dziękujemy, Ula. My też mamy dla ciebie prezent. Proszę – Marek położył na jej kolanach spore prostokątne pudełko. Okazało się, że zawiera laptop.

 - Kochani, to bardzo piękny i drogi prezent. Ja nie mogę go przyjąć.

 - Musisz go przyjąć - roześmiała się Paulina. – Marek kupił mi taki sam. Będę mogła wysyłać ci wiadomości, jak cię tu nie będzie. Marek mówił, że masz w domu jakiś stary komputer. Na pewno jest bardzo wolny, a ten, to demon szybkości. Niech ci dobrze służy. Z najlepszymi życzeniami od nas.

Była naprawdę wzruszona. Uściskała ich oboje ze łzami w oczach.

 - Jesteście niesamowici. Sprawiliście mi wspaniałą niespodziankę.

 

W połowie stycznia Paulina poczuła się gorzej. Snuła się po domu jak cień trzymając się ręką za żołądek. Czasami wymiotowała, chociaż wciąż dopisywał jej apetyt i chętnie zjadała wszystko to, co podała jej Ula. Leki okazały się mało skuteczne. Ula zachodziła w głowę, co jej tak szkodzi, że podrażnia żołądek i prowokuje wymioty. Jednak gdy prześledziła wszystkie produkty, z których gotowała posiłki, nie znalazła w nich nic, co mogłoby powodować takie reakcje. Martwiła się. Dotarła nawet do dietetyka chcąc skonsultować z nim dietę Pauliny, ale on też nie dopatrzył się niczego niewłaściwego.

Wreszcie doczekali się terminu wizyty i pojechali we trójkę. Paulina miała przejść szereg badań, a w tym czasie Marek rozmawiał z jej lekarzem. Opowiadał o problemach jakie ją ostatnio nękają.

 - Sądziłem, że po operacji i brachyterapii będzie już tylko lepiej, a tak nie jest.

 - Na pewno to sprawdzimy. Proszę teraz cierpliwie zaczekać.

Siedzieli na korytarzu czekając aż przywiozą Paulę z badań.

 - Zupełnie tego nie rozumiem – Ula splotła dłonie i spojrzała na Marka. – Skąd nagle taka wolta, skąd takie pogorszenie? Zauważyłeś, jak bardzo ma spuchniętą prawą rękę? Ja wiem, że lekarz o tym uprzedzał, ale po zabiegu nic się nie działo i ni stąd, ni zowąd takie nietypowe objawy, tylko czego? Ostatnio nawet po zupie trzymała się za żołądek. O co w tym wszystkim chodzi?

 - Nie wiem, Ula. Też się martwię i zachodzę w głowę, dlaczego ta poprawa trwała tak krótko. Boję się kolejnej diagnozy…

 - Ja też…

W końcu przywieziono Paulinę. Wyglądała na wyczerpaną. Po chwili wyszedł lekarz i zaprosił ich do gabinetu. Marek od razu zauważył, że medyk nie ma zachwyconej miny. Zajął miejsce za biurkiem i popatrzył na nich z wyrazem troski.

 - Niestety, nie mam dla państwa dobrych wieści. Jeśli chodzi o miejsca pooperacyjne i wątrobę, to brachyterapia zrobiła dobrą robotę. Na wątrobie są jeszcze ogniska komórek rakowych, ale już znacznie mniejsze. Zła wiadomość to ta, że mimo zastosowanego leczenia rak rozsiał się na inne narządy. Odkryliśmy kilka guzów, dokładnie pięć na ścianie żołądka, a także na obu nerkach. Guzy są jeszcze bardzo małe, ale są. Nie sądziłem, że rak będzie tak inwazyjny. Ponieważ wyniki krwi są nadal dość dobre, poddamy panią kolejnej chemii. Uprzedzam, że będzie dość agresywna. Raz w tygodniu dostawać będzie pani wlewy, a nie jak poprzednio, co trzy tygodnie. Mam nadzieję, że okażą się skuteczne. Zaczniemy od poniedziałku. Proszę przyjechać na godzinę dziesiątą.

Paulina była kompletnie załamana. Płakała tak rozpaczliwie, że nie mogła wykrztusić z siebie słowa. Marek pokrótce streścił Uli rozmowę z lekarzem. Ula przykucnęła przy wózku i odgarnęła włosy z zapłakanej twarzy Pauliny.

 - Paulina, posłuchaj… Pamiętasz, co ci kiedyś mówiłam? Mówiłam ci, że co nas nie zabije, tylko nas wzmocni. Te guzy to jeszcze jeden etap na drodze do wyzdrowienia i wierzę w to mocno, że uda ci się go pokonać, bo jesteś silną, dumną Włoszką, a my ci w tym pomożemy.

 - Już w to nie wierzę – chlipnęła. – Ja umieram, Ula. Ta chemia niczego nie zmieni. Wyniszczy mnie tylko i sprawi, że będę wymiotować na okrągło. To bez sensu. Skoro mam umrzeć, to nie chcę przez to wszystko przechodzić.

 - Tego nie możesz być pewna. Nikt z nas nie może mieć pewności, czy chemia zadziała pozytywnie, czy nie. Ja wiem, że jesteś już zmęczona i najchętniej byś odpuściła, ale nie poddawaj się proszę. Jesteś silna i wiem, że dasz radę.

 - No dobrze…, spróbuję.

 

Paulina zareagowała na chemię strasznie. Po każdym wlewie słaniała się na nogach i miała torsje. Znowu zaczęły wychodzić jej włosy i to nie tylko z głowy. Nie miała już brwi. Któregoś ranka poprosiła Ulę, żeby ogoliła jej głowę.

 - Za każdym razem znajduję całe garście kłaków na poduszce. Wolę tego nie oglądać.

Ula spełniła jej prośbę, a następnego dnia przywiozła ze sobą perukę z ludzkich, kruczoczarnych włosów.

 - Przymierz. Jestem pewna, że będzie pasować i będzie ci w niej ładnie.

Peruka poprawiła Paulinie humor tylko do momentu kolejnych wymiotów. Dla niej, a także dla Uli i Marka zaczynał się prawdziwy koszmar.