Łączna liczba wyświetleń

czwartek, 28 lipca 2016

"ODCZAROWAĆ LOS" - rozdział 2

ROZDZIAŁ 2


Ludka rozejrzała się dokoła i zlokalizowała wyjście z peronu. Zarzuciła plecak na ramię i podała Lusi dłoń.
 - Chodź. Znajdziemy jakieś toalety i obmyjemy się trochę. Potem pójdziemy na śniadanie i może przejrzymy parę ogłoszeń. Byłoby dobrze, gdybyśmy znalazły niedrogie lokum do spania.
Umyte i uczesane wyszły z budynku dworca. W pobliskim kiosku Ludka zaopatrzyła się w plan miasta, kilka lokalnych gazet z ogłoszeniami i kartę telefoniczną. Nie chciała za bardzo błądzić. I tak pewnie nie obędzie się bez pytania ludzi o drogę. W małym bistro zamówiły po porcji jajecznicy i po kubku kakao. Najedzone przysiadły na jednej z ławek. Ludka zaczęła przeglądać gazety. Wynotowała kilka adresów i numery telefonów. Adresy zaznaczyła na mapie, żeby zorientować się jak daleko są od miejsca, w którym siedziały. W końcu ruszyły się, żeby znaleźć budkę telefoniczną. Na szczęście nie musiały długo szukać. Ludka zaczęła dzwonić, ale z każdym telefonem nadzieja zaczęła w niej umierać. Ceny były jak z kosmosu. Wiedziała na ile może sobie pozwolić, ale to, co proponowano, przerastało jej możliwości. Został jej ostatni adres. Długo nikt nie odbierał, ale w końcu po drugiej stronie kabla odezwał się głos należący do jakiejś starszej kobiety.
 - Dzień dobry pani. Nazywam się Ludmiła Szulc i dzwonię w sprawie ogłoszenia, czy jest jeszcze aktualne?
 - Jak najbardziej.
 - Czy mogłaby mi pani powiedzieć jaki jest koszt wynajęcia tej kawalerki?
 - Niedrogo. Sześćset złotych miesięcznie, ale media płaci pani. Mieszkanie jest małe i w starym budownictwie. Wymaga też trochę remontu. Jeśli się pani zdecyduje wykonać go we własnym zakresie, to mogę zejść z ceny o sto złotych.
 - To wspaniale. Ja jestem zdecydowana. A czy mogłabym obejrzeć mieszkanie już teraz? To znaczy, powiedzmy za godzinę, bo muszę tam jeszcze dotrzeć.
 - Proszę przyjść. Ja mieszkam w tej samej kamienicy na parterze pod dwójką i jestem w domu.
 - Bardzo pani dziękuję. Do zobaczenia w takim razie - odłożyła z ulgą słuchawkę i spojrzała na Lusię. – No maleńka, chyba udało nam się. Spojrzę jeszcze na mapę, żeby wiedzieć jak dojść do ulicy Ogarna czterdzieści pięć. Dziwna nazwa – zlokalizowała ulicę i pomyślała, że to jednak kawałek drogi. – Ruszamy. Nie ma na co czekać.
Okazało się, że ulica mieści się na starym mieście. Trochę kluczyły po uliczkach wąskich, ale urokliwych. W końcu jednak dotarły na miejsce i odnalazły kamienicę z numerem czterdziestym piątym.



Ludka zauważyła, że obok wejścia do kamienicy jest drugie z witryną sklepową, ale zamiast szyby otwór okienny zabity był wielką, paździerzową płytą, a u drzwi wejściowych wisiała solidna kłódka. Przyszło jej na myśl, że mogłaby otworzyć tu jakąś działalność. Ciekawe, czy sklep należał również do właścicielki kamienicy. Koniecznie musi ją o to zapytać.
Weszły do mrocznej sieni i kiedy oczy oswoiły się już z mrokiem, Ludka zapukała do pomalowanych brązowym lakierem drzwi. Usłyszała przekręcany w zamku klucz i szczęk zasuwy. Po chwili ukazała się w drzwiach starsza kobieta opatulona chustą.
 - Dzień dobry pani. To ja dzwoniłam w sprawie mieszkania. Ludmiła Szulc, – wyciągnęła do kobiety dłoń – a to Alicja Szulc, moja młodsza siostra. – Kobieta odwzajemniła uścisk.
 - Barbara Karska. Myślałam, że jesteś starsza. Ile masz lat?
 - Osiemnaście. Tu jest mój dowód – wyciągnęła dokument.
 - A wasi rodzice?
 - Nie żyją. Jesteśmy same. Możemy zobaczyć mieszkanie?
 - Oczywiście. Wezmę tylko klucz – sięgnęła za siebie. – Chodźmy. To na ostatnim piętrze. Jesteście młode, więc nie będziecie miały problemu, żeby wdrapać się na górę. Ja mam chore nogi i jest mi trudniej.
Dotarły na miejsce. Na górze były tylko jedne drzwi, które otworzyła na oścież Karska.
 - Proszę. Jak widzicie nie ma tu luksusów. Mała kuchnia i pokój. Oczywiście jeśli chcecie, możecie wstawić własne meble, ja nie mam nic przeciwko temu. Te są już wysłużone. Mieszkanie wymaga odmalowania, ale poza tym wszystkie urządzenia są na chodzie. Tu jest łazienka z ubikacją. Nie ma wanny, ale jest wygodny prysznic. Piec gazowy jest sprawny, ten w kuchni także. To jak, decydujecie się?
 - Decydujemy. Chciałabym na razie wynająć na trzy miesiące i zapłacę pani z góry. Myślę jednak, że na pewno przedłużymy umowę. Podoba nam się tutaj a mieszkanko wyremontujemy w miarę swoich skromnych możliwości. Proszę mi jeszcze powiedzieć… Ten sklepik na parterze należy również do pani?
 - Tak, choć od dawna sklepem już nie jest. Prowadziłam tam kiedyś małą pasmanterię, ale od lat jest zamknięty na cztery spusty. Zaczęłam chorować i nie mam już siły na prowadzenie interesu. A co, chciałabyś go wynająć?
 - Myślałam o tym. Niestety nie mogłabym pani teraz zapłacić za wynajem, bo pewnie musiałabym trochę zainwestować, ale mogłybyśmy się umówić tak, że jak już interes się rozkręci, to będziemy się dzieliły zyskiem po połowie. W ten sposób płaciłabym pani za czynsz.
 - A jaki rodzaj działalności chciałabyś prowadzić?
 - Co pani powie na małą pierogarnię? Z lepieniem pierogów radzę sobie całkiem nieźle i to mogłoby się udać. – Karska uśmiechnęła się.
 - To bardzo dobra propozycja i chętnie na nią przystanę. Jeśli chcesz, pokaże ci ten sklep. Tam też przydałby się remont.
Ludka uśmiechnęła się szeroko. Nie mogła uwierzyć w swoje szczęście.
 - Jestem bardzo ciekawa. Zejdźmy zatem na dół.
Pomieszczenia były dwa. Jedno z długą ladą, a drugie będące pewnie niegdyś zapleczem magazynowym. Było brudno, ale przecież to normalne, gdy pomieszczenie stoi nieużywane przez lata.
 - Wygląda wspaniale. Mogłabym wstawić tu ze trzy małe stoliczki, żeby ludzie mogli spokojnie zjeść. Dam radę. Nie boję się pracy i mam nadzieję, że szybko uda mi się załatwić wszystkie zezwolenia. Mam jeszcze pytanie. Już ostatnie na dzisiaj. Czy jest tu gdzieś w pobliżu jakaś szkoła podstawowa? Lusia od września idzie do pierwszej klasy i chciałabym ją już zapisać.
 - Szkoła jest bardzo blisko, przy końcu ulicy. Nawet nie musi przez nią przechodzić. Pod tym względem ma bezpieczną drogę.
 - Wspaniale – kolejny raz twarz Ludki rozpromieniła się w szerokim uśmiechu. – W takim razie my pójdziemy się rozpakować i powoli zaczniemy ogarniać mieszkanie. Jutro pochodzimy trochę po mieście, żeby je lepiej poznać i zrobimy sobie jakieś zakupy. Może pani będzie coś potrzebować, to proszę dać znać. Ja chętnie kupię.

Przez pierwsze dni miała trochę latania po urzędach. Przede wszystkim musiała zameldować siebie i siostrę, wypełnić miliony formularzy niezbędnych do założenia działalności i zapisać Lusię do szkoły. Faktycznie była bardzo blisko. W sekretariacie wypytywano ją o rodziców, ale zełgała, że oboje wyjechali za granicę do pracy a ona jest jedynym opiekunem siostry. Na szczęście przyjęto takie tłumaczenie i nie żądano od niej dokumentu sądowego potwierdzającego opiekę nad małoletnią.
Powoli też szykowała się do remontu. Postanowiła, że zrobi w miarę możliwości jak najwięcej sama, a jeśli nie poradzi sobie, to wtedy wezwie fachowca. Zaopatrzyła się w farby i pędzle, w gips i szpachlę, bo trzeba było załatać trochę dziur w ścianach i oczywiście w mnóstwo środków czystości. Potrzeby były spore, bo właściwie musiała zaczynać od zera. Trochę grosza poszło na firanki, pościel i naczynia kuchenne. Zainwestowała też w nowy gumolit i do mieszkania i do pierogarni. Przez cały tydzień szarpała się ze ścianami i kładzeniem podłóg w obu lokalach. Jedyne przerwy jakie robiła to te na przygotowanie posiłku dla siebie i małej. Mieszkanko robiło się coraz bardziej przytulne. Na razie postanowiła nie kupować nowych mebli. Kupiła jedynie materiał obiciowy w rdzawym kolorze i postanowiła sama zabawić się w tapicera. – To nie może być takie trudne – myślała. Pewnego dnia skorzystała z kawiarenki internetowej i wynotowała na ten temat wszystko, o czym powinna wiedzieć. Łatwo nie było, ale uparła się i wkrótce wersalka i dwa niewielkie foteliki przeszły gruntowny lifting. Okna lśniły od czystości przystrojone w nowe firanki a w całym mieszkaniu pachniało świeżością. Któregoś dnia zeszła na parter do Karskiej i zaprosiła ją na kawę i ciasto własnej roboty.
 - Musimy uczcić to moje małe zwycięstwo pani Basiu. Serdecznie panią zapraszam.
Karska z podziwem lustrowała mieszkanie.
 - Dokonałaś cudu moje dziecko. Nawet nie wiedziałam, że te kafelki w łazience dadzą się tak ładnie doczyścić. Wyglądają jak nowe. To co zamierzasz teraz?
 - Teraz odpocznę sobie jeden dzień. Muszę też trochę czasu poświęcić Lusi. Obiecałam, że zabiorę ją na przejażdżkę tramwajem wodnym. Dla mnie to też będzie atrakcja. W sklepiku ściany już są pomalowane. Będę musiała ściągnąć tę paździerzową deskę z okna i zamówić rolety antywłamaniowe. Muszę się także rozejrzeć za jakimiś stolikami i krzesełkami, ale przede wszystkim zainwestować w porządne stolnice, co najmniej dwie i piec gazowy. Do niego trzeba już wezwać fachowca, bo sama go nie podłączę. Powinnam chyba pomyśleć o jakimś szyldzie. Najchętniej zrobiłabym go sama, żeby było taniej.
 - Wiesz co, ja chyba będę ci mogła pomóc. W piwnicy leży jeszcze stary szyld z napisem pasmanteria. Mogłabyś go przemalować jeśli czujesz się na siłach. Pan Władek spod czwórki mógłby go zamontować, bo to taka złota rączka. Mogę z nim porozmawiać.
 - Byłoby wspaniale. Może i w wypadku zamontowania pieca, by pomógł. Może potrafi?
 - Zapytam, na pewno go zapytam.

Pan Władek okazał się pięćdziesięciopięcioletnim mężczyzną, jeszcze dość krzepkim i człowiekiem o wesołym usposobieniu. Następnego dnia wieczorem zapukał do drzwi Ludki, przedstawił się i wyłuszczył z czym przychodzi.
 - Pani Basia mówiła mi, że pani potrzebuje pomocy. Przyniosłem ten stary szyld z piwnicy i obiecuję, że jak tylko go pani przemaluje, powieszę nad sklepem. A piecem też się zajmę. Podobno ma pani zamiar otworzyć tu pierogarnię?
 - To prawda i już może się pan czuć zaproszony na pierwszą porcję pierogów. To będzie taki test, czy rzeczywiście potrafię zrobić na tyle smaczne, że się sprzedadzą.
 - Ooo, jestem tego pewien. Jest pani mocno zdeterminowana, co widać w postępach poczynionych na dole. Jeśli i w przypadku pierogów tak będzie, to ja jestem spokojny o sukces całego przedsięwzięcia zwłaszcza, że tu w pobliżu nikt nie oferuje takich pyszności. Nie będzie więc konkurencji, a chętnych na pewno sporo. No, będę uciekał. Szyld zostawiam. Proszę dać znać jak będzie gotowy.
Podziękowała mu serdecznie. Był pierwszym sąsiadem, jakiego poznała i cieszyła się, że aż tak życzliwym.



Następnego dnia rano tuż po śniadaniu wyruszyły na wycieczkę. Przy Targu Rybnym stał zacumowany tramwaj wodny „Sonica I” a tuż przed nim imponujący, zabytkowy galeon „Lew”.




Były podekscytowane tym rejsem. Przecież nigdy nie miały możliwości być nad morzem, a co dopiero po nim pływać. Z biletami w ręku weszły po trapie na pokład i zajęły miejsce przy oknie. Po chwili zaczęli gromadzić się inni ludzie, głównie turyści. Ludka rozłożyła przed sobą mapkę rejsu. Stateczek miał przepływać koło Żurawia Gdańskiego, Nabrzeża Zbożowego, minąć Twierdzę Wisłoujścia i potem dopłynąć do Westerplatte, a na końcu do latarni morskiej



 Wisłoujście

Powrót był tą samą trasą. Luśka kręciła się na miejscu jakby miała robaki.
 - Kiedy ruszamy? – pytała co chwilę.
Poczuły chybotanie i zobaczyły oddalające się od burty nabrzeże. Ludka uśmiechnęła się.
 - Właśnie odpływamy. Doczekałaś się.


czwartek, 21 lipca 2016

"ODCZAROWAĆ LOS" - rozdział 1

ODCZAROWAĆ LOS


ROZDZIAŁ 1


Uciekła. Najzwyczajniej w świecie uciekła zabierając ze sobą sześcioletnią Lusię, swoją młodszą siostrę. Miała po dziurki w nosie takiego życia. Życia w ciągłym strachu. Alkoholizm jej rodziców zrujnował wszystko. Odkąd pamięta, to nigdy nie był normalny dom. Stara kamienica na obrzeżach Szopienic, dzielnicy Katowic była wylęgarnią takiej patologii jak jej rodzice, którzy sami nigdy nie mieli dobrych wzorców do naśladowania.
Od kiedy tylko zaczęła coś z tego rozumieć wiedziała, że musi sama o siebie zadbać. Nigdy nie mogła liczyć na troskę matki, czy życzliwość ojca. Oni zachowywali się tak, jakby ona nie istniała. Wystarczało im własne towarzystwo i kilka półlitrowych butelek wódki każdego dnia. Nie pracowali, a raczej najmowali się dorywczo do jakichś prac. Ojciec kradł węgiel z wagonów. Miał blisko, bo dom położony był tuż przy nasypie kolejowym. Tu pociągi zawsze zwalniały lub stawały na kilkanaście minut. Nocą łatwo było otworzyć węglarkę i wysypać z niej nawet tonę, lub dwie na tory i pośpiesznie zebrać to wszystko do parcianych worków. Chętnych było wielu, a zyskiem ze sprzedaży dzielili się sprawiedliwie. Tylko wtedy była w domu prawdziwa uczta. Było mnóstwo jedzenia i jeszcze więcej alkoholu. Nagle przez dom przewijał się tłum gości, takich samych lumpów jak jej rodzice. To też był jedyny czas, gdy przypominano sobie o jej istnieniu i kupowano jej różne rzeczy. Głównie ubrania, lub książki do szkoły.
Szkołę lubiła. Tam miała przynajmniej spokój. Nikt na nią nie krzyczał, nikt nie wysługiwał się nią i nie szarpał. Tam mogła zjeść jeden ciepły posiłek dziennie w szkolnej stołówce. To dzięki kucharce, która litowała się nad jej losem. Nie przytyła na tych obiadach. Zawsze była chuda. Za chuda, bo wciąż niedożywiona.
Panie z Miejskiego Ośrodka Pomocy Społecznej pojawiały się w domu sporadycznie. Nic dziwnego, bo wizyta w tej kamienicy nie należała do przyjemnych.



Pisały więc te swoje raporty wymyślając rzeczy wzięte z sufitu, oderwane od rzeczywistości i nie mające z nią nic wspólnego. Czasami przyznawały jakieś zapomogi, ale to były niewielkie kwoty i szybko szły na tak zwany przelew, czyli na alkohol.
Kiedy miała dwanaście lat w domu pojawiła się Lusia. Nie było do końca pewne, czy to dziecko jest ojca, a raczej dość wysoce prawdopodobne, że nie jest. Matka puszczała się od czasu do czasu za pieniądze i Lusia była najpewniej konsekwencją jakiejś upojnej nocy z miejscowym lumpem.
Ona od razu pokochała to dziecko. Było przecież jej małą siostrzyczką. Matka ani myślała zajmować się nią cedując cały ciężar wychowania i opieki na starszą córkę. Niezależnie od wszystkiego dziecko zdradzało objawy niedożywienia i wiecznego zaniedbania, choć ona bardzo się starała. Kilka razy wyżebrała z opieki mleko w proszku dla niemowląt, jakieś odżywki i bony na pampersy.
Ta ciągła szarpanina z życiem dała jej mocno w kość i zmieniła ją. Wcześnie musiała dorosnąć. Kiedy Lusia skończyła trzy lata, a sytuacja w domu tylko się pogarszała, ona zrozumiała, że jedynym ratunkiem dla nich jest ucieczka z tego miejsca. Miała świadomość, że jest niepełnoletnia, ale wiedziała też, że powinna do tej ucieczki solidnie się przygotować. Plan zakładał uzbieranie jakichś pieniędzy, żeby w chwili, gdy osiągnie pełnoletność spakować rzeczy swoje i siostry i zwyczajnie nawiać. Nie mogła tego zrobić wcześniej, bo po pierwsze Luśka była jeszcze za mała, a po drugie na pewno złapaliby je wcześniej, czy później i odstawili do jakiejś izby dziecka. Tego bała się najbardziej i tego chciała uniknąć.
Przez trzy lata gromadziła środki na tę wielką ucieczkę i była w tym niezwykle konsekwentna. Jej instynkt przetrwania mocno się wyostrzył i sprawił, że pozbyła się skrupułów. Po każdej libacji alkoholowej, gdy towarzystwo upojone wódą spało w najlepsze, ona przetrząsała ich kieszenie wyjmując z nich drobniaki a czasem i grubsze pieniądze. Część z nich przeznaczała na jedzenie dla siebie i siostry, a resztę skrzętnie chowała w kasetce ukrytej w najciemniejszym kącie piwnicy. Z czasem doszedł do tego mały namiot, śpiwór i karimata. Te rzeczy mogły się przydać. 

Luśka rosła. Teraz popołudniami, kiedy nie była zbyt obciążona nauką, zabierała małą i chodziły zbierać puszki i złom. Dochód z tego był niewielki, ale zawsze jakiś. Makulaturą też nie gardziła. Zorganizowała sobie stary wózek, na którym przewoziła te wszystkie uzbierane „skarby” do składnicy.
Ten rok był rokiem przełomowym. Przede wszystkim kończyła szkołę średnią i musiała zdać maturę. Zawsze była ambitna i choć liceum gastronomiczne być może nie było szczytem jej marzeń, to cieszyła się, że mimo obiektywnych trudności uda jej się je skończyć. Warunków do nauki w domu nie miała, ale na świecie była już wiosna, więc zabierała podręczniki i wraz z Lusią szła do parku. Tam na ławce rozkładała wszystko i wkuwała, a mała spędzała czas w piaskownicy lub na huśtawkach.
 - Ludka! Ludka! – usłyszała krzyk siostry. Podniosła głowę znad książki. Mała zeskoczyła z huśtawki i podbiegła do niej. – Wzięłaś mi lizaki?
 - Wzięłam – sięgnęła do torby wyciągając z niej słodkości. Nie były to typowe lizaki. Robiła je sama rozpuszczając w rondelku cukier, który karmelizował się i w takiej postaci wlewała go do prowizorycznych foremek, w które wkładała plastikowe patyczki i tak zastygał. Mała uwielbiała to. – Proszę – odwinęła jeden z celofanu i podała siostrze. – Idź, pobaw się jeszcze trochę. Za godzinę wracamy.


 - Ludmiła Szulc – usłyszała swoje nazwisko i ruszyła w stronę podium, na którym rozdawano świadectwa maturalne. Dyrektor uśmiechnął się do niej i uścisnął jej dłoń.
 - Gratuluję Ludka. Możesz być z siebie dumna. Wykonałaś kawał dobrej roboty. Nie powinnaś poprzestać na tym. Jesteś bardzo zdolna, powinnaś zdawać na studia.
Podziękowała mu. Wiedziała, że studia są tylko jej marzeniem, które nigdy się nie spełni. Teraz musiała zrealizować swój plan i wyrwać się z tej zgnilizny, w której żyła przez tyle lat. Miesiąc wcześniej odebrała swój dowód osobisty. Jeszcze tylko spakuje resztę rzeczy i wreszcie będzie wolna.
Wyszła z budynku szkoły z sercem lekkim jak piórko. Pożegnawszy się jeszcze z koleżankami i kolegami ruszyła wolno w stronę domu. Na schodach przed wejściem do klatki zobaczyła zapłakaną Luśkę.
 - A co ty tu robisz? Co się stało?
 - Mama wyrzuciła mnie z domu – chlipnęła. – Znowu piją.
Dopiero teraz dotarły do niej odgłosy dobrej zabawy. Zadarła do góry głowę. Okno w kuchni było otwarte na oścież i dlatego było tak dobrze słychać.
 - Chodź – wyciągnęła rękę do małej. – Pójdziemy na obiad. Nic tu po nas.
Luśka wytarła mokre policzki i uśmiechnęła się do siostry.
 - Kupisz mi naleśniki?
 - Kupię co tylko będziesz chciała. Chodźmy.
Pobliski bar mleczny nie oferował żadnych wyszukanych potraw, ale miał jedną wielką zaletę, był tani. Zamówiły sobie po talerzu pomidorowej zupy i po porcji naleśników z serem. Najadły się. Zadowolona Luśka ciągnęła do parku. Tam właśnie poszły. Musiały przeczekać do momentu, aż towarzystwo będzie miało dosyć i upojone alkoholem zaśnie.
Wróciły do domu koło dziewiętnastej. Weszły cicho do mieszkania. W pokoju paliło się światło, ale tak jak przewidywała Ludka wszyscy spali. Rozpoznała kilku osiedlowych łachmytów i dwie kobiety wątpliwej reputacji. Wszędzie walały się butelki po wódce i po piwie, a na stole kawałki chleba, kiszone górki, śledzie i jakaś kiełbasa. Postanowiła działać. Zaprowadziła Luśkę do pokoju i kazała po cichu spakować do reklamówki wszystkie jej rzeczy.
 - Tego, co już stare i schodzone, nie zabieraj. Uciekamy stąd i nigdy już tu nie wrócimy. Spakuj tylko najpotrzebniejsze rzeczy – wyszeptała – i spróbuj to zrobić jak najciszej, dobrze? – Mała kiwnęła głową na znak zgody. Ludka zostawiła ją i przeszła do kuchni. Zabrała z szuflady foliowe worki, w które zapakowała resztki chleba, kiełbasę i ogórki. Nie omieszkała też przeszukać kieszenie biesiadników. Zdziwiła się, ale też i ucieszyła, bo tym razem obłowiła się zupełnie nieźle. Było tego coś około dwóch tysięcy. – Na szczęście dla mnie nie zdążyli przepić wszystkiego – pomyślała. Na papierze śniadaniowym napisała na prędce kilka słów.

Wyjeżdżam z tego piekła i zabieram ze sobą Lusię. Mam po dziurki w nosie waszego pijaństwa i tej całej patologii. Nie szukajcie nas. Dla nas przestajecie istnieć. Możecie nawet zachlać się na śmierć. Nas to już nic nie obchodzi. Ludka.

Wróciła do siostry i pomogła skończyć jej się pakować. Sama też zabrała kilka swoich rzeczy, a przede wszystkim dokumenty, które zgromadziła już wcześniej. Świadectwa szkolne i świadectwa urodzenia ich obu. Z szuflady wyciągnęła klucz od piwnicy i jak najciszej wyszły z domu. W piwnicy wpakowała wszystkie rzeczy do plecaka. Zabrała namiot, śpiwór i karimatę. Opróżniła kasetkę z pieniędzy. Przez te trzy lata udało się jej zebrać całkiem niezłą sumkę. Z dzisiejszymi miała trochę ponad dwadzieścia tysięcy. To musiało wystarczyć na start. Nie miała pojęcia dokąd pojadą. Tu zdawała się na ślepy los. Wiedziała tylko, że szybko musi znaleźć jakieś mieszkanie i przede wszystkim pracę, bo Luśka od września musi iść do szkoły, a co za tym idzie powinna mieć odpowiednie warunki do nauki. Na wszystko miała dwa miesiące i wierzyła, że ten czas pozwoli im stanąć na nogi. Zwinęła pieniądze w rulon i wsadziła je do biustonosza. Tu były bezpieczne. Zostawiła tylko tyle, żeby opłacić podróż.
Opuściły dom nie oglądając się za siebie. Musiały dojechać do Katowic na dworzec. Tam stanęły przed tablicą świetlną, na której ukazywały się odjazdy pociągów. Za pół godziny jeden z nich odjeżdżał do Gdańska. Pomyślała, że to dobry wybór, bo to drugi koniec Polski i nikt nie będzie ich tam szukał. W kasie wykupiła dwa bilety w drugiej klasie w tym jeden z trzydziestosiedmioprocentową zniżką przysługującą Lusi.
 - Proszę pamiętać, że w razie kontroli biletów konduktor zażąda albo książeczki zdrowia dziecka, albo aktu urodzenia – poinformowała ją kasjerka.
 - Mam obydwa dokumenty. Bardzo pani dziękuję – schowała wydruki do torebki i chwyciwszy za rękę siostrę ruszyła na peron. Tam w kiosku kupiła jeszcze soki na drogę podejrzewając słusznie, że małej może się zachcieć pić, bo przed sobą miały około dziesięciu godzin jazdy. Wkrótce podstawiono pociąg. Odnalazły swój wagon i zajęły w nim miejsca. Lusia była senna. Ludka przytuliła ją do swojego boku.
 - Pośpij trochę – powiedziała cicho. – Dużo wrażeń miałaś dzisiaj.
 - A my na pewno już tu nie wrócimy? – zapytała mała sennie.
 - Nigdy. Znajdziemy sobie lepsze miejsce do życia. Bądź spokojna. Już nikt nigdy cię nie skrzywdzi – odpowiedziała Ludka z wielką pewnością siebie.

Obudziło ją potrząsanie za ramię. Otworzyła oczy rejestrując, że za oknem jest już nowy dzień. Półprzytomnie spojrzała na mężczyznę w kolejowym mundurze.
 - Proszę się ocknąć, chciałbym zobaczyć pani bilet i tej małej. Ile ma lat?
 - Ma sześć lat. Zaraz pokażę jej książeczkę zdrowia, a tu nasze bilety, bardzo proszę. Gdzie jesteśmy? Daleko jeszcze do Gdańska?
 - Już bardzo blisko. Za chwilę będziemy w Pruszczu Gdańskim, a stamtąd to jakieś dwadzieścia minut. Dziękuję – podał jej bilety. – Mam nadzieję, że miała pani przyjemną podróż. Powodzenia – pożegnał się. Dopiero po jego wyjściu rozejrzała się po przedziale. Był pusty, podobnie jak korytarz. Przespała całą noc. Sięgnęła do biustonosza sprawdzając, czy pieniądze są na miejscu. Były. Na szczęście. Obudziła Lusię mówiąc jej, że musi skorzystać z toalety. Mała też chciała pójść. Ludka zabrała torebkę z dokumentami zostawiając plecak. W toalecie warunki były okropne. Nie było wody i nawet nie mogły się umyć. Postanowiła, że zrobią to jak tylko wysiądą z pociągu. Dwadzieścia pięć minut później stanęły na peronie gdańskiego dworca.



Joachim Szulc przetarł oczy i poczuł suchość w gardle. Usiadł na wersalce skrobiąc się intensywnie po zmierzwionych włosach i sięgnął po niedopitą butelkę wódki. Pociągnął spory łyk i głośno czknął. Poczuł, że fizjologia go wzywa. Chwiejnym krokiem ruszył w kierunku ubikacji. Nie udało się jednak i strugi moczu zalały mu spodnie.
 - Osz kurwa… - zaklął. Nie przejął się jednak tym zbytnio. Zawrócił i wszedł do kuchni. Miał kaca giganta. Zebrał ze stołu jakiś brudny kubek i napełnił go wodą z kranu. Wypił duszkiem całą zawartość. Zauważył kartkę na stole i zaczął czytać.
 - Co ta głupia dziwka zrobiła? Nawiała? Niech to szlag! Karina! Karina! Obudź się babo! Zobacz, co wymyśliła twoja córka!
Kobieta zwlokła się z kanapy i wolno podeszła do męża odbierając z jego ręki kartkę. Przebiegła wzrokiem po tekście.
 - A to dopiero… Co się przejmujesz. Dorosła jest, niech robi co chce. Przynajmniej kłopot z głowy, a nawet dwa kłopoty – roześmiała się chrapliwie. – Nie masz jakiegoś piwa? Suszy mnie.
 - Nie mam. Napij się herbatki – odpowiedział jej ironicznie. Skrzywiła się na taką propozycję i poczłapała z powrotem do pokoju.

czwartek, 14 lipca 2016

"SOBIE PRZEZNACZENI" - rozdział 10 ostatni

ROZDZIAŁ 10
ostatni


Mijało dziesięć miesięcy odkąd byli ze sobą. Bruno wciąż był zauroczony charakterem i nietuzinkową urodą Zuzy, która przy nim rozkwitła i zmieniła się w stuprocentową kobietę zakochaną w nim bez pamięci. Kolejny raz skróciła włosy i to dość mocno. To sprawiło, że wreszcie poczuła się dobrze sama ze sobą. Dawna garderoba wylądowała na śmietniku ze zdartymi do granic możliwości glanami i szerokim płaszczem ojca włącznie. Teraz ubierała się gustownie i z wielkim wyczuciem w stroje podkreślające jej szczupłą sylwetkę, do których zawsze dobierała eleganckie buty na obcasie. Odkryła świat kosmetyków i chociaż nadal nie malowała się przesadnie, to jednak lubiła pociągnąć rzęsy tuszem a usta pomadką. Bruno z przyjemnością rejestrował te wszystkie zabiegi i nie mógł oprzeć się wrażeniu, że tuż pod jego bokiem wyrosła mu zjawiskowa piękność.

Seniorzy też nie tracili czasu. Sobotnie, wspólnie spędzane popołudnia weszły im w krew. Henryk zadomowił się w domu Hanny na tyle, że często zostawał na noc i w dodatku nie spał sam. Oboje odkryli, że uwielbiają swoje towarzystwo i kochają się. Oboje jednak mieli wątpliwości i kompletnie nie wiedzieli jak zakomunikować o tym swoim dzieciom, a przede wszystkim jak one przyjmą te rewelacje.
 - Musimy poczekać na odpowiedni moment – mówiła pełna obaw Hanna. – Mam wyrzuty sumienia, ale czy to moja wina, że zakochałam się po raz drugi? Przecież tego nie planowałam.
W takich razach Henryk przytulał ją mocno i pocieszał.
 - Może nie będzie tak źle? Zuza i Bruno też są parą i jestem pewien, że będą nas oceniać przez pryzmat swojego uczucia. Nie martwmy się na zapas. Będzie dobrze.

Któregoś popołudnia Bruno podjechał pod dom matki. Długo się nie odzywała, aż wreszcie zadzwonił zaniepokojony. Zaprosiła go na obiad. Siedzieli teraz przy stole i rozmawiali cicho.
 - Jak ci się układa z Zuzią? Wszystko w porządku?
 - W jak najlepszym mamo – Bruno uśmiechnął się szeroko.
 - Skoro tak, to na co ty czekasz? Tracisz czas. Czekasz aż posiwieją ci skronie? Powinieneś oświadczyć się jej i wreszcie ożenić. Jak dalej będziesz się tak ociągał, ja w życiu nie doczekam się wnuków – powiedziała z pretensją w głosie. Roześmiał się słysząc ten argument.
 - Aż tak bardzo chcesz je mieć?
 - No pewnie! Henryk też o tym marzy.
Odłożył łyżkę obok talerza z zupą i popatrzył na matkę zastanawiając się nad czymś.
 - No właśnie. Henryk. Odkąd wróciliście z sanatorium odnoszę wrażenie, że staliście się nierozłączni. Co wy kombinujecie? – komicznie pogroził jej palcem.
 - Nic nie kombinujemy. Czy to coś złego, że lubimy się i lubimy razem spędzać czas?
 - Oczywiście, że nie. Ja bardzo się cieszę, że tak przypadliście sobie do gustu. Henryk jest naprawdę fajnym facetem. Ja nie miałbym nic przeciwko temu, gdybyś związała się z nim na stałe.
Hanna otworzyła usta ze zdumienia. To o czym nie miała odwagi powiedzieć synowi on sam wyartykułował bez najmniejszych wątpliwości i dał im zielne światło do dalszych poczynań.
 - Naprawdę nie miałbyś nic przeciwko temu? – zapytała chcąc się jeszcze upewnić. Bruno pogładził jej szczupłą dłoń.
 - Mamo, ja wiem, że ojciec był dla ciebie wszystkim, ale jego już nie ma, a ty jesteś w wieku, w którym spokojnie możesz i powinnaś ułożyć sobie życie od nowa. Niektórym nie jest pisana samotność i skoro dostał ci się tak wspaniały człowiek jak Henryk, to nie wypuszczaj go z rąk, bo taki drugi może ci się już nie trafić. A jeśli chodzi o Zuzkę, to w sobotę zamierzam jej się oświadczyć. Kupiłem już nawet pierścionek i zapewniam cię, że ze ślubem też nie będę zwlekał.
 - Bardzo się cieszę synku. Bardzo

W sobotę nie mógł już dospać. Zerwał się z łóżka bladym świtem i po dość skromnym śniadaniu ruszył do Warszawy. Tak się umówili, że weekend Zuza spędzi w Jeziornej. Dzień zapowiadał się piękny chociaż był początek października.
Drzwi otworzyło mu jego szczęście uśmiechając się do niego radośnie. Przytulił ją mocno całując te słodkie usta.
 - Gotowa? – zapytał cicho. Potaknęła twierdząco głową. – To chodźmy. Daj tę torbę. Mam taki plan, że najpierw podjedziemy do parku zdrojowego, żeby pospacerować, a potem na obiad. Zamówiłem nam stolik. Szkoda tracić taki ładny dzień na siedzenie w domu.

Szli wolniutko objęci podziwiając feerię barw jesiennych, opadłych liści. Mimo, że to był początek jesieni alejki były nimi usłane. Doszli do urokliwego drewnianego mostku i zatrzymali się na nim na chwilę. Bruno ze świstem wciągnął powietrze do płuc.
 - Czuć w powietrzu jesień. Spójrz, – wskazał ręką – co za uroczy obrazek. Mogłabyś go namalować. Mogłabyś namalować cały cykl. Takie wariacje na temat jesieni. Jestem pewien, że sprzedałyby się na pniu.  – Zuza uśmiechnęła się do niego wdzięcznie.
 - Chyba jesteś jedynym człowiekiem, który tak bezkrytycznie wierzy w mój malarski talent. Nie jesteś obiektywny.



 - Ależ jestem – odrzekł pośpiesznie. – Wierzę w ciebie, wierzę w siebie i wierzę w nas – sięgnął do kieszeni płaszcza wyjmując z niej małe pudełko. Uchylił wieczko i przykląkł na jedno kolano, patrząc w oczy oszołomionej Zuzy. – Wiesz jak bardzo cię kocham. Jesteś dla mnie najważniejszą osobą na ziemi. Nie potrzebuję więcej czasu, żeby mieć pewność, że tylko z tobą chcę iść przez życie i tylko przy tobie chcę się zestarzeć. Jesteśmy sobie przeznaczeni kochanie, dlatego tu i teraz pytam cię, czy zechcesz zostać moją żoną w chorobie i zdrowiu, w szczęściu i nieszczęściu, na dobre i na złe.
Jej oczy zrobiły się ogromne i lśniły od gromadzących się w nich łez.
 - Nie sadziłam, że to kiedyś nastąpi, że się oświadczysz – wyszeptała. – Jakoś do tej pory nie dopuszczałam myśli o małżeństwie. Jestem z tobą bardzo szczęśliwa i zostanę twoją żoną.
Podniósł się z klęczek, nałożył jej pierścionek na palec i przygarnął ją do siebie namiętnie wpijając się w jej usta.
 - To właśnie chciałem usłyszeć. Jestem szczęśliwy. Mam nadzieję, że zgodzisz się na ślub w święta?
 - W święta? W które święta? Wielkanocne? – zapytała podziwiając jednocześnie siejący blaskiem niewielki brylancik.
 - Nie…, zbyt długo musiałbym czekać… Chodzi o te grudniowe…
 - To strasznie mało czasu na przygotowania.
 - Zuza, ale co ty chcesz przygotowywać? O ile wiem, nie macie już ani bliższej, ani dalszej rodziny, a jeśli nawet jakaś jest, to i tak nie utrzymujecie z nią kontaktów. U mnie z kolei rodziny jest mnóstwo, ale po pogrzebie ojca postanowiłem, że nie chcę znać nikogo z nich. Oni ciągle wisieli u ojca w kieszeni, ciągle wydzwaniali prosząc o jakieś pożyczki, których nie mieli zamiaru spłacać. Myślę, że śmierć ojca rozwiązała problem wielu z nich. Ojciec nawet nie domagał się spłaty machając na wszystko ręką. Ja nie będę taki dobry. To banda nieudaczników i zwykłych pasożytów. Tata jeszcze nie ostygł, a oni na stypie myśleli tylko żeby nażreć się wykwintnego żarcia i naciągnąć mnie na koszty. Ani jeden z nich nie wspomniał ojca dobrym słowem. Bardzo mnie to zraniło. Mamę zresztą też. Długo nie mogła się uspokoić po pogrzebie. Dlatego nie mam zamiaru zapraszać nikogo. Najchętniej widziałbym tylko naszych rodzicieli i Stefana z Basią. To jego dziewczyna – zakończył posępnie. Zuza przytuliła się do jego ramienia.
 - Nie wiedziałam, że tak się sprawy mają. Ja też wolałabym skromny ślub i najlepiej tylko cywilny. Nigdy nie rajcowały mnie białe suknie ślubne i powłóczyste welony. To nie moja bajka. Nie jestem zbyt wierząca – dodała patrząc z obawą na Bruna. – A ty?
 - Ja w ogóle nie jestem wierzący. Jestem ateistą. Nawet nie jestem ochrzczony. Myślę, że w takiej sytuacji żaden ksiądz nie udzieliłby nam ślubu. Jakoś wcale nie jest mi przykro z tego powodu. W takim razie mamy ustalone. Załatwienie w urzędzie formalności, to betka i zajmie niewiele czasu. Za pieniądze, które mielibyśmy wydać na ślub z pompą pojedziemy sobie w super podróż poślubną.
Twarz Zuzy rozjaśnił uśmiech.
 - A dokąd?
 - Jeszcze nie wiem dokąd, ale na pewno w jakieś ciepłe, egzotyczne miejsce. Może Karaiby? Wiesz, biały piasek, lazurowy ocean, wygodne leżaki i drinki z parasolką. Upojne lenistwo. Byłoby wspaniale. Jutro jak będę odwoził cię do Warszawy wstąpimy do mamy i powiemy o zaręczynach. Ucieszy się. Twojemu ojcu też trzeba powiedzieć. Może zastaniemy go u mamy. Wiesz, że oni się spotykają od kiedy wrócili z sanatorium i w dodatku nie jest to przyjacielska relacja? Myślę, że zakochali się w sobie.
 - Serio? Wiem, że spotykają się od czasu do czasu, ale nie miałam pojęcia o „takiej” zażyłości. A to dopiero nowina…
 - Masz coś przeciwko?
 - Absolutnie nie – zaprzeczyła szybko. – Bardzo lubię twoją mamę, a ojcu od lat powtarzam, że powinien sobie ułożyć życie, a nie tkwić na tym świecie sam jak palec.
 - Cieszę się, że mamy takie samo zdanie na ten temat. A wracając do ślubu, to mamy całkiem sporo czasu. W tygodniu wyskoczymy po obrączki i rozejrzymy się za kreacją dla ciebie. Ja garniturów mam dość i na pewno wybiorę jakiś odpowiedni. Przyjęcie możemy zorganizować u mnie w domu. Miejsca jest pod dostatkiem, a nas będzie niewielu. Zamówimy dobry catering, jakiś smaczny tort i kelnera, lub dwóch do obsługi. Nic więcej nie będzie nam potrzebne. Przed ślubem zrobimy imprezę w pracowni. Chyba tak wypada, prawda?

Kiedy zajechali następnego dnia pod dom Hanny, faktycznie zastali tam Henryka. Opowiedzieli im o zaręczynach i wyłuszczyli powody, dla których chcą mieć skromny, cywilny ślub. Bez wątpienia uszczęśliwili tą informacją ich oboje, bo prześcigali się w gratulacjach.
 - Bardzo się cieszymy dzieci – mówiła wzruszona Hanna. – My też postanowiliśmy się pobrać, ale to dopiero w przyszłym roku. – Bruno mrugnął do Zuzy porozumiewawczo.
 - Nooo i wy nie tracicie czasu. I bardzo dobrze. Macie nasze błogosławieństwo.

Sprawy związane ze ślubem załatwiali zupełnie bezstresowo. Formalności w urzędzie trwały niecałą godzinę. Wyznaczyli sobie datę osiemnastego grudnia przed świętami. Wkrótce zadbali o obrączki, które były dość skromne. Zuza nie chciała nic wyszukanego i ekstrawaganckiego. To miały być płaskie krążki bez żadnych zdobień. Jej suknia też wisiała już w szafie. Była prosta, ale bardzo elegancka z połyskliwego jedwabiu i pięknie odszyta.
W pracowni urządzili imprezę z pompą i tańcami. Były przystawki, mnóstwo ciasta i tort, a także solidny obiad dla wszystkich. W sobotę wszyscy pracownicy stawili się jak jeden mąż w urzędzie stanu cywilnego z kwiatami i prezentem od całej załogi. Po zaślubinach otworzono jeszcze szampana, żeby wypić za zdrowie młodej pary. Potem świętowali już we własnym gronie.
Tak jak obiecał Zuzie Bruno, wyjechali w podróż poślubną na Karaiby, a konkretnie na Dominikę, państwo graniczące z Haiti.



Było tam wszystko, o czym tylko mogli zamarzyć. Cudowny hotel tuż przy plaży, biały piasek i czysty jak kryształ ocean, w którym nurkowali podziwiając faunę tego miejsca i robiąc tysiące zdjęć.





Nocami kochali się do utraty tchu wciąż głodni siebie, szaleńczo zakochani i nienasyceni. Wrócili opaleni, wypoczęci i szczęśliwi obiecując sobie, że to nie był pierwszy i ostatni ich pobyt w tym raju na ziemi.
Hanna i Henryk pobrali się sześć miesięcy po nich w pewną czerwcową sobotę. Zuza była już wtedy w czwartym miesiącu ciąży. Bruno podziwiał ją, bo wyjątkowo dobrze znosiła ten stan i ani myślała o tym, żeby zrobić sobie przerwę w pracy. Była aktywna do samego końca i to dosłownie, bo bóle porodowe złapały ją na budowie. Na szczęście Bruno przez ostatnie miesiące towarzyszył żonie obawiając się sytuacji takiej jak ta właśnie, że zacznie rodzić gdzieś na placu budowy doglądając swojego projektu. Dziecko urodziło się bardzo szybko. Zuza nawet nie wiedziała kiedy wyskoczyło na świat i oznajmiło ten fakt donośnym krzykiem. Kiedy Bruno zobaczył tę piękność, po prostu oniemiał, bo dziewczynka mimo, że była drobna, to na głowie miała burzę kruczoczarnych, kręconych włosów i duże zielone oczy tak jak matka. Na ten widok jego twarz pojaśniała ze szczęścia. Tulił Zuzę w ramionach i całował najgoręcej dziękując jej za tę śliczną kruszynkę. Obiecywał, że skoro wychodzą im takie piękne dzieci, koniecznie muszą popracować nad kolejnym. Dziadkowie też nie ukrywali radości gratulując im maleństwa, a Bruno tylko powtarzał w kółko, że gdyby nie byli sobie przeznaczeni ono nie pojawiłoby się na świecie.



Kiedy mała Ania skończyła dwa lata Zuza powiła kolejne dziecko. Tym razem chłopca. I on odziedziczył urodę po matce. Był łudząco podobny do Ani, gdy była oseskiem. Bruno szalał ze szczęścia. Gdyby mógł, nosiłby żonę na rękach.
 - Dałaś mi dwoje cudownych dzieci kochanie. Nawet nie wyobrażasz sobie jak bardzo jestem szczęśliwy, że was mam. Jestem wielkim farciarzem Zuzka i bardzo, bardzo was kocham.

K O N I E C