Łączna liczba wyświetleń

czwartek, 26 stycznia 2017

"SENS ŻYCIA" - rozdział 5

ROZDZIAŁ 5


Życie Pawła zwolniło. Przyszedł czas, że nie musiał już nigdzie jeździć i załatwiać spraw w urzędach. Można nawet powiedzieć, że się nudził. Wprawdzie Basia znosiła mu z biblioteki tony książek, ale ileż można czytać? Odwykł od telewizji, bo uznał, że podają tam tylko złe wiadomości lub wietrzą jakieś urojone, niezdrowe sensacje. Polityka nie interesowała go zupełnie.
Na świecie zrobiło się chłodniej. Nadeszła jesień. Trawa na łąkach pożółkła podobnie jak liście na drzewach, mimo to słońce rozpieszczało, bo chyba było jeszcze za wcześnie na szarugę i słotę. Póki co był złoty październik. Paweł nie zmienił nic ze swoich przyzwyczajeń. Jak zwykle rano robił zakupy i jechał z Momo na cmentarz, gdzie prowadził z Martą swoisty monolog. Często płakał, ale takie wizyty mimo wszystko oczyszczały mu umysł i po nich czuł się lepiej. Najgorsze były wieczory. Alkohol stał się stałym elementem w jego życiu. Wiedział, że nie powinien pić, ale dzięki temu mógł choć na chwilę zapomnieć.
Basia o niczym nie miała pojęcia do momentu, gdy którejś soboty przyszła jak zwykle zrobić mu porządki i przygotować na cały tydzień posiłki. W szafce pod zlewem znalazła cały karton pustych butelek. Po prostu ją zatkało. Wyszarpała pudło i weszła z nim do salonu.
 - To tak leczysz swoją rozpacz? Chyba oszalałeś. Już nie masz takiego zdrowia jak przed wypadkiem. Chcesz się zachlać na śmierć? Ja na pewno do tego nie przyłożę ręki. Zajmij się czymś. Masz fach w ręku. Mógłbyś serwisować komputery. Mówiłam ci kiedyś o tym. Przynajmniej zająłbyś głowę czym innym a nie tylko rozpamiętywaniem utraty Marty. Ona na pewno byłaby krytyczna wobec takiej postawy i nie pochwalałaby tego.
Pawłowi zrobiło się głupio zwłaszcza, że siostra miała absolutną rację.
 – Odstawię to. Przysięgam. Obiecuję też, że pomyślę o pracy – zadeklarował.
Basia tylko pokiwała głową i ubrawszy buty poszła wynieść puste butelki na śmietnik.


Spadł pierwszy śnieg. Wózek ślizgał się po nim, a Paweł męczył starając się zachować jego stabilność. Dwa razy wywrócił się, bo po prostu zakopał się w grubej warstwie śniegu. Pomogli mu przechodnie. Leśniak dowiedziawszy się o tym pojechał do sklepu ze sprzętem rehabilitacyjnym i zainwestował w nowe opony o głębokich żłobieniach. Podjechał potem do Pawła i je wymienił.
 - Teraz powinno być dobrze synku. Już nie będziesz się ślizgał.
 - Zwrócę ci pieniądze tato. Jestem ci bardzo wdzięczny, że o tym pomyślałeś. Ja sam nie miałem pojęcia, że opony do wózków mają różne bieżnikowanie. To zupełnie tak jak w samochodzie.
 - Jeśli bardzo chcesz? Nie były drogie. Za obie zapłaciłem sto dwadzieścia złotych.
Paweł uregulował dług i zaparzył im obu kawy. Leśniak umył ręce i usiadł na kanapie.
 - Niedługo święta. Kolędy też się zaczęły. Pomyśleliśmy, że zamówimy mszę za Martę.
Słysząc to Paweł się spiął.
 - Nie obraź się tato, ale mnie na tej mszy nie będzie. Po śmierci Marty znienawidziłem wszystko, co wiąże się z bogiem, z wiarą i z kościołem. To już nie moja bajka. Gdyby bóg istniał nie dopuściłby do tego wszystkiego, co się stało. Oszczędziłby moją kochaną dziewczynkę i uratowałby nasze dziecko – zalśniły mu w oczach łzy. – Oszczędziłby mi cierpień. Czym sobie na nie zasłużyłem? Czy byłem aż tak złym człowiekiem? Ta msza nie przyniesie nam żadnego pożytku, bo jedyny z niej pożytek będzie miał ksiądz. Pewnie zedrze z was ostatni grosz. Oni pod tym względem pozbawieni są jakichkolwiek skrupułów., byle tylko napchać własne kieszenie. On nie odprawi tej mszy, bo nam współczuje, ale dlatego, że dobrze na tym zarobi. Znienawidziłem ich za tę pazerną interesowność. Są zachłanni, obłudni i zepsuci do szpiku kości. Gdyby wierzyli w swojego stwórcę, czuli by bojaźń bożą i nie posuwali się do czynów niegodnych. Dobrze wiedzą, że to nie bóg stworzył człowieka, ale człowiek boga i na tym bazują wciskając ludziom ciemnotę i zabobon. A jednak trzeba przyznać, że w tym procederze przejawiają swój geniusz, bo sprzedają ludziom za ciężkie pieniądze towar, którego nikt nigdy na oczy nie widział. Obiecują raj i życie wieczne, choć żaden z nich nie ma bladego pojęcia, czy w ogóle takie coś istnieje. Tak właśnie powinno się robić interesy. Ogłupić narody, zniewolić i ciągnąć z nich zyski przez wieki. Są w tym mistrzami. Wiara i kościół to dwie różne bajki nie mające ze sobą nic wspólnego. Kiedy modlisz się do boga, nie potrzebujesz do tego pośredników.
 - Bluźnisz Paweł – przerwał tę tyradę Leśniak. – Nie powinieneś tak mówić. Bóg ciężko nas doświadczył, ale może miał dla nas taki plan. Trzeba wierzyć i zaufać.
 - Tato, straciłeś jedyną córkę, którą kochałeś nad życie. Jak w ogóle możesz jeszcze wierzyć i ufać! Ja nigdy nie pogodzę się z tym. Omijam kościół szerokim łukiem i już nigdy moja noga w nim nie postanie. Wy oczywiście zrobicie jak uważacie, ja nie będę się w to mieszał. Mnie wystarczą codzienne rozmowy z Martą na cmentarzu. Nie modlę się do żadnej istoty nadprzyrodzonej, bo takiej nie ma. Proszę tylko moją żonę, gdziekolwiek jest, żeby czuwała nad nami wszystkimi i otoczyła nas opieką. To mi wystarczy i bóg nie jest mi do niczego potrzebny.
Leśniak wstał. Nie był zły na zięcia. Widział jak wiele żalu, goryczy i złości jest w nim o to, że Marta odeszła.
 - Pójdę już synku. Mama na mnie czeka z obiadem. Bądź zdrów.
 - Przepraszam cię tato za ten wybuch, ale tak właśnie uważam.
 - Nie mam ci za złe. Do widzenia.

Rzeczywiście zaczęły się kolędy. Paweł był zdziwiony, że tak wcześnie. Był dopiero listopad. – Pewnie potrzebują kasy, lub boją się, że nie dotrą do wszystkich – myślał mściwie. – Chciwe kanalie.
O ironio taka wizyta dopadła też i jego. Wybierał się do parku na spacer z psem, gdy usłyszał dzwonek do drzwi. Podjechał, żeby otworzyć. Sądził, że być może to Basia, ale widok faceta w sutannie w towarzystwie dwóch ministrantów odebrał mu mowę. Mierzyli się wzrokiem przez chwilę i w końcu Paweł wykrztusił.
 - Pan w jakiej sprawie?
 - Są kolędy – ksiądz uśmiechnął się nieszczerze. Nie był przyzwyczajony do takiej obcesowości. Zazwyczaj otwierano przed nim drzwi na całą szerokość i traktowano z właściwą dla kapłana atencją. - Przyszedłem pomodlić się z panem i porozmawiać chwilę. – Paweł uśmiechnął się ironicznie kręcąc przecząco głową.
 - Nieee. Pan przyszedł wyciągnąć ode mnie pieniądze. Możemy zawrzeć umowę. Jeśli poda mi pan jeden rzetelny dowód na istnienie boga, wtedy jestem gotów wpuścić pana, porozmawiać i zapłacić za pańską fatygę.
 - Jest mnóstwo dowodów na jego istnienie.
 - Tak? A jakich? Ja proszę tylko o jeden.
 - No chyba nie będziemy rozmawiać na korytarzu – obruszył się duchowny.
 - A dlaczego nie? Miejsce dobre jak każde inne. No więc…?
Było widać, że ksiądz jest u kresu wytrzymałości. Zrobił się purpurowy na twarzy.
 - Skoro tak, to ja poproszę o to samo. Proszę mi podać jeden rzetelny dowód na to, że Bóg nie istnieje.
 - Proszę bardzo. Gdzie był pański miłosierny i dobry bóg, gdy działała święta inkwizycja, która wyrzynała ludzi na podstawie dowodów wyssanych z palca. Gdzie był pański bóg, gdy w jego imieniu toczono wojny religijne, gdzie on był, gdy w obozach koncentracyjnych mordowano niewinnych ludzi i wreszcie gdzie był, gdy umierała moja żona i moje nienarodzone dziecko, a ja sam zostałem przykuty do wózka? Gdyby był taki dobry, wspaniałomyślny i sprawiedliwy, nigdy nie dopuściłby do tych rzezi. Gdzie jest teraz, gdy mali chłopcy stają się ofiarami niewyżytych seksualnie sług pańskich a trauma pozostaje im na całe życie? – wyrzucił z siebie jednym tchem. – To on każe wam łupić najbiedniejszych, wyciągać od nich ostatni grosz? To on każe wam prawić kazania o moralności, gdy w waszych szeregach jest brud jak w stajni Augiasza? Doskonale wiecie, że tam na górze nic nie ma i to dlatego czujecie się tacy bezkarni. Teraz kolej na pana. Chcę usłyszeć jeden dowód na to, że on istnieje.
Wzburzenie księdza sięgnęło zenitu. Odwrócił się na pięcie i w milczeniu ruszył na schody.
 - Nie chce pan rozmawiać? – rzucił za nim Paweł. – Prawda bywa bolesna, a ja wywaliłem ją panu prosto w oczy. Idziemy Momo.
Zamknął drzwi na klucz i wyjechał przed dom kierując się w stronę parku.

Zimny wiatr wkręcał się pod każde załamanie kurtki wywołując przykry dreszcz. Paweł otulił się szczelniej kołnierzem i nacisnął na głowę kaptur. Wciąż nie mógł się uspokoić po tej rozmowie z księdzem. Im częściej obserwował poczynania przedstawicieli kościoła i im więcej czytał na ich temat, tym bardziej upewniał się w przekonaniu, że to jak postępuje jest ze wszech miar słuszne. Każdy powinien rozstrzygać takie sprawy we własnym sumieniu. Jego podpowiadało mu, że to on ma rację, nie oni. Czy gdyby nie miał takich ciężkich przeżyć i nie doświadczył tak ogromnej straty, nadal byłby przykładnym katolikiem chodzącym co niedzielę do kościoła i żarliwie się modlącym? Być może. Z drugiej strony uważał, że te ciężkie dla niego miesiące spowodowały, że szerzej otworzyły mu się oczy. Basia i ojciec wydawali się zgorszeni jego postawą. Teraz doszedł do kompletu Leśniak. On nie zabraniał im wierzyć, ale uważał, że i oni nie powinni ingerować w tę jego drastyczną woltę dotyczącą wiary. Niech każdy żyje jak chce. Właśnie podbiegł Momo kładąc mu piłeczkę na kolanach. Zamachnął się i rzucił ją z całej siły. Pies radośnie merdając ogonem pobiegł za nią. Paweł uśmiechnął się. Nigdy by nie przypuszczał, że to cudowne zwierzę tak do niego przylgnie i odwrotnie. Sam już nie wyobrażał sobie życia bez psa. Wciągnął na dłoń rękawiczkę i rozejrzał się za drugą. – Zgubiłem? – pogrzebał w kieszeniach.
 - Przepraszam bardzo, to chyba należy do pana? – usłyszał za plecami kobiecy głos. Odwrócił się z wózkiem i ujrzał przed sobą dziewczynę w czerwonej czapce opatuloną kolorowym szalikiem, trzymającą w dłoni jego rękawiczkę. Uśmiechnął się.
 - Bardzo pani dziękuję. Myślałem, że ją zgubiłem.
 - Nie ma za co. Widuję tu pana często z psem – kontynuowała rozmowę.
 - A tak. Mam psa-asystenta. Tam gania – wskazał ręką. – Lubi latać za piłką.
 - Ja też mam psa tej rasy, a raczej sunię – zagwizdała. Zza splątanych krzewów wybiegł płowy labrador. – Jest jeszcze młoda. Ma niecały rok, ale jest bardzo kochana. Mona przywitaj się – rzuciła do psa. – Sunia podeszła do wózka i obwąchała go ostrożnie. Paweł pogładził ją po łbie, ale była dość nieufna.


 – Jest śliczna. Ja jak zobaczyłem pierwszy raz Momo od razu się w nim zakochałem. To bardzo mądry i spokojny pies. Momo, chodź do mnie! – krzyknął. Pies podbiegł posłusznie i na widok swojej psiej koleżanki zaczął wesoło merdać ogonem. – Skoro nasze psy się już poznały to i nam wypada to zrobić – wyciągnął rękę do kobiety. – Paweł Stec.
 - Wiktoria Broll. Po prostu Wiki. Może pospacerujemy trochę? Zimno jest bardziej odczuwalne, gdy stoi się w miejscu.
Paweł pchnął kółka wózka.
 - To prawda. Mieszkasz tu gdzieś niedaleko?
 - Dwie przecznice stąd. Lubię ten stary park. Często tu jestem razem z Moną. Ty chyba przychodzisz tu codziennie?
 - Tak. Zawsze przed obiadem. Latem jeżdżę na łąki te za miastem. Bardzo lubię to miejsce. Wystarczy przejechać przez przejście dla pieszych i już jest się w innym świecie. Momo buszuje w trawach a ja wystawiam twarz do słońca. Kocham takie klimaty. Cisza i spokój.
 - Nigdy tam nie byłam, ale przecież nic straconego.
 - Co robisz w życiu? Pracujesz, studiujesz?
 - W zeszłym roku skończyłam studia, ale z pracą kiepsko. Zarejestrowałam się w Urzędzie Pracy, żeby dostać przynajmniej zasiłek. Sami do tej pory nie zaproponowali mi nic, co byłoby zgodne z moim wykształceniem.
 - A co kończyłaś?
 - Informatykę, ale nastawiłam się na projektowanie stron internetowych i programowanie. Niestety, tu w Łasku nie za bardzo jest wybór jeśli chodzi o firmy informatyczne. O ile się orientuję jest dokładnie jedna.
 - Tak wiem – Paweł był pod wrażeniem informacji udzielonych przez dziewczynę. – Pracowałem w niej aż do wypadku.
 - Też jesteś informatykiem? – zapytała zdziwiona.
 - Tak jakby. Na razie nie pracuję w zawodzie. Mam rentę socjalną, chociaż chodzi mi po głowie otworzenie jakiegoś małego serwisu komputerowego i nawet miałbym środki, żeby w takie coś zainwestować. Na razie jednak wszystko kończy się na planowaniu. Nie bardzo mogę się zebrać do kupy.
 - A może ja mogłabym ci w tym pomóc? Obiecaj, że przynajmniej zastanowisz się nad tym. Ja wiem, że znamy się dokładnie od – spojrzała na zegarek – godziny i dwudziestu minut, ale myślę, że sporo moglibyśmy zdziałać wspólnymi siłami.
Paweł roześmiał się.
 - Nie przysłała cię tu czasem moja siostra Basia? Już od jakiegoś czasu ciosa mi kołki na głowie, żebym zrobił coś ze swoim życiem.
 - Niestety nie znam twojej siostry. Być może kiedyś będę miała okazję ją poznać. Tak więc pudło.
Paweł zatrzymał się. Byli przed jego domem.
 - Tu mieszkam. Obiecuję, że pomyślę o twojej propozycji i jak się spotkamy ponownie to powiem, co zadecydowałem, a na razie – wyciągnął do dziewczyny dłoń – do zobaczenia. Miło się gadało. – Oddała uścisk i uśmiechnęła się szeroko.
 - To na razie. Mona idziemy.
Stał jeszcze chwilę przed domem patrząc jak się oddala. Rozmowa z nią dala mu do myślenia. Przede wszystkim nigdy się nie zdarzyło, żeby zaczepiła go jakaś dziewczyna i zaczęła rozmowę. Czasem przystawali starsi ludzie, ale rozmowa była właściwie o niczym, głównie o zdrowiu i pogodzie. – A może to ty Martuś ją przysłałaś, żebym szybciej podjął decyzję odnośnie pracy? To ty nasłałaś mi pomocnika? W dodatku dość atrakcyjnego. Jeśli maczałaś w tym palce, to chyba powinienem być ci wdzięczny.

Przyszykował obiad dla siebie i Momo. Pozmywał naczynia i pościerał blaty. Jakoś słabo się czuł. Miał wrażenie, że od środka pali go ogień. Zmierzył temperaturę i już wiedział. Przeziębił się. Termometr wskazywał trzydzieści osiem kresek. – Jeszcze tego mi brakowało – mruknął zły sam na siebie. Sięgnął po telefon i wybrał numer do Basi.
 - Przepraszam, że zawracam ci głowę, ale przemarzłem dzisiaj w parku i przeziębiłem się. Mogłabyś przyjść wieczorem i wyprowadzić Momo? Ja nie dam rady. Słaby jestem.
 - Oczywiście, że przyjdę. Masz jakieś leki na przeziębienie? Jeśli nie, to zabiorę ze sobą.
 - Coś tu się znajdzie. Wziąłem aspirynę i idę do łóżka. Jest tu jeszcze rutinoscorbin i coś na gardło, ale gardło mnie nie boli.
 - Dobrze. Będę o siódmej.

Choroba rozłożyła go na kilka dni. Do południa przychodził tata Pawła, żeby wyprowadzić psa. Wieczorem wpadała Basia. Początkowo chciała wezwać lekarza, ale zaprotestował.
 - To zwykłe przeziębienie. Nic mi nie będzie. Poleżę trochę i będzie dobrze.
Po tygodniu poprawiło mu się na tyle, że rano wyruszył w swoją wędrówkę po sklepach. Potem pojechał na cmentarz. O tej porze kręciło się tu niewielu ludzi. Podjechał do nagrobka i wyciągnął z reklamówki znicze. Zapalił je i wpatrując się w płomień zaczął rozmowę z Martą.
 - Chyba wkurzyłem twojego tatę. Chce zamówić mszę za ciebie. Zbuntowałem się. Od kiedy cię nie ma przestałem wierzyć w boga. Coraz częściej dostrzegam hipokryzję kleru. Oni nie są w porządku. Wyraziłem swoje zdanie a tata chyba się na mnie obraził. Nie moja wina, że przestałem wierzyć. Mam go oszukiwać, że jest inaczej? Wiesz, że lubię jasne i szczere sytuacje. Powiedziałem mu, że nie będę na tej mszy. Wolę przyjechać tutaj i porozmawiać z tobą.
Tydzień temu poznałem w parku dziewczynę. Ma na imię Wiktoria i też kończyła informatykę tak jak my, tylko rok lub dwa później. Zaczęliśmy rozmawiać i zaproponowała mi pomoc w założeniu serwisu komputerowego. Myślisz, że to dobry pomysł? Doszedłem do wniosku, że już najwyższy czas kochanie, żebym otrząsnął się z tego marazmu i zaczął wreszcie coś robić. Coś, co przyniesie mi jakiś dochód. Pieniądze kiedyś się skończą i zostanę tylko o tej nędznej rencinie. Bądź przy mnie skarbie i wspieraj mnie. Wierzę, że mi się uda, ty tylko czuwaj nade mną. Ostatnio trochę chorowałem. Przeziębiłem się, ale już wszystko jest w porządku. Basia bardzo pomaga i reszta rodziny też. Cieszę się, że ich mam. Bez nich chyba bym się załamał. Będę już jechał Martuś. Opiekuj się naszym maleństwem. Bardzo was kocham – otarł łzy z twarzy i założył rękawiczki. Chciał już odjechać, gdy usłyszał swoje imię.
 - Paweł, to ty? – przed jego oczami pojawiła się Wiktoria. Za nią stał dobrze zbudowany, wysoki mężczyzna. - Z tydzień cię nie widziałam. Co ty tu robisz?
 - A ty?
 - Dzisiaj jest rocznica śmierci naszych rodziców. To mój starszy brat Aleksander, a to Paweł, o którym ci opowiadałam. – Mężczyźni uścisnęli sobie dłonie. Wiki odruchowo spojrzała na nagrobek przeczytawszy na nim „śp. Marta Stec”. – To twoja mama? – zapytała. Paweł pokręcił głową.
 - To moja żona. Zginęła tragicznie w wypadku samochodowym. Była w siódmym miesiącu ciąży. Ja zostałem kaleką, choć wierzcie mi wolałbym umrzeć razem z nią – zaszkliły mu się oczy. Współczucie jakie wymalowało się na twarzy Wiki było szczere.
 - To wielki dramat. To nie powinno się zdarzać ludziom w tak młodym wieku. Nasi rodzice też zginęli tragicznie w katastrofie kolejowej cztery lata temu. Wracasz już do domu?
 - Tak.
 - W takim razie podwieziemy cię. Usiądziesz z przodu a ja z Momo pójdę do tyłu. To jednak kawałek drogi, przynajmniej ręce ci odpoczną.
 - Dziękuję. Jestem wam bardzo wdzięczny.

czwartek, 19 stycznia 2017

"SENS ŻYCIA" - rozdział 4



ROZDZIAŁ 4


Po załatwieniu najważniejszych formalności Basia wreszcie trochę odetchnęła i Paweł chyba też. Sprawdziły się jej słowa dotyczące renty. Na komisji przebadano go, ale sytuacja była zupełnie oczywista tak jak diagnozy specjalistów. Przyznano mu rentę socjalną. Niewiele tego było, właściwie tylko tyle, żeby nie umrzeć z głodu. Niecałe siedemset złotych. Trochę się martwił, bo wiedział, że po opłaceniu mieszkania i mediów niedużo mu zostanie, żeby przetrwać. Basia widziała to bardziej optymistycznie. Nie miała wątpliwości, że pomoc finansowa zarówno jej jak i ojca będzie wręcz niezbędna i nie robiła z tego problemu. To Paweł miał największe opory przed przyjęciem takiego wsparcia, bo doskonale wiedział, że na razie nie będzie w stanie zwrócić im choć części zainwestowanych w niego pieniędzy.
Basia dbała o niego. Rano szykowała smaczne śniadania, po których wyciągała go na spacery. Często zachodzili na cmentarz. Pawła ciągnęło tam. Tylko w tym miejscu jego rozedrgane serce spowalniało i wyciszało się. Basia doskonale to rozumiała i zmodyfikowała nieco plan spacerów. Najpierw więc był cmentarz, a potem pobliski park. Wciąż jednak pamiętała o psie, którego bardzo chciała kupić dla Pawła. Rozesłała wici wśród swoich znajomych i przyjaciół. Zaangażowała w akcję Leśniaków. To Józef poddał jej pomysł, że którejś soboty można zorganizować u nich grilla w ogrodzie i zrobić przy okazji zrzutkę.
 - Ogród jest duży i pomieści sporo osób Basiu. Stach, mój sąsiad, którego znasz, ma wielki grill, ja też jakiś mam. Zainwestowalibyśmy w dobre mięsko, boczek, może trochę warzyw i jestem pewien, że ten pomysł by wypalił. Ty musiałabyś tylko zrobić jakieś zaproszenia i ściągnąć jak najwięcej osób.
Basia była pod wrażeniem kreatywności Leśniaka i zapaliła się do jego pomysłu. Zrobienie zaproszeń nie nastręczyło problemu. Opisała w nich z czym się wiąże cała akcja i że wpłacane kwoty są zupełnie dowolne.

Od wczesnego popołudnia dom Leśniaków tętnił życiem. Osób przybywało. Byli to koledzy i koleżanki Basi z pracy, znajomi jej ojca i państwa Leśniaków, koledzy Pawła i Marty ze studiów. Przybyło też studenckie małżeństwo, którego ślub zakończył się dla Marty tak tragicznie. Oboje podeszli do Basi i przedstawili się. Kobieta wyciągnęła z torebki kopertę i podała ją Stecównie.
 - Pani Basiu, chcieliśmy ofiarować na zakup pieska dla Pawła dziesięć tysięcy. Doskonale wiemy, że nie wróci to Marcie życia i nie spowoduje, że Paweł będzie chodził, ale uważamy, że pomysł na zakup wyszkolonego psa jest znakomity i na pewno ułatwi Pawłowi funkcjonowanie. Bardzo jest nam go żal, a Martę opłakujemy do tej pory.
 - To bardzo hojny gest z państwa strony. Dziękuję w imieniu swoim i Pawła. Siedzi tam, w cieniu. Podejdźcie i przywitajcie się. Na pewno się bardzo ucieszy. Dawno nie miał kontaktu z nikim z waszej paczki.
Kiedy odeszli Basia podeszła do grilla, przy którym urzędował jej ojciec z Józefem Leśniakiem.
 - Wyobraźcie sobie, że jest już pierwsza wpłata i to ogromna. Przyjechali ci młodzi z Sieradza, u których Marta i Paweł byli na weselu. Ofiarowali dziesięć tysięcy. To połowa potrzebnej sumy. Wspaniale, prawda? Zaczynam wierzyć, że wkrótce Paweł będzie szczęśliwym posiadaczem czworonożnego przyjaciela.
Długie stoły ustawione w literę „U” zaczęły zapełniać się misami z grillowanym karczkiem, soczystym boczkiem, kiełbaskami i warzywami przypieczonymi na ruszcie. Dzień by bardzo ciepły, więc zadbano też o napoje i zimne piwo. Kiedy towarzystwo zabrało się za jedzenie wstała Basia i chrząknąwszy zagaiła
 - Kochani, chcielibyśmy z całego serca podziękować za waszą obecność tutaj. Bez waszej pomocy nigdy nie udałoby nam się zrealizować tego, co zamierzamy. Zarówno Paweł, ja, jak i cała nasza rodzina jesteśmy wam ogromnie wdzięczni. Ja jestem bardzo szczęśliwa, bo nawet nie zdawałam sobie sprawy jak wielu wokół siebie mamy ludzi życzliwych i o wielkim sercu. Powiem tylko jeszcze, że tam obok grilla stoi szklany słój. Do niego można wrzucać pieniążki, ile kto uważa i ile kto może. Będziemy wdzięczni za każdy grosz. A teraz życzę wszystkim smacznego i miłej zabawy.
Zachęceni goście pałaszowali ze smakiem wspaniale przyprawioną karkówkę, dzieło pani Leśniakowej, zajadali się boczkiem, który rozpływał się w ustach i smakowali własnego wyrobu kiełbasek. Basia kursowała między kuchnią a stołem donosząc herbatę i kawę. Na stołach pojawiły się blachy równo pokrojonego ciasta drożdżowego z rabarbarem, truskawkami i jagodami. Pawła obstąpiła grupka jego kolegów ze studiów. Składali mu kondolencje z powodu śmierci Marty. Niektórzy z nich nie dotarli na jej pogrzeb.
 - Cieszymy się Paweł, że udało ci się wyjść z tego ciężkiego wypadku. Wierzymy, że będzie coraz lepiej, choć rozumiemy jak musi być ci ciężko. Życie jednak toczy się dalej i dla ciebie na pewno się jeszcze nie skończyło. To, że nie możesz chodzić niczego nie zmienia, bo równie dobrze możesz energię przenieść na coś zupełnie nowego. Słyszałeś o drużynie na kółkach? – zapytał Mateusz, jeden z kolegów.
 - Nie…, co to takiego?
 - To drużyna paraplegików takich jak ty. Też mieli podobne przejścia, ale dzięki grze i kontaktom z ludźmi podobnymi do siebie wyszli z psychicznego dołka. Grają w piłkę ręczną na wózkach. Są naprawdę świetni. Biorą udział w paraolimpiadach. Ty zawsze byłeś wysportowany i na pewno dałbyś sobie radę.


 - No nie wiem…, nie jestem przekonany… Dla mnie to chyba za wcześnie.
 - To zrozumiałe bracie, ale gdybyś się zdecydował to oni przyjmą cię z otwartymi ramionami. Tu masz wizytówkę. Ja jestem jednym z trenerów i chętnie bym cię widział w naszej drużynie. Pomyśl o tym.
 - Pomyślę, obiecuję…
Impreza udała się nadzwyczajnie. Późnym wieczorem Basia usiadłszy w salonie Leśniaków odkręciła wieczko słoja i wysypała pieniądze na stolik. Zaczęło się wielkie liczenie. Nie mogli uwierzyć, że ludzie byli aż tak hojni. W słoju było prawie dwadzieścia dwa i pół tysiąca. Podekscytowana Basia z wypiekami na policzkach mówiła, że to więcej niż potrzebują, że razem z tymi dziesięcioma tysiącami otrzymanymi od pary z Sieradza mają ponad trzydzieści tysięcy.
 - Dwadzieścia wezmę ze sobą jak pojadę do fundacji. Resztę wpłacę Pawłowi na konto. Zawsze będzie mógł dobrać, kiedy zabraknie mu na życie.
 - Nie, nie Basiu – sprzeciwił się. –Te pieniądze powinnaś podzielić na pół. Połowa dla moich teściów i połowa dla was. Przynajmniej w ten sposób spłacę część długu jaki wobec was mam.
 - Nie ma mowy Paweł – Józef podniósł się z fotela i poklepał go po ramieniu. Ja nie przyjmę tych pieniędzy. Nic nie jesteś nam winien. Nie masz żadnych zobowiązań wobec nas.
 - Ale…
 - Nie ma żadnego „ale” chłopcze. Masz czyste konto, a pieniądze ci się przydadzą.
 - Pan Józef ma rację Paweł – powiedziała wzruszona Basia. – Ja i tata też nie chcemy od ciebie żadnych pieniędzy. Nasze pensję wystarczają nam i nie potrzebujemy więcej. Jutro pojadę do banku i wpłacę ci na konto te dwanaście tysięcy.

Basia nie traciła czasu. Tydzień później zabrawszy zgromadzoną dokumentację i pieniądze pojechała do Zduńskiej Woli. Bez trudu odnalazła fundację i kobietę, która ją prowadziła. W zaciszu jej gabinetu wyłuszczyła z czym przyjechała.
 - Bardzo zależy nam na tym psie. Brat ma niedowład kończyn dolnych, nie porusza się samodzielnie. Ręce na szczęście ma sprawne. Nie jest natomiast w zbyt dobrej formie psychicznej. Obecność psa ułatwiłaby mu życie a przede wszystkim zmusiła do wyjścia z domu. To trochę taka obrona przed apatią, przygnębieniem i ciągłym rozpamiętywaniem śmierci żony, którą bardzo kochał. Przywiozłam ze sobą całą dokumentację, w której opisany jest przebieg jego leczenia i diagnozy. Te nie są optymistyczne, bo przerwanie rdzenia jest trwałe i nie ma szans na to, że kiedyś będzie chodził. Mam też ze sobą pieniądze na opłacenie szkolenia psa. W internecie wyczytałam, że to dwadzieścia tysięcy.
 - Tak, zgadza się, ale w przypadku pani brata suma będzie niższa. Dwadzieścia tysięcy kosztuje wyszkolenie psa dla kogoś, kto ma porażenie czterokończynowe. Brat, jak pani mówi, ma sprawne ręce i tu mówimy o kwocie szesnastu tysięcy.
Basię ucieszyła ta wiadomość.
 - Czyli możemy załatwić tę sprawę już dzisiaj?
 - Tak, bez problemu. Niedawno dostaliśmy duży miot szczeniąt labradora i już przyuczamy je do pracy. Są jeszcze małe i głupiutkie, więc to trochę potrwa. Przeważnie oddajemy psa choremu po sześciu, siedmiu miesiącach szkolenia, jeśli szkolimy od szczenięcia. W przypadku dorosłego psa następuje to nieco szybciej. Jeśli pani ma ochotę to pokażę pani jak to się odbywa, a później dokończymy formalności.
Kobieta zaprowadziła ją do sali jako żywo przypominającej salę gimnastyczną. Trenowano właśnie dwanaście szczeniaków. Wszystkie jasnej maści.
 - Jakie one śliczne – zachwyciła się Basia. – Wyglądają jak beżowe kuleczki.
 - Jeszcze są małe. Mają po trzy miesiące, ale w krótkim czasie będą dużymi, silnymi psami. Rosną bardzo szybko. Dzisiaj nie jestem w stanie pani powiedzieć, którego szczeniaka przydzielimy bratu. Najlepiej by było, żeby za miesiąc, czy dwa sam mógł tu przyjechać. Staramy się dostosować charakter i temperament psa do charakteru właściciela. Wzajemne reakcje na siebie są tu bardzo ważne.
 - To zrozumiałe. Paweł jest raczej spokojnym i zrównoważonym człowiekiem. Nie miewa napadów złości i na pewno nie jest typem choleryka.
 - To ważna informacja i na pewno wybierzemy dla niego odpowiedniego psa. A teraz chodźmy jeszcze do biura. Musi pani wypełnić kilka dokumentów.

Basia wracała z fundacji w doskonałym nastroju. Zanim tam pojechała, doczytała się, że na takie psy jest ogromny popyt i spora kolejka, tymczasem pani prezes załatwiła sprawę właściwie od ręki. Tłumaczyła, że to dlatego, że za dwa miesiące hodowcy szykują im do przekazania kolejny miot, więc będzie sporo szczeniąt do wyszkolenia. Dzięki temu, że fundacja współpracuje z hodowcami, jej klienci nie czekają miesiącami w kolejkach.
 - To, że hodowcy nastawieni są wyłącznie na zysk nie do końca jest prawdą – mówiła. – My współpracujemy z takimi, którzy zawsze jeden miot szczeniąt oddają fundacji całkowicie za darmo doskonale rozumiejąc potrzeby ludzi niepełnosprawnych. Oczywiście nie są to tylko labradory, ale także psy innych ras. Owczarki niemieckie, golden retrievery, czy zwyczajne wielorasowce. My chętnie przyjmujemy do tresury wszystkie mając na uwadze ogromne potrzeby ludzi z niedowładami.
Basia była pod ogromnym wrażeniem jej słów. Dziesięć razy jej dziękowała mówiąc, że jest bardzo wdzięczna za szybkie załatwienie sprawy.
U Pawła zrobiła sobie porządnej kawy i usiadła wygodnie na kanapie zdając mu relację.
 - Załatwiłam wszystkie formalności. Wypełniłam kilka dokumentów. Dobrze, że pomyśleliśmy o pełnomocnictwie dla mnie, bo było potrzebne. Widziałam tresurę piesków. Są jeszcze małe, ale takie śliczne i bardzo pojętne. Jeden z nich będzie twój. Mają zadzwonić i umówić się z nami, bo musisz tam pojechać i obawiam się, że nie tylko jeden raz, ale poproszę pana Józefa, żeby nas zawiózł. Pies musi oswoić się z tobą, a przy okazji trochę poćwiczyć, żebyś mógł się zorientować, czego od niego wymagać. I najlepsza wiadomość dzisiejszego dnia. Okazało się, że wytresowanie psa dla paraplegika z niedowładem nóg jest tańsze, niż tresura dla osoby mającej porażone wszystkie kończyny. Tańsza o cztery tysiące. Jutro wpłacę ci resztę pieniędzy na konto. Z fundacją uregulowałam wszystko. Tak się cieszę, że udało mi się załatwić formalności w ciągu jednego dnia. Teraz pozostaje nam czekać tylko na telefon od nich. A ty? Jak sobie poradziłeś dzisiaj?
 - Dobrze. Byłem na cmentarzu i przesiedziałem tam ze dwie godziny. Nie jechałem już do parku, tylko wróciłem do domu i czekałem na ciebie.
 - Jadłeś coś?
 - Podgrzałem sobie zupę. Nie jestem głodny.

Wreszcie doczekali się telefonu z fundacji i umówili się z jej prezeską na sobotę. I tym razem Józef nie zawiódł i zawiózł rodzeństwo na miejsce. Pani prezes przywitawszy się z nimi zaprowadziła ich do jednego z pokoi zapowiadając, że za chwilę pojawi się tu treser wraz z psem wybranym dla Pawła.
Istotnie nie minęło dziesięć minut, gdy do pomieszczenia wszedł człowiek prowadząc na smyczy psa. Pies był bardzo spokojny i posłuszny. Wykonał kilka podstawowych komend dostając za każdym razem jakiś przysmak. Pojawiła się i pani prezes.
 - Przedstawiam państwu naszego wychowanka Momo. Ma pięć miesięcy i jeszcze trochę szkolenia przed sobą. Jednak jak zdążyli się państwo zorientować, potrafi już bardzo wiele. Momo, to będzie twój pan – wskazała na Pawła – przywitaj się z nim. – Pies podszedł do wózka i polizał Pawła dłoń. On odruchowo położył ją na łbie psa i zaczął pieszczotliwie głaskać.
 - Jesteś naprawdę śliczny i taki grzeczny – powiedział cicho. – Myślę, że będziemy dobrymi przyjaciółmi. – Podasz mi łapę? – Pies zareagował natychmiast. Paweł pochylił się i przytulił twarz do jego pyska. – Dobry piesek. Lubisz pieszczoty, prawda? Który pies ich nie lubi? Wspaniałe zwierzę – podniósł głowę i uśmiechnął się do tresera. – Jak często będzie można go odwiedzać? Bardzo chciałbym, żeby przyzwyczaił się do mnie.


 - Myślę, że jeśli panu na tym bardzo zależy, to może pan przyjeżdżać co dwa tygodnie. To wystarczający czas, by mógł się pan przekonać jakie pies robi postępy.
 - Tato, wszystko w twoich rękach. Zgodzisz się przywozić mnie tu?
 - Nie ma sprawy synku. Za dwa tygodnie w sobotę pojawimy się tutaj.
 - Dziękuję. Nie poradziłbym sobie bez ciebie. Momo – zawołał psa – chodź, pożegnaj się ze mną – poklepał kolano. Pies stanął na dwóch łapach opierając się o bezwładną nogę Pawła i liznął jego policzek. Paweł roześmiał się. – Bez wątpienia pieszczoch z ciebie. Do zobaczenia Momo. Jesteś wspaniałym psem.
Wracali. W pewnym momencie Paweł odwrócił się do siedzącej na tylnym siedzeniu Basi i powiedział
 - Bardzo ci dziękuję, że pomyślałaś o psie dla mnie. Teraz wiem, że to był najwspanialszy pomysł, jaki mógł przyjść ci do głowy. Pies jest naprawdę świetny i na pewno będzie genialnym towarzyszem.

Dni mijały, a oni sukcesywnie kupowali rzeczy, które powinien mieć taki pies. Wraz z Basią wybrali dla niego wygodne legowisko, komplet misek i wielki wór suchej karmy. Im bliżej było do odebrania Momo z fundacji tym bardziej rosły zapasy psiego jedzenia. Basia co rusz znosiła puszki z mięsem przeznaczone dla zwierzaka, ale też zastrzegała, że pies powinien jeść i świeże mięso. Paweł sporo czytał o opiece nad takim zwierzęciem w internecie. Teoretycznie byli przygotowani.
W fundacji był kilka razy. Pies szybko do niego przywykł i nawet piszczał, gdy Paweł opuszczał go na kolejne dwa tygodnie. Wreszcie nadszedł dzień, w którym mieli zabrać Momo już na zawsze. Paweł był podekscytowany. Podczas tych wizyt sporo nauczył się od tresera i wiedział jak postępować w nawet najbardziej zaskakujących sytuacjach.
Pies zgodnie z tym, co mówiła prezes fundacji, miał bardzo łagodny charakter. W lot odczytywał potrzeby swojego pana i był gotów dla niego do największych poświęceń. Każdego ranka czekał cierpliwie, aż Paweł weźmie prysznic, ubierze się, założy mu uprząż i wyjdzie z nim na codzienny spacer. Rano zawsze najpierw były zakupy. Miejscowy rzeźnik tak bardzo polubił Momo, że zawsze miał dla niego smaczne, mięsne kąski. Nierzadko dawał Pawłowi ścinki z dobrego gatunkowo mięsa mówiąc, że na pewno już tego nie sprzeda, a pies będzie miał ucztę. Paweł doceniał bardzo tę życzliwość a Momo  serdecznie witał się z masarzem.
Po zakupach Paweł zazwyczaj jeździł na cmentarz. Tam spędzał sporo czasu. To było jedyne miejsce, gdzie mógł spokojnie pomyśleć nad swoim życiem i powspominać Martę. Nadal miewał sny i chociaż budził się po nich z krzykiem, to nie dlatego, że to były koszmary. Ten krzyk wyrażał raczej bezsilność, rozpacz i wielką tęsknotę za kobietą, którą ukochał nad życie.
Czasami popijał, gdy dopadała go tamta rzeczywistość i wspomnienia wypadku. Pił głównie piwo, ale czasem i mocniejsze trunki po to tylko, żeby zapomnieć, żeby nie pamiętać.
Odbyła się też rozprawa sądowa, a raczej dwie rozprawy. Człowiek, który zabrał mu Martę i dziecko dostał dwanaście lat i zakaz prowadzenia pojazdów. Paweł na rozprawie zobaczył go po raz pierwszy i dziwił się sam sobie, że zamiast ogromnej wściekłości, którą powinien czuć, on odczuwał wyłącznie żal. Widział jak bardzo znękany jest ten człowiek, jak bardzo żałuje tego co zrobił. Widział jego żonę z dzieckiem na ręku i tu pozazdrościł mu. Sąd zasądził na jego rzecz spore odszkodowanie, ale gdy usłyszał, że sprawca nie jest w stanie zapłacić całej kwoty i on odpuścił zgadzając się na jej połowę. Chciał mieć już to za sobą. Udział w rozprawach wykończył go emocjonalnie. Musiał tam siedzieć i słuchać o przebiegu wypadku i jego następstwach. Nie widział w tym większego sensu. Takie grzebanie w przeszłości rozdrapywało tylko jego rany. Gdy mówiono o Marcie i o tym, że pod sercem nosiła siedmiomiesięczne dziecko rozpłakał się na dobre. Błagał sędziego, żeby dali już spokój, lub pozwolili mu opuścić salę, bo nie jest w stanie tego słuchać. Sędzia się zgodził i Paweł do końca rozprawy siedział wraz z Momo na korytarzu. Wjechał tylko na ogłoszenie wyroku.
Kiedy wrócili już do domu Pawła i rozsiedli się na kanapie sącząc smolistą kawę Józef powiedział mu, że on na jego miejscu nie zgodziłby się na mniejsze odszkodowanie.
 - Jesteś zbyt wrażliwy i dobry. Litujesz się nad nimi a nawet nie wiesz, czy oni postąpiliby tak samo będąc na twoim miejscu.
 - Daj spokój tato - odpowiedział łagodnie. – Widziałeś jego żonę? Jego małe dziecko? Jej też nie będzie łatwo, gdy on będzie siedział w więzieniu. Nie mówmy już o tym, to dla mnie zbyt bolesne. Poza tym Marta na pewno podzieliłaby moje zdanie.