Łączna liczba wyświetleń

środa, 16 grudnia 2015

"Z DALEKIEGO KRAJU" - rozdział 1,2,3,4,5



Z DALEKIEGO KRAJU



ROZDZIAŁ 1


Klif był wysoki, mocno wypiętrzony, smagany przez lata porywistym wiatrem i obmywany spienioną, morską wodą u podstawy. To było chyba najwyższe miejsce w Cleggan i najpiękniejsze. Z jego szczytu rozpościerał się widok na całą zatokę i niewielki port pełen rybackich kutrów wypływających każdego wieczora na połów makreli, tuńczyków i łososi. Patrząc nieco w prawo można było dostrzec resztki wieży obserwacyjnej zbudowanej tu w czasie wojen napoleońskich.
Samo Cleggan było niedużą, wioską, której mieszkańcy zajmowali się głównie rybołówstwem. Znali się tutaj wszyscy i wszyscy o wszystkich wiedzieli wszystko.

Stojąca na szczycie klifu młoda kobieta splotła rozwiane na wietrze długie, kasztanowe włosy i otuliła się szczelniej grubym, wełnianym swetrem. Nie pochodziła stąd. Przyjechała tu dwa lata temu wraz ze swoim przyjacielem i chociaż początkowo miejscowi traktowali ich z rezerwą, to z czasem to się zmieniło, bo docenili wielką pracowitość Maćka, a także jej łagodność, uprzejmość i szczerość z jaką traktowała każdego człowieka. Z racji jej imienia wywodzącego się jeszcze z czasów celtyckich nazywali ją morskim klejnotem.
Uśmiechnęła się do swoich myśli, by zaraz potem się zasmucić. Pomyślała o swojej rodzinie, którą zostawiła w dalekiej Polsce, by ruszyć w swoją prywatną odyseję. Tak postanowili z Maćkiem. Po skończeniu studiów i bezskutecznym poszukiwaniu pracy nie widzieli innego wyjścia, jak tylko wyjazd za chlebem, bo powodziło im się coraz gorzej. To Maciek wpadł na pomysł, żeby spróbować w Londynie. Tak też zrobili. Przez rok wycierali bruki tego miasta zatrudniając się dorywczo lub na niezbyt długie okresy czasu. Tu podobnie jak w Polsce, trzeba było mieć znajomości, żeby dostać pracę w biurze i w dodatku w swoim zawodzie. Szarpali się i oszczędzali każdego pensa, żeby pomóc swoim rodzinom. Nie o takiej pomocy marzyli oboje. Sądzili, że każdego miesiąca wysokość kwoty posyłanej do kraju będzie imponująca i pozwoli przeżyć ich bliskim bez stresu. Niestety tak się nie stało, choć ich rodziny bardzo doceniały każdą taką przesyłkę.
Któregoś dnia przeczytała w jakiejś gazecie ogłoszenie o zatrudnieniu w irlandzkim Cleggan. Nawet nie wiedziała, gdzie to jest. Ktoś napisał, że potrzebuje do pracy małżeństwo, którego zadaniem będzie prowadzenie małego pensjonatu, zresztą jedynego we wsi. Nie byli małżeństwem, jednak postanowiła zadzwonić. Człowiek, który odebrał telefon musiał być już starszy. Poznała to po głosie. Wyłuszczyła mu, że jest gotowa przyjechać wraz ze swoim przyjacielem, ale nie są małżeństwem. Mężczyzna po drugiej stronie słuchawki ucieszył się. Poinformował ją jeszcze, że pensjonat nie jest zbyt duży, ma siedem pokoi, kuchnię i jadalnię, a pokoje dla personelu są na jego tyłach. Umówili się na konkretny termin, który przypadał za tydzień. Tyle właśnie mieli, żeby zamknąć londyński epizod i dotrzeć do Cleggan.
Studiując mapę odszukali je wreszcie na zachodnich krańcach wyspy. W internecie nie znaleźli o nim zbyt wielu wiadomości. Żeby się tam dostać, musieli dolecieć do Shannon, a stamtąd albo samochodem, albo autobusem do Clifden, z którego mieli jeszcze około dwunastu kilometrów. Nie zrazili się jednak. Perspektywa stałego zatrudnienia była bardzo kusząca. Maciek miał zająć się pracami gospodarskimi i dostawami, a ona sprzątaniem gościnnych pokoi, gotowaniem i finansami pensjonatu. Nie bali się pracy i wierzyli, że wreszcie będą się mogli trochę odkuć finansowo.
Kiedy dotarli do Clifden po kilku godzinach jazdy z Shannon, postanowili coś zjeść. Byli już porządnie głodni. Weszli do jednego z tutejszych pubów i zamówili tradycyjny Irish Stew, gulasz irlandzki przygotowywany z baraniny lub jagnięciny duszonej z ziemniakami, cebulą, marchwią i pietruszką. Popijając gorącą herbatę rozglądali się po niezbyt zatłoczonym pubie. Maciek zagadnął barmana o Cleggan i jak można się tam dostać. On wskazał na człowieka siedzącego z drugiej strony baru i rzekł.
 - Widzicie tego rudzielca? To Bernen MacDoyle – listonosz. Jak go ładnie poprosicie, to na pewno nie odmówi podwózki. Lubi pogadać, a w czasie drogi nie ma z kim. A zresztą… - machnął ręką – Bernen! Jedziesz do Cleggan?
 - A co, chcesz się zabrać? – odpowiedział mężczyzna chrapliwym głosem.
 - Ja nie, ale ta dwójka by chciała. Jadą do Arta MacGowena. Weźmiesz ich?
 - Pewnie – przyjrzał się uważnie młodym. – Za dziesięć minut, akurat zdążycie wypić herbatę.
Podziękowali mu i w niedługim czasie zapakowali się do jego rozklekotanej furgonetki.
 - To jedziecie do starego Arta, tak? Na odpoczynek?
 - Nie… Jedziemy do pracy. Dał ogłoszenie do prasy i odpowiedzieliśmy na nie.
 - Aaa…, rozumiem… Nie dziwię się. Stary Art… Jest już naprawdę stary i ledwie sobie radzi. Zimą jeszcze pół biedy, bo rzadko kto zapuszcza się w te odległe rejony Irlandii. Latem jest trochę gorzej, bo często zaglądają tu turyści, a tym trzeba zapewnić posiłek i nocleg. Art już nie daje rady. Słaby jest.
Po pół godzinie zatrzymał samochód przed ładnym domem pokrytym drewnianym gontem. Wskazał na niego palcem.
 - To tutaj. Chodźcie, zaprowadzę was – wysiadł z furgonetki i rozejrzał się dokoła. – Art! – krzyknął. – Art! Jesteś w domu!? Gości ci przywiozłem!
 - Czemu tak wrzeszczysz. Nie jestem głuchy – rozległo się za ich plecami. Jak na komendę odwrócili się. W ich stronę podążał wsparty na lasce starszy człowiek. Mocno utykał, a jego ogorzała twarz była poorana siecią zmarszczek. Przystanął obok i przyjrzał się ciekawie dwójce młodych. - Chcecie pokój? To może być trudne, bo jest nieprzygotowany. Już nie mam tyle siły co dawniej. Jeśli chcecie wynająć, będziecie musieli sami zadbać o przebranie pościeli. Również o posiłki. Kucharka nie żyje, a ja nie potrafię pichcić.
 - Panie MacGowen, my jesteśmy z ogłoszenia – odezwał się Maciek. – Przyjechaliśmy zgodnie z umową. – Twarz staruszka wypogodziła się w momencie.
 - Chyba sam Bóg mi was zesłał. W takim razie chodźcie. Pokażę wam wasze pokoje i zapoznam ze wszystkim.
Pożegnali się z miłym listonoszem i chwyciwszy walizki podążyli za swoim pracodawcą. Pokoje były nieduże, ale jak na ich potrzeby zupełnie wystarczające. MacGowen oprowadził ich po całym budynku.
 - Sami widzicie jakie to wszystko zaniedbane. Koniecznie trzeba posprzątać. Niedługo zacznie się sezon, a ja nie mogę nikogo przyjąć. To jak macie na imię? Najpierw ty – wskazał na dziewczynę.
 - Ula. Mam na imię Ula. Urszula Cieplak. – Starzec uśmiechnął się szeroko.
 - Czy wiesz co znaczy po celtycku twoje imię? Morski klejnot. Mam nadzieję, że okażesz się prawdziwym klejnotem Ula. – Zarumieniła się.
 - Bardzo się o to postaram. Mój przyjaciel ma na imię Maciek. Maciek Szymczyk. Trochę trudne to do wymówienia.
 - To prawda, ale i tak będę się do was zwracał po imieniu. Teraz rozpakujcie się i jeśli nie jesteście zbyt zmęczeni, rozejrzyjcie się po okolicy. Od jutra trzeba będzie zacząć solidnie pracować. I jeszcze jedno pytanie. Macie prawo jazdy?
 - Mamy oboje.
 - To świetnie. W garażu stoi samochód. Nim trzeba będzie przywozić turystów z Clifden, chyba że dotrą tu własnym transportem, a także przywozić zaopatrzenie. To na razie tyle.

Szybko przywykli do nowych warunków. Okolica była bardzo piękna, choć to piękno było raczej surowe, ale mimo to urzekające. Wybrzeże stanowiły skaliste klify, a im dalej w głąb lądu, tym więcej było zieleni. Nie bez powodu Irlandia nazywana była szmaragdową wyspą. Za dużo do zwiedzania nie było, bo wioska była mała, a domy rozsiane w sporej od siebie odległości. Zwyczajowo stał tu kościół, szkoła, nieduży punkt pocztowy, pub, a życie mieszkańców kumulowało się w niewielkim porcie i umiejscowionym przy nim targu rybnym. Tu mogli się zaopatrywać w owoce morza i ryby. Po resztę musiał Maciek jeździć do Clifden. Stary Art dał mu adresy hurtowników i to u nich kupował świeżą baraninę lub jagnięcinę, czy jarzyny. Z biegiem czasu okrzepli. Ula wysprzątała wszystkie pokoje i przygotowała je dla potencjalnych gości. Zajęła się też kuchnią. Oboje bardzo polubili Arta, a i on pokochał tę dwójkę z Polski. Ula była mu szczególnie bliska. To ona smarowała jego nogi maściami, żeby tak mocno nie bolały. Parzyła mu zioła i wzywała z Clifden lekarza, kiedy czuł się gorzej. Dbała o niego jak o członka własnej rodziny.
Sezon zaczynał się z początkiem czerwca i wtedy mieli najwięcej pracy. Nie narzekali jednak. Art wynagradzał ich uczciwie. Wreszcie trochę odetchnęli, bo na siebie wydawali bardzo niewiele i dzięki temu mogli posyłać więcej pieniędzy swoim bliskim. Turystami byli przeważnie ludzie młodzi, głównie studenci historii, których nęciły tutejsze stare grobowce i tajemnicze kamienie pochodzące zapewne z okresu neolitu podobnie jak Stonehenge.
Oni na szczęście nie byli zbyt wymagający i zjadali wszystko, co ugotowała Ula. Często uśmiechała się słysząc jak żartują w wesołej gromadzie. Wspominała wówczas czasy, kiedy wraz z Maćkiem studiowali na SGH w Warszawie. Nie mieli tam przyjaciół. Zawsze trzymali się tylko we dwoje i nie szukali innego towarzystwa. Szkoda. Być może teraz inaczej wyglądałoby ich życie, gdyby mieli oddanych przyjaciół lub choćby dobrych kolegów? Może tam w Polsce wraz z nimi założyliby jakiś świetnie prosperujący interes i nie musieliby wyjeżdżać? Na szczęście te niezbyt wesołe myśli rozwiewał zawsze czyjś śmiech lub żart.

Wraz z nastaniem jesiennych chłodów zdrowie Arta zaczęło mocno szwankować. Miał osiemdziesiąt siedem lat i cierpiał na wiele starczych chorób. Najbardziej we znaki dawał mu się artretyzm. Surowy klimat tych okolic też nie pomagał wyzdrowieć.
Któregoś szarego, listopadowego poranka Ula weszła z tacą do jego pokoju. Chciała go nakarmić, bo już nie potrafił tego zrobić sam. Zauważyła, że siedzi w fotelu i podejrzewała, że spędził w nim całą noc. – Pewnie znowu ten okropny ból nie pozwolił mu się położyć – pomyślała ze współczuciem. Odsłoniła ciężkie zasłony, żeby wpuścić do pomieszczenia nieco światła.
 - Dzień dobry Art, przyniosłam ci trochę gorącej owsianki. Mam nadzieję, że jesteś głodny? – zabrała z tacy talerz, ściereczkę i podeszła do niego. Zauważyła, że śpi z otwartymi ustami, a na brodę sączy mu się strużka śliny. Delikatnie wytarła mu ją i przysunęła sobie krzesło. - Art, obudź się. Śniadanie. – Nie zareagował. Potrząsnęła delikatnie jego ramieniem. Osunął się bezwładnie na bok. Wystraszona cofnęła się nieco, a potem w panice zaczęła wołać Maćka. Wpadł do pokoju jak burza, bo przestraszył go nienaturalnie piskliwy głos Uli. Rozdygotana splotła ręce na piersiach i wydukała.
 - Czy…, czy możesz sprawdzić mu puls? On…, on chyba nie żyje…
Maciek podszedł do staruszka i przytknął mu dwa palce do szyi, ale nic nie wyczuł.
 - Trzeba zadzwonić po lekarza. On chyba naprawdę umarł Ula. Nie wiem, co my teraz zrobimy, ale nie możemy go tak zostawić. Trzeba go pochować. Nie miał przecież żadnej rodziny.
Lekarz przyjechał w ciągu godziny. Przywitał się z nimi i udał wprost do sypialni Arta. Jeden rzut oka wystarczył, by mógł stwierdzić zgon.
 - Zmarł biedny Art. Dla niego to lepiej, bo nie musi już walczyć z tą paskudną chorobą. Musicie iść do księdza i zamówić pochówek. Dajcie mi znać o pogrzebie. Przyjadę. Lubiłem starego.
Zrobili tak jak powiedział im lekarz. Ksiądz zaprowadził ich na stary cmentarzyk usytuowany tuż przy kościele i pokazał im miejsce.
 - Sam je wybrał, gdy był w miarę sprawny, a ja jeszcze dzisiaj ogłoszę zgon na wieczornej mszy. Najdalej za dwa dni trzeba będzie go pochować. Jeśli nie chcecie trzymać go w domu to przy kościele jest mała kaplica, w której zawsze umieszczamy zmarłych. Przejdźcie jeszcze do wioski i załatwcie trumnę u stolarza. On ją przywiezie tutaj. Za dwie godziny przyślę ludzi, żeby zabrali ciało. - Podziękowali i chcieli zapłacić za pochówek, ale ksiądz odmówił. - Dużo zawdzięcza mu tutejsza społeczność. To on był fundatorem tego kościoła i choćby z tego względu nie będę brał pieniędzy. To był bardzo szczodry i uczciwy człowiek. Świeć Panie nad jego duszą.

Pochówek rzeczywiście odbył się za dwa dni i zgromadził niemal wszystkich mieszkańców Cleggan. Przyjechało też sporo ludzi z Clifden. Pogrzeb był bardzo uroczysty. Ksiądz powiedział o Arcie wiele ciepłych słów. Ludzie płakali, bo wielu spośród nich doznało dużo dobrego ze strony staruszka. Ula i Maciek też mieli mokre policzki. Oni przecież zawdzięczali mu pracę, a teraz będą musieli wyjechać, tylko nie wiadomo dokąd.
Po mszy wyprowadzono trumnę, która spoczęła w upatrzonym przez Arta miejscu. Jeszcze stano nad nią dłuższą chwilę, a później tłum zaczął rzednąć. Do Uli i Maćka poszedł lekarz wraz z jakimś człowiekiem dzierżącym pod pachą płaską aktówkę.
 - Ula, Maciek, przedstawiam wam Gillmora O’Shea. Jest notariuszem i chciałby z wami porozmawiać. – Zdziwili się oboje. Ula uśmiechnęła się smutno.
 - W takim razie zapraszam obu panów na skromną stypę do pensjonatu. Będą też przyjaciele Arta. 



ROZDZIAŁ 2


Wraz z Brit i Muriel, żonami tutejszych rybaków poustawiała wszystkie potrawy na stole zachęcając gości do częstowania się. Maciek zadbał o Guinnessa, piwo, którym przeważnie raczyli się miejscowi. Kiedy już wszyscy nasycili żołądki wstał O’Shea i zagaił.
 - Moi drodzy pewnie o tym nie wiecie, ale stary, dobry Art zostawił testament. Zadzwonił do mnie któregoś dnia i spotkaliśmy się uzgadniając jego treść. Nie miał żadnej bliższej ani dalszej rodziny, za to pokaźny jak na tutejsze warunki majątek. Za chwilę otworzę dokument i odczytam ostatnią wolę zmarłego.
Wyjął dużą, szarą kopertę i z jej środka wyciągnął zalakowany dokument. Złamał pieczęć i rozpostarł papier.

Ja Art MacGowen urodzony dnia 10 kwietnia 1927 roku w Clifden, zdrowy na umyśle postanawiam rozdzielić mój majątek pomiędzy wymienione niżej osoby:
 - 20 tysięcy euro daruję na rzecz budowy dzwonnicy przy tutejszym kościele. Na beneficjenta wyznaczam księdza Carney’a Logana.
 - 50 tysięcy euro przeznaczam na rzecz rozbudowy targu rybnego, a na beneficjenta wyznaczam Spółkę Rybacką w Cleggan. Na rzecz owej spółki przeznaczam dodatkowe 50 tysięcy euro na remont kutrów.
 - 20 tysięcy euro dla miejscowej szkoły na zakup sprzętu komputerowego i oprogramowania.
 - 100 tysięcy euro dla Brit i Connora MacKinley’ów, moich najlepszych przyjaciół, na odbudowę spalonego domu.
Ponadto pensjonat i przyległą ziemię o powierzchni dwustu akrów zapisuję Urszuli Cieplak i Maciejowi Szymczykowi za ich dobre serce i uczynienie mojego życia w jego ostatnich chwilach znośniejszym. Zapisuję też dla każdego z nich po 100 tysięcy euro, czym chcę wyrazić moją ogromną wdzięczność za troskliwą opiekę, bo dbali o mnie oboje jak rodzone dzieci.

Rozległ się głośny szloch i notariusz przerwał czytanie patrząc skąd dochodzi. To Ula płakała, a wraz z nią wszyscy ci, którzy wymienieni byli w testamencie. Brit przytuliła ją go siebie.
 - Nie mogę w to uwierzyć. Dzięki szczodrości Arta będziemy mieć nowy dom. Z tego starego zostały tylko spalone kikuty.
 - Brit, jak on mógł zostawić nam to wszystko i jeszcze tyle pieniędzy – łkała Ula. – Przecież nie zrobiliśmy nic takiego. Pokochaliśmy go tylko, bo był dobrym, uczciwym człowiekiem. Nie możemy tego przyjąć.
 - Musicie to przyjąć Ula – odezwał się notariusz. – Art przewidział taką reakcję i uczulił mnie na nią. Wiedział, że jesteście skromnymi ludźmi, ale bardzo doceniał waszą pracę w pensjonacie i wasz stosunek do niego. Może był i chory, ale na pewno nie cierpiał ani na ślepotę, ani na sklerozę. To już właściwie koniec. Testament jest opatrzony czytelnym podpisem Arta i moim, a także datą spisania go. Tu mam jeszcze dla was akty notarialne dotyczące darowizny. Każdy egzemplarz musicie podpisać. Jeden z nich będzie dla mnie. Proszę – rozdał wszystkim dokumenty.

Po wyjściu gości usiedli jeszcze z kubkami ziołowej herbaty. Wciąż nie mogli w to wszystko uwierzyć. Ula czuła się przytłoczona całym dzisiejszym dniem.
 - I co my poczniemy Maciuś z tym spadkiem? Przecież samej ziemi jest strasznie dużo. Dwieście akrów to z osiemdziesiąt hektarów. Szmat ziemi.
 - Myślę Ula, że powinniśmy dobrze wykorzystać tę schedę. Art na pewno by tego chciał. Ziemię można puścić w dzierżawę, lub zacząć ją użytkować, a część pieniędzy przeznaczyć na małą rozbudowę pensjonatu. Tylko na dwa, trzy pokoje. Pomyślałem też, że przydałoby się pole namiotowe i miejsce na caravaning. Takie pole z prawdziwego zdarzenia z polową kuchnią i sanitariatami. Moglibyśmy popracować nad stroną internetową i zachęcić ludzi do wypoczynku tutaj. Zimy są tu surowe, ale latem moglibyśmy nieźle zarobić na takiej działalności. Najpierw jednak wyślemy pieniądze do domu. Ucieszą się i przynajmniej przez jakiś czas nie będą musieli zaciskać pasa. Marzy mi się, żeby ściągnąć moich staruszków tutaj.
 - Tutaj? Nie chcesz kiedyś wrócić do Polski? – Maciek uśmiechnął się pod nosem.
 - Nie mówiłem ci jeszcze, ale chyba się zakochałem. – Ula wytrzeszczyła oczy.
 - Zakochałeś się? W kim?
 - W Erin MacKinley.
 - W córce Brit? Nie do wiary, choć muszę przyznać, że urodziwa z niej panna. Ma piękne, gęste włosy jak większość tutejszych rudzielców, ale oczy odziedziczyła po Brit. Duże i niespotykanie zielone. A ona przynajmniej wie, że się w niej kochasz? Powiedziałeś jej?
 - Co nagle to po diable Ula. Powiem jej, powiem. Myślę, że i ja nie jestem jej obojętny, bo zawsze zerka na mnie ciekawie, gdy jestem w pobliżu i uśmiecha się.
 - Mam nadzieję, że okaże się twoją drugą połówką – przeciągnęła się i przetarła oczy. – Pójdę się położyć. Mam dość na dzisiaj. Ty też nie siedź za długo. Dobranoc.

Następnego ranka zrobiła im śniadanie. Po nim Maciek pojechał do Clifden rozejrzeć się na rynku materiałów budowlanych, a Ula ubrawszy się ciepło i zarzuciwszy na siebie gruby, wełniany sweter postanowiła pójść na cmentarz. W ogródku zerwała resztę kolorowych astrów i zaopatrzona w ich bukiecik powędrowała w stronę kościoła. Na świeżo usypanym kopczyku leżało kilka wieńców. Ułożyła je, żeby nie wyglądały zbyt chaotycznie i pod krzyżem umieściła astry ze zniczem. Pomodliła się za duszę Arta dziękując mu w myślach za ten hojny dar, którym ich obdarzył. Wyszła z cmentarza i stanęła bezradnie nie wiedząc, co ma ze sobą począć. Turystów nie było. Sezon się skończył i musieli czekać na następny. Wąską dróżką biegnącą wśród rdzawej trawy poszła w stronę portu. Pomyślała, że zadatkuje na pomnik dla Arta. Mieli tutaj takiego domorosłego kamieniarza, który rzeźbił w naturalnych kamieniach nagrobki. Z materiałem nie było problemu, bo różnej wielkości kamieni mieli tu pod dostatkiem. Przy kei natknęła się na Connora MacKinley’a czyszczącego sieci. Przywitała się z nim i przycupnęła obok na drewnianym pachołku. Connor uśmiechnął się do niej.
 - Sama jesteś? Gdzie masz Maćka?
 - Pojechał do Clifden rozejrzeć się za materiałami budowlanymi, również dla was. Chce rozeznać się w cenach, bo ma zamiar rozbudować pensjonat. Jak już będzie wszystko wiedział na pewno do was zajrzy. Myślę, że na wiosnę chcielibyście rozpocząć budowę.
 - To prawda. Art zrobił nam wielką niespodziankę. Chcemy odbudować jak najszybciej. Mieszkanie z teściami nie zawsze jest dobrym pomysłem – mrugnął do niej okiem. – A ty gdzie idziesz?
 - Do Fergussona. Chcę dać mu zaliczkę na pomnik dla Arta.
 - To dobry pomysł Ula. My się dołożymy. Wiele mu zawdzięczamy. Jak będziesz znała już koszty to powiadom nas, dobrze?
 - Dobrze. Idę, a ty pozdrów ode mnie dziewczyny.
Fergusson zaskoczył ją mówiąc, że pomnik jest już opłacony przez księdza dobrodzieja i właśnie nad nim pracuje.
 - Jak tylko dowiedział się od was o zgonie porozumiał się ze mną i prosił, żebym zabrał się za rzeźbienie. Za tydzień skończę i postawię go na swoim miejscu.
Zdziwiona, ale szczęśliwa podziękowała mu i wolnym krokiem ruszyła na najwyższy klif w okolicy. Lubiła to miejsce. O tej porze roku było dość wietrzne i w dodatku niczym nieosłonięte, ale to jej nie przeszkadzało. Stawała w jego najwyższym punkcie i z zachwytem spoglądała na malowniczo rozbijające się o skały fale. Chłonęła ten widok. W Polsce nie spotkała się z niczym podobnym. Ten spacer będzie jednym z jej ostatnich w tym roku. Za chwilę spadnie śnieg i zrobi się przeraźliwie zimno. Taką zimę jak tutaj można przeżyć siedząc w domu przy płonącym kominku, popijając gorące kakao. Jak mróz będzie duży to nawet rybacy nie wypłyną na połów, bo przeważnie lód skuwa zatokę, a Spółka Rybacka nie posiada lodołamacza, żeby uwolnić ją od niego. Może to właśnie w lodołamacz powinni zainwestować? Właściwie w zimie to życie w Cleggan zamiera*. Rybacy wykorzystują ten czas na naprawę sieci, a ich kobiety zajmują się ręcznymi robótkami. Ula z Maćkiem spędzają czas głównie w internecie rozmawiając ze swoimi rodzinami. Płynie wówczas wiele łez, bo tęsknią wszyscy jednakowo mocno.
Westchnęła głęboko i wytarła oczy, z których porywisty wiatr wycisnął trochę słonej wilgoci. Splotła rozwiane na wietrze długie, kasztanowe włosy i otuliła się szczelniej grubym, wełnianym swetrem. Czas wracać. Już południe. Niedługo pewnie wróci Maciek. Trzeba przygotować jakiś obiad. Z ociąganiem skierowała swe kroki w kierunku pensjonatu.

Maciek wrócił rozentuzjazmowany. Udało mu się dotrzeć do hurtowni, w której mogli się zaopatrzyć dosłownie we wszystko, w dodatku po bardzo okazyjnych cenach. Koniecznie musiał powiedzieć o tym MacKinley’om. W pośpiechu zjadł obiad i pognał na złamanie karku zostawiając Ulę samą. Wiedziała, że nie tylko te dobre wieści go tak pośpieszają, ale przede wszystkim zielone oczy Erin. Po jego wyjściu posprzątała pokoje dla gości, choć tak naprawdę wcale tego nie wymagały. Robiła to z obowiązku, by być na bieżąco, bo przecież nigdy nic nie wiadomo i nawet o tej porze roku mogą się trafić jacyś niespodziewani turyści. Na to jednak za bardzo nie liczyła, bo sam Art jak jeszcze żył powtarzał, że późna jesień i zima to martwy czas dla pensjonatu i pies z kulawą nogą tu nie zajrzy chyba, że miejscowy.
Pozamykała drewniane okiennice. Wiatr się wzmagał, a niedomknięte trzaskały o futryny. Omiotła spojrzeniem ostatni już pokój i zadowolona zeszła do kuchni. Zrobiła sobie kawy i włączyła laptop. Teraz to było ich okno na świat. Weszła na skypa i po chwili zobaczyła uśmiechniętą twarz swojego młodszego brata.
 - Cześć siostra. Co słychać?
 - Witaj Jasiu. Zawołaj wszystkich, bo mam do przekazania wieści. Po chwili na ekranie monitora pojawił się jej ojciec i najmłodsza z Cieplaków – Beatka. – Ula uśmiechnęła się na widok całej trójki.
 - Witajcie kochani. Mam trochę wesołych i trochę smutnych wiadomości. Wczoraj pochowaliśmy Arta. Zmarł biedaczek kilka dni temu w nocy. Żadne z nas nic nie słyszało. Po pogrzebie okazało się, że zostawił testament i ujął w nim nas oboje. Zapisał nam pensjonat, ziemię i po sto tysięcy euro. To ogromny majątek. Maciek ma plany związane z rozbudową hotelu. Chce też ściągnąć tutaj rodziców, ale o tym pewnie sam im powie. Ja też chciałabym, żebyście byli przy mnie, ale to ponad dwa i pół tysiąca kilometrów, a droga bardzo męcząca, bo nie ma bezpośredniego połączenia. Z twoim sercem tato nie dałbyś rady. Pomyślałam sobie, że może ja przyjadę do was zanim zacznie się tutaj sezon. Cały maj mogłabym być z wami. Przyślemy wam też trochę pieniędzy. Właściwie nie takie trochę, ale znacznie więcej. Nie będziecie musieli tak bardzo skąpić na wszystko. Kup dzieciakom porządne ubrania na zimę tato i sam też zadbaj o siebie. Koniec biedowania. Zróbcie sobie bogate święta. Pieniędzy wystarczy też na pomnik dla mamy. Zamów tato taki z granitu. Szkoda, że mnie tam nie ma. Sama pozałatwiałabym wszystko szybciej.
Cieplak otarł z oczu łzy.
 - Nie martw się córcia. Jasiek pomoże i załatwimy wszystko tak jak chcesz. Bardzo brakuje nam ciebie i bardzo tęsknimy. Dziękujemy, że o nas pamiętasz i o nas dbasz. Dbaj też o siebie. Ubieraj się ciepło, bo tam ostry klimat. Wszyscy chcemy cię uściskać. Będziemy odliczać dni do maja. Kochamy cię córcia.
 - I ja was bardzo kocham. Odezwę się wkrótce, a wy sprawdzajcie konto w banku. Jutro postaram się przelać pieniądze. Do zobaczenia kochani.

Po tej rozmowie rozkleiła się zupełnie. Zawsze tak reagowała, gdy widziała ich wszystkich i mogła porozmawiać. To już trzy lata odkąd opuścili Rysiów i szwendali się na obczyźnie. Maciek chyba odnalazł tutaj swoje szczęście, a ona? Ona nawet o to nie zabiegała. Nie pociągał jej żaden z miejscowych młodzieńców. Do żadnego nie zabiło jej mocniej serce. Oni wszyscy wydawali się tak bardzo do siebie podobni. Potężni, zwaliści, muskularni, bo nawykli do ciężkiej, fizycznej pracy. Przy tym przeważnie ogniście rudzi z bladymi, upstrzonymi piegami policzkami. Ona sama też miała rudy odcień włosów i kilka uroczych piegów na nosie. Często sądzono, że jest tutejsza. Jednak tacy mężczyźni jakich tu spotkała kompletnie nie byli w jej typie. To nie było tak, że marzyła o księciu z bajki, ale człowiek, którego miałaby pokochać musi mieć to coś, co ją zaintryguje i pociągnie. Póki co taki ktoś się nie pojawił. Miejscowi próbowali ją swatać, ale zawsze umykała zawstydzona. Nie lubiła, gdy zbytnio się nią interesowano. Nawet nie chodziła na wiejskie zabawy. Była na takiej właściwie tylko raz i to głównie dlatego, że na własne oczy chciała zobaczyć irlandzkie tańce. Maciek częściej korzystał z tej miejscowej rozrywki. Podobały mu się tutejsze panny, a teraz okazało się, że jedna z nich skradła mu serce. I dobrze. Dobrze, że myśli poważnie o życiu, o założeniu rodziny, o rozbudowie pensjonatu. Wsiąkł w tę społeczność znacznie bardziej niż ona. Ona przez te lata ciągle myślała o powrocie. On początkowo też, ale teraz, gdy poznał Erin nie myśli o tym w ogóle, bo znalazł swoje miejsce na ziemi. A gdzie jest jej miejsce?

Pod koniec listopada sypnęło gęstym śniegiem. Zawiało drogi i pola. Dotarcie gdziekolwiek stało się nie lada wyczynem. Przezorny Maciek będąc któregoś dnia w Clifden kupił dwa skutery śnieżne. Dzięki nim mogli się przemieszczać, chociaż Ula korzystała z tego rzadko. Maciek nadal spełniał funkcję zaopatrzeniowca i dostarczał do domu wszystko, co było niezbędne. Samochód, który był jego oczkiem w głowie, przeszedł gruntowny lifting. Miał na szczęście napęd na cztery koła, które przyozdobiły zimowe, szerokie opony.
Święta spędzali we dwoje. Tuż przed wigilią porozmawiali jeszcze ze swoimi rodzinami i złożyli wszystkim życzenia.
MacKinley postarał się, żeby nie zabrakło im ryb w te święta. Tuż przed nimi przyjechał przywożąc całą skrzynię morskich wspaniałości, z których znakomitą część Ula zamroziła.
Naprawdę się postarała, żeby ta wigilia nie ustępowała w niczym tej polskiej. Wprawdzie zamiast karpia był dorsz, a zamiast grzybowej zupy barszcz, ale to przecież też wigilijne danie. Własnoręcznie ulepiła sporo uszek i pierogów z mięsem. Nie znali tu kiszonej kapusty.
Uściskali się i połamali opłatkiem. Konsumowali w ciszy. Po kolacji pomyła naczynia i wraz z Maćkiem zasłuchała się w kolędy. Dzięki internetowi mogli posłuchać tych swojskich, polskich.
Siedzieli tak niemal do północy. Właśnie wstawali, by udać się na spoczynek, gdy usłyszeli łomotanie do drzwi. Spojrzeli na siebie zaskoczeni i jednocześnie ruszyli w ich kierunku.


* Tak naprawdę to w tym rejonie Irlandii nie ma zbyt srogich zim i rzadko pada śnieg. Nawet trawa pozostaje zielona. Do rozwinięcia opowiadania był mi potrzebny właśnie taki opis zachodniego wybrzeża Irlandii. Wietrzny, zimny i śnieżny.



ROZDZIAŁ 3


Maciek dopadł drzwi wejściowych i otworzył je na całą szerokość. Momentalnie buchnął na nich zimny podmuch wiatru niosąc ze sobą tuman śniegu. Przed nimi stał człowiek odziany w kożuch i futrzaną czapkę. Jego twarz wydawała się zdrętwiała z zimna. Usiłował coś powiedzieć, ale tylko nieznacznie poruszył ustami. Maciek schwycił go za rękę i wciągnął do środka zatrzaskując szybko drzwi i odcinając ich w ten sposób od śnieżnej zadymki. Pociągnął nieznajomego do saloniku i usadził przy kominku. Ściągnął mu czapkę i kożuch, a także zaśnieżone buty. Ula już niosła miskę z gorącą wodą i ręcznik. Pomogła ściągnąć mokre skarpety i wsadziła zmarznięte stopy mężczyzny do miski. Syknął i skrzywił się z bólu. Podała mu kubek z gorącym barszczem, ale miał tak zgrabiałe dłonie, że nie był w stanie go utrzymać. Wlewała mu do gardła zupę łyżką do momentu aż jego policzki zaróżowiły się. Miał spory zarost, który zaczął teraz tajać i moczyć mu sweter. Podała mu ręcznik, by mógł wytrzeć brodę. Uśmiechnął się nieznacznie i wyszeptał.
 - Thank you..., thank you very much, both of you.
 - Not at all – Ula przykucnęła i wytarła mu stopy. – Maciuś przynieś te wełniane kapcie i koc. Koniecznie musi się rozgrzać. Zaraz zrobię mu coś do jedzenia.
Nieznajomy wytrzeszczył na nią oczy.
 - Jesteście Polakami?
Teraz to oni wpili w niego zdumione spojrzenia.
 - A pan też z Polski? Co pan tu robi na tym odludziu?
 - To długa historia. Szukam pensjonatu o nazwie „On the cliff”.
 - No to właśnie go pan znalazł – Maciek wyciągnął do mężczyzny dłoń. – Jestem Maciek, a to moja przyjaciółka Ula. Jesteśmy właścicielami pensjonatu. A pan? Jak się mamy zwracać do pana?
 - Marek. Po prostu Marek – odwzajemnił uścisk dłoni. - Dojechałem do Clifden i tam wynająłem samochód. Niestety zakopałem się nim jakieś trzy kilometry stąd. Musiałem resztę drogi przejść pieszo. Gdybym nie zobaczył światła w oknach pewnie bym zamarzł na tym mrozie.
 - Proszę założyć te skarpety i przykryć się kocem. Ja zaraz przygotuję coś do jedzenia i pokój dla pana. Na jak długo chce pan zostać?
 - Myślę, że na długo. To nie będzie kłopotliwe? Zapłacę na razie za miesiąc z góry.
 - To żaden kłopot. Może pan zostać jak długo pan zechce.
 - Dziękuję. Nie wiem tylko co z samochodem. Zostawiłem tam swoje rzeczy.
 - Tym proszę się nie martwić. Ja jutro ściągnę go do pensjonatu. Rano powinni już odśnieżyć drogę i na pewno go znajdę. Tymczasem dzisiaj pożyczę panu swoją piżamę i może szlafrok.

Po kilkunastu minutach Ula postawiła na stole barszcz z uszkami, trochę odgrzanego dorsza i pierogi.
 - Proszę bardzo. Zapraszam. Ja, jeśli pozwolisz Maciuś, – zwróciła się do przyjaciela - przygotuję pokój i położę się już, a jutro dogadamy z panem szczegóły. Dobranoc.
 - Dobranoc – odpowiedzieli niemal równocześnie. Maciek przysiadł przy stole i przyglądał się Markowi, który z zapałem konsumował ciepłe potrawy. Był naprawdę głodny.
 - Z której części Polski pan pochodzi? – spytał cicho.
 - Z Warszawy. Opuściłem ją cztery dni temu, ale miałem swoje powody, o których nie bardzo chcę opowiadać.
 - Z Warszawy… My pochodzimy z Rysiowa. To mała mieścina oddalona od Warszawy o jakieś dwadzieścia kilometrów.
 - Tak… Obiła mi się o uszy ta nazwa. Długo tu jesteście?
 - Ponad dwa lata, ale wcześniej przez rok byliśmy w Londynie. Wyjechaliśmy za pracą.
 - No to chyba poszczęściło się wam, skoro stać was było na kupno pensjonatu.
 - Nie kupiliśmy go, ale został nam zapisany w testamencie przez poprzedniego właściciela. Pochowaliśmy go niedawno. Jeśli pan zjadł to zaprowadzę pana do pokoju. - Weszli po schodach na piętro. Maciek otworzył pierwsze z brzegu drzwi na całą szerokość. – Proszę, oto pański pokój. Mam nadzieję, że okaże się wygodny. Z okna jest widok na klify i morze. Łazienka jest tuż obok, jeśli chciałby pan wziąć prysznic, a tu piżama i szlafrok. Dobranoc.
 - Dobranoc panie Maćku i jeszcze raz bardzo dziękuję.

Obudził go zapach świeżo zaparzonej kawy. Przetarł powieki i wyskoczył z łóżka. Stanął przy oknie i zerknął przez nie. Krajobraz przypominał arktyczne pole. Wszędzie, gdzie nie spojrzał widział tylko śnieg. Otrząsnął się. Co go podkusiło, żeby wybrać to odludzie? Był uciekinierem. Uciekał przed sprawami, które go kompletnie przerosły i chyba też przed samym sobą, co było trudniejsze w realizacji. Ubrawszy kapcie poszedł do łazienki. Wziął ciepły, przyjemny prysznic, a po nim mocno skrócił zarost. Nie podobał się sam sobie z taką długą brodą. W piżamie i szlafroku zszedł na dół. W kuchni zastał krzątającą się Ulę.
 - Dzień dobry – przywitał się. Odwróciła się od kuchennego blatu.
 - Dzień dobry. Wyspał się pan? Jeśli chce się pan przebrać, to przy schodach stoi pańska walizka. Maciek zaraz z rana ściągnął wraz z przyjacielem pański samochód. Jest sprawny, ale mocno się pan wczoraj zakopał w śniegu.
Zaskoczyła go. Nie sądził, że jest aż tak późno. Spojrzał na wiszący w saloniku zegar, który wskazywał godzinę jedenastą trzydzieści. Nieco zażenowany odpowiedział.
 - Nie przypuszczałem, że już niemal południe. Rzeczywiście zaraz się przebiorę i zejdę, żeby omówić z panią warunki.
Wrócił po piętnastu minutach. Na stole parowała w filiżance kawa, w dzbanku herbata, a obok stały talerze z jajecznicą na bekonie i mnóstwem przeróżnych wędlin. Zapachniał mu mocno świeży chleb i ciasto. Zdziwił się.
 - Skąd macie świeże pieczywo? Jest tutaj jakaś piekarnia działająca nawet w święta? – Ula uśmiechnęła się.
 - Piekarnię tu mamy, ale okres świąt szanują tak jak wszędzie. Sama piekę chleb, jeśli zajdzie taka potrzeba. Proszę jeść, a ja przy kawie powiem co i jak – przyniosła sobie kubek z kawą i usiadła naprzeciw Marka. – Zwykle w sezonie bierzemy za dobę sześćdziesiąt pięć euro. W to wliczone są trzy posiłki. Jednak już jest dawno po sezonie, a w zimie nie miewamy gości w ogóle. Dlatego chcę zaproponować panu cenę o piętnaście euro niższą. Również będzie o jeden posiłek mniej, bo tylko śniadanie i obiadokolacja. Oczywiście jeśli pan zgłodnieje w międzyczasie, może pan zawsze dostać dodatkowy posiłek. Za miesiąc, to będzie tysiąc pięćset euro. Co tydzień będzie miał pan zmienianą pościel. Ręczniki co drugi dzień. Jeśli panu to odpowiada zaraz wpiszę pana do książki gości, ale wcześniej poproszę o jakiś dokument. Dowód osobisty lub paszport.
 - Cena jest bardzo korzystna, a co do posiłków, to i tak nie chciałem się czuć związany jakąś konkretną godziną. Mam zamiar poszwendać się po okolicy i obiadokolacja w zupełności wystarczy. Chciałem jeszcze zapytać, czy macie tu zasięg. Można stąd dzwonić z telefonu komórkowego?
 - Zasięg jest bardzo dobry. Trzy kilometry stąd mamy przekaźnik. Ja bez problemu rozmawiam z rodziną w Polsce. Mamy też dostęp do internetu, gdyby zechciał pan skorzystać.

Po śniadaniu ubrał się i wyszedł przed dom. Jaskrawo świecące słońce odbijające promienie w śnieżnobiałym puchu poraziło mu oczy. Zmrużył je i przytknął do czoła dłoń. Zauważył nieopodal samochód, którym przyjechał i podszedł do niego. Otworzył tylne drzwi i sięgnął po oprawiony w skórę duży, gruby brulion, pudełko zawierające węgiel drzewny i kilkanaście ołówków. Wrócił do domu i zostawił to wszystko na komodzie przy drzwiach. Potem ruszył na rekonesans. Mróz trzymał, ale on szedł dość energicznie. Zobaczył z daleka niewielki kościółek, a za nim spore wzniesienie. Ciężko było mu tam dotrzeć, bo śnieg był kopny i niemal brnął w nim po kolana. Jednak warto było się pomęczyć. Kiedy stanął na szczycie widok, który zobaczył wprawił go w zachwyt. Koniecznie musi przyjść tu raz jeszcze i uwiecznić ten obrazek na rysunku. Dostrzegł w oddali port i kutry. Tam też obowiązkowo musi pójść. Wyciągnął z kieszeni telefon. Rzeczywiście miał zasięg. Szybko wybrał numer i ubrał z powrotem rękawiczkę. Po chwili usłyszał znajomy głos i uśmiechnął się słysząc radosne powitanie swojego najlepszego przyjaciela.
 - Stary! Gdzie ty jesteś?! Miałeś być na firmowej wigilii. Wziąłeś urlop? Dziś pierwszy dzień świąt. Umawialiśmy się na dzisiejsze popołudnie, pamiętasz? Dzwoniłem nawet do twoich staruszków, ale oni powiedzieli mi tylko, że wyjechałeś i zostawiłeś im jakąś tajemniczą kartkę.
 - Wybacz Seba, ale nie pojawię się u ciebie. Cztery dni przed wigilią była straszna draka u rodziców. Pokłóciłem się z Pauliną i zerwałem zaręczyny. Starzy nie mogą mi tego darować. Ojciec prawie zszedł na zawał tak wrzeszczał. Wyzwał mnie od nieodpowiedzialnych dupków i kretynów. Oni oboje wzięli stronę Pauliny. Przez pół dnia ta głupia suka skarżyła się na mnie, jaki to ja jestem niedobry, że zdradzam ją z modelkami i koniecznie dążyła do konfrontacji z nimi tuż po świętach. Oni wszyscy chcieli mnie zlinczować. Ledwie umknąłem. Na komodzie przy drzwiach zostawiłem im tylko kartkę, że wyjeżdżam i nie chcę z nimi mieć żadnych kontaktów, a szczególnie z ich ukochaną Paulinką. Dopisałem, że mają mnie nie szukać. Spakowałem się w pośpiechu i pojechałem na lotnisko. Wsiadłem w samolot do Irlandii i tak wylądowałem na jej zachodnim brzegu w mieścinie niemal odciętej od świata o nazwie Cleggan. Wynająłem pokój na razie na miesiąc. Myślę jednak, że moja nieobecność w kraju potrwa znacznie dłużej. Mam odruchy wymiotne na myśl o obojgu Febo i wcale nie chcę wracać. Tu jest pięknie. Nikt mi nic nie nakazuje i do niczego nie zmusza. Gdybym wziął ten ślub, to równie dobrze mógłbym palnąć sobie w łeb, bo życia bym nie miał z tą wściekłą wydrą. Nic nikomu nie mów, że znasz miejsce mojego pobytu. Ja nie mam zamiaru informować o tym nikogo więcej. Muszę się uspokoić i zadbać o higienę swoich nerwów. Nieźle mną szarpnęło bracie. Nie sądziłem, że może być do tego stopnia podła i wredna. Szantażowała mnie. Dasz wiarę? A co by było po ślubie? Nawet nie chcę myśleć. Jakby się działo coś ważnego, to dzwoń. Mam tu na myśli rodziców. Reszta mnie nie obchodzi.
 - No to pojechałeś stary, ale wcale ci się nie dziwię. Ona chyba jest wściekła jak osa. Będzie musiała odwołać ślub i tych wszystkich gości, których naspraszała. Dobrze jej tak. Wcale mi jej nie żal. To odpoczywaj bracie i wyciszaj emocje. Odezwę się. Na razie.
Olszański rozłączył telefon i zamyślił się. To chyba najlepsze rozwiązanie jakie mogło przyjść Markowi do głowy. Paulina była nieznośna i parła do ołtarza jak taran. Ciągle robiła mu wymówki, wręcz awantury, że nie angażuje się w przygotowania. Nic dziwnego, że zdezerterował. W samą porę włączył mu się bieg wsteczny. Tylko co teraz będzie z firmą? Marek był przecież jej prezesem. Ani chybi Krzysztof powoła na to stanowisko Febo. A jeśli tak, to wkrótce zaczną się kłopoty. Czuł to niemal przez skórę.

Po dwóch godzinach szwendania się po okolicy miał już serdecznie dość. Przemarzł, a nogawki spodni były kompletnie przemoczone. Dotarł do pensjonatu i z ulgą przekroczył jego próg. W pokoju przebrał się w suche ubranie i zszedł do saloniku. Liczył na łyk gorącej kawy. Zauważył krzątającą się w kuchni Ulę i oparłszy się o futrynę drzwi spytał cicho.
 - Pani Urszulo…, ja bardzo przepraszam, czy dostałbym kubek gorącej kawy? Trochę zmarzłem i bardzo mam na nią ochotę.
Na dźwięk jego głosu odwróciła się. Od gorąca bijącego z kuchennego, kaflowego pieca miała zarumienione policzki. Uśmiechnęła się do niego wdzięcznie.
 - Oczywiście. Proszę sobie usiąść przy kominku, a ja zaraz przyniosę kawę. Nie jest pan głodny? Jeśli tak, to podam obiad wcześniej.
Z przyjemnością patrzył na nią. Te rumieńce dodawały jej niewątpliwie uroku, a oczy patrzyły szczerze.
 - Głodny raczej nie jestem, bo przecież zjadłem późne śniadanie, ale kawa zdecydowanie postawiłaby mnie na nogi.
Kiwnęła głową i włączyła expres. Na talerzu wylądował tradycyjny świąteczny, słodki chlebek korzenny z bakaliami bardzo tu popularny. Postawiła wszystko przed nim.
 - Proszę się częstować. Niepotrzebnie upiekłam tak dużo ciasta, bo Maćka więcej nie ma jak jest. To głównie on jest wielkim smakoszem wypieków. – Marek uśmiechnął się. Dopiero teraz zauważyła, że ma miły uśmiech, a w policzkach słodkie jak u dziecka dołeczki. Pod większym zarostem nie było ich widać w ogóle.
 - Ja też jestem wielkim łasuchem i chętnie spróbuję. To keks, prawda? Widać, że szczodrze sypnęła pani bakalii. Na pewno jest pyszny.
 - To tylko przypomina nasz polski keks, ale nim nie jest. Tutaj nazywają to ciasto barm brack i jak tylko pan spróbuje, na pewno zauważy różnicę.
Ułamał kęs i wsadził sobie do ust. Uśmiechnął się błogo.
 - Rewelacja. Ale to dobre – sięgnął do kieszeni spodni i wyciągnął portfel. Położył odliczoną należność za wynajęcie pokoju. – To pieniądze za pierwszy miesiąc, chociaż ja już wiem, że zostanę dłużej. Pięknie tu. Wreszcie będę się mógł poświęcić swojej pasji. Znalazłem tu wiele wdzięcznych obiektów do uwiecznienia.
 - Fotografuje pan?
 - Nie. Nawet nie mam ze sobą aparatu. Lubię rysować, ale nie często mam ku temu okazję. Jeśli pani chce, pokażę kilka swoich rysunków. Sporo zrobiłem ich w warszawskich Łazienkach.
 - Chętnie obejrzę. Wieki tam nie byłam.



ROZDZIAŁ 4


Z brulionem, który zabrał z komody stojącej przy drzwiach wejściowych usiadł obok Uli. Przewrócił kilka kartek i pokazał jej rysunek.
 - Proszę spojrzeć. Poznaje pani?
Delikatnie pogładziła papier. Zalśniły jej w oczach łzy.
 - Poznaję… To Stara Pomarańczarnia… Bardzo pięknie pan rysuje. Widać wszystkie detale. Powinien pan zacząć na tym zarabiać. - Roześmiał się.
 - Nigdy o tym nie myślałem w taki sposób. Rysowanie mnie relaksuje i sprawia wiele radości, – przewrócił kartkę. – a tu pomnik Chopina. Akurat byłem na niedzielnym spacerze i narysowałem. – Kolejna przedstawiała staw i pływające po nim kaczki.
 - Są śliczne i wyglądają jak żywe. Ma pan wielki talent i wprawne oko. Dostrzega pan wiele szczegółów, których inni nie widzą – wytarła mokre policzki. – Przepraszam pana, ale te łzy to wynik wspomnień i ogromnej tęsknoty. Chciałabym tam kiedyś jeszcze pójść. Najlepiej wiosną lub latem. Wtedy w Łazienkach jest najpiękniej.
 - To prawda. Może jeszcze będzie pani miała okazję, kto wie?
Przewracał kolejne strony. Zobaczyła na nich starszą kobietę i mężczyznę, który wydał mu się podobny do jej gościa.
Potem zdjęcie pięknej, młodej kobiety. Jednak w jej rysach dostrzegła coś złego, a właściwie złośliwego. Z twarzy biła duma i chyba pogarda.
 - Kto to?- spytała cicho. Marek niemal wyrwał jej zdjęcie z rąk i natychmiast potargał w drobne strzępki.
 - To ktoś zupełnie nieważny, ktoś o kim staram się zapomnieć.
Następna kartka przedstawiała portret mężczyzny. Musiał być jakoś spokrewniony z kobietą, bo mieli podobne rysy twarzy, a co najdziwniejsze wydał się Uli znajomy.
 - Ja go znam. To znaczy na pewno już go kiedyś widziałam i nie zrobił na mnie dobrego wrażenia. – Marek pokręcił z niedowierzaniem głową.
 - To niemożliwe pani Urszulo. Skąd miałaby go pani znać?
 - Jestem pewna. Już wiem. To było w Londynie. Najęliśmy się z Maćkiem do obsługi przyjęcia. Była jakaś międzynarodowa konferencja poświęcona ekonomii i finansom. Sami byliśmy jej ciekawi, bo oboje kończyliśmy SGH w Warszawie. Udało nam się wcisnąć na obrady, a potem obsługiwaliśmy stoliki na bankiecie. Szłam z tacą wypełnioną kieliszkami z szampanem i wtedy on wpadł na mnie. Upuściłam tacę i potrzaskałam wszystkie kieliszki. Myślałam, że zapadnę się pod ziemię. Zrugał mnie po angielsku wyzywając od głupich dziewuch. Zwykle jestem opanowana, ale wtedy bardzo mnie zdenerwował, bo całą winę zwalił na mnie. Zaklęłam i po polsku wyzwałam go od buraków. Wbiło mnie w ziemię, kiedy odpowiedział mi również po polsku. Powiedział mi, że polskie, wiejskie dziewuchy nie powinny wynajmować się do pracy, w której potrzebna jest gracja i finezja, bo przynoszą tylko wstyd krajowi. Wyglądał jak prawdziwy diabeł. Rozpłakałam się wtedy i uciekłam na zaplecze. Pamiętam, że przyszedł Maciek i powiedział, że on jest przedstawicielem strony polskiej i nazywa się…, nazywa się Febo. Tak, na pewno Febo. To też jakby nie polskie nazwisko, ale nie zastanawiałam się nad tym. Chciałam stamtąd uciec. Nie zarobiłam wtedy ani pensa, bo wieść o tym incydencie dotarła do organizatora. Jestem pewna, że to on właśnie na mnie doniósł.
Marek był wstrząśnięty. Był ponad dwa i pół tysiąca kilometrów od domu i nawet w tej małej mieścinie dopadł go jego największy antagonista, a raczej jego cień. Westchnął ciężko.
 - Ma pani rację pani Urszulo. To Febo. Alexander Febo. W połowie Włoch z pochodzenia. Współwłaściciel domu mody Febo&Dobrzański. Mój wspólnik i największy wróg. O nim też staram się zapomnieć. Kobieta, którą wcześniej pani widziała to jego siostra - Paulina, a ci starsi ludzie, to moi rodzice. To przez nich wszystkich opuściłem kraj. Nie wytrzymałem psychicznie. Tu mam nadzieję odetchnąć i zregenerować nerwy.
Popatrzyła mu w oczy i powiedziała cicho.
 - Tutaj na pewno się panu uda. Tu jest cisza i spokój. Tu nikt nikogo nie ocenia, bo sposób postrzegania świata i mentalność mieszkających tu ludzi jest diametralnie różna od naszej. Ciężko pracują, żeby utrzymać swoje rodziny i nie w głowie im komentowanie zachowań innych. Nawet jeśli się im coś nie podoba, nie wyrażają głośno swoich opinii lecz zachowują je dla siebie. Dają się łatwo pokochać, za szczerość, otwartość, życzliwość i prostotę. Jestem pewna, że jeśli zostanie pan tu dłużej, pozna ich pan lepiej i bardzo doceni.
Rozmowę przerwał im czyjś wesoły śmiech. Do domu wszedł Maciek, a za nim Connor MacKinley. Głośno otrzepali buty i ściągnęli puchowe kurtki. Zacierając zmarznięte ręce przeszli do saloniku. Ula uśmiechnęła się na ich widok i wstała od stołu.
 - Panie Marku przedstawiam panu Connora MacKinley’a tutejszego rybaka i naszego przyjaciela. Connor, to nasz gość z Polski, pan Marek Dobrzański – przedstawiła ich sobie po angielsku. MacKinley uścisnął Markowi dłoń.
 - Słyszałem, że macie gościa. Maciek mi powiedział. Zdziwiłem się, że kogoś przygnało w to dzikie miejsce. – Marek uśmiechnął się. Poczuł sympatię do tego człowieka.
 - Dzikie, ale bardzo piękne. Naprawdę jest pan rybakiem? Widziałem port i kutry. Łowicie codziennie?
 - Przeważnie. Łowimy dopóty, dopóki lód nie skuje zatoki. Jeśli tak się stanie, to nie ma szans na wypłynięcie z portu. Na razie można łowić, ale trudno powiedzieć jak długo.
 - Czy było by to bardzo kłopotliwe, gdyby zabrał mnie pan na taki połów? Nigdy nie brałem udziału w czymś podobnym, a bardzo jestem tego ciekaw. Postaram się nie przeszkadzać i jestem gotów zapłacić za taką atrakcję. – Connor uśmiechnął się i rzekł.
 - Jeśli pan chce, może pan płynąć jutro, ale bardzo wcześnie rano. Wypływamy o piątej. Wstanie pan?
 - Na pewno. Bardzo dziękuję.
 - A o pieniądzach nie ma mowy. Zawsze przyda się na kutrze dodatkowa para rąk. No to jesteśmy umówieni. Dasz coś zjeść Klejnocie? – zwrócił się do Uli. - Zgłodnieliśmy.
 - Już szykuję. Jeśli chcecie, mam imbirową herbatę na rozgrzewkę. – Rozlała im do szklanek i zajęła się obiadem. Mężczyźni rozsiedli się przy stole.
 - Chciałbym podziękować wam za ściągnięcie samochodu, bo jeszcze nie miałem okazji – Marek spojrzał z sympatią na nich obu.
 - Nie ma za co. Najważniejsze, że go znaleźliśmy. Ula, w sobotę jedziemy z Connorem do Clifden zamówić materiały. Na razie cegły. Resztę jak się ociepli. Zadatkujemy, a za całość zapłacimy przy ostatniej dostawie. Świetna wiadomość, prawda? – Uśmiechnęła się.
 - Ależ wy jesteście w gorącej wodzie kąpani. Nie dziwię się Maćkowi, ale ty Connor, ojciec dzieciom ulegasz pomysłom takiego narwańca?
 - To dobry pomysł Ula. Najlepszy. Mamy już dość gnieżdżenia się na kupie. Trzeba odbudować wreszcie nasz dom. Dzięki Artowi będzie to możliwe.
Postawiła przed nimi parującą wazę z gęstym chowder’em i różnego rodzaju upieczone mięsiwo. Marek pociągnął nosem. Zapach był nieziemski. Chyba nigdy w życiu nie jadł czegoś podobnego. Zapytał Ulę co to za mięso.
 - Tu jest zając nadziewany pasztetem, baranina, jagnięcina i trochę sarniny. Proszę jeść wszystko, na co tylko ma pan ochotę.
W brzuchu Connora znikały pierwsze kęsy. Oblizywał się i mruczał z zadowolenia.
 - Postarał się nasz morski klejnocik. Nawet moja Brit tak dobrze nie gotuje. Pyszności.
 - Morski klejnocik? – Marek zdziwiony spojrzał na Irlandczyka. Ten rozchichotał się.
 - Tak nazywamy tu Ulę. Właściwie jej imię to właśnie oznacza, morski klejnot. To z celtyckiego. Ale proszę mi wierzyć, że ta kobieta całkowicie zasługuje na to miano. Jest tu prawdziwą perełką – zaśmiał się widząc jak czerwienieją jej policzki. – No nie wstydź się Ula. Jesteś najlepsza.
Po obiedzie nakroiła całą górę ciasta i zaparzyła świeżej kawy. Zajadali się pachnącym, korzennym piernikiem, sernikiem i biszkoptem z kremem, i owocami. Kiedy Connor żegnał się z nimi wieczorem wcisnęła mu jeszcze paczkę tych słodkości.
 - Zabierz to dla Brit i dzieci. Tu i tak nie ma kto tego jeść. To co zostało w zupełności nam wystarczy.
 - Dzięki Ula, a z panem widzę się o piątej rano przy kei. Dobranoc.

Cicho dzwoniący budzik zerwał ją ze snu. Zmrużyła powieki i spojrzała na podświetlony cyferblat. Była trzecia trzydzieści. Zarzuciła na siebie szlafrok i podreptała do kuchni. Zaparzyła sporo kawy i wlała jej część do wysokiego termosu. Przygotowała całą furę kanapek z wędliną i opakowawszy w papier włożyła do foliowego worka. Ubrała się ciepło i podeszła do pokoju, w którym spał Marek. Zapukała cicho, ale nie otworzył. Zapukała jeszcze raz. Tym razem pojawił się rozespany w rozchełstanej piżamie. Zarumieniła się widząc jego gołą klatkę piersiową.
 - Ja bardzo przepraszam panie Marku, ale już czas, jeśli chce pan wypłynąć z MacKinley’em. Ja odwiozę pana do portu, bo to jednak kawałek drogi.
Oprzytomniał w momencie. Podziękował jej i po piętnastu minutach zszedł na dół. Czekał już tam na niego kubek gorącej kawy, którą wypił niemal duszkiem. Ubrali się w pośpiechu. Ula wręczyła mu jeszcze torbę z termosem i kanapkami. Na jego zdziwione spojrzenie odpowiedziała.
 - To śniadanie i kawa. Na pewną się przydadzą.
Wyszli na zewnątrz. On przystanął wpatrując się w tę śnieżną biel odcinającą się wyraźnie od czarnego nieba. Było bardzo cicho i nawet tak dokuczliwy tutaj wiatr odpuścił. Wyprowadziła z garażu skuter śnieżny i odpaliła go. Pokazała Markowi miejsce za sobą. Zajął je i ruszyli.
Ta przejażdżka, chociaż dość krótka bardzo mu się spodobała. Postanowił, że po powrocie poprosi Ulę, by mógł korzystać ze skutera. To bardzo ułatwiało poruszanie się po okolicy.
Zatrzymała skuter przy kei. Zauważyła krzątaninę przy kutrze MacKinley’ów.
 - Już są.
 - Są?
 - Connor zawsze wypływa z synem. Nolan ma osiemnaście lat, ale nie mniej wprawy niż ojciec. Od dziecka mu towarzyszył. Chodźmy.
Przywitali się i już po chwili młody MacKinley łapał rzuconą przez Ulę cumę. Connor ostrożnie manewrował między kutrami do momentu aż nie zobaczył otwartego oceanu. Teraz mógł przyspieszyć. Stojący obok niego w sterówce Marek oczarowany patrzył na widok przed sobą. Ominąwszy rozrzucone gdzie nie gdzie małe, skaliste wysepki mieli już przed sobą tylko ocean.
Po godzinie dotarli do miejsca, w którym na wodzie unosiły się kolorowe małe boje.
 - Będziemy wybierać sieci. Dwa dni temu zarzuciliśmy. Mam nadzieję, że są pełne – mruknął Connor. Sięgnął za siebie i wyciągnął dwa gumowe kombinezony. – Proszę to założyć. Wprawdzie ocean wyjątkowo dzisiaj spokojny, ale nigdy nic nie wiadomo.
Wyszli z ciepłej sterówki. Dołączył do nich Nolan w podobnym stroju. Wziął długi drąg z potężnym hakiem i wychylił się za burtę podbierając boję, do której uczepiona była sieć.
 - Będziecie ciągnąć obaj – zarządził Connor. - Proszę stanąć z prawej strony. Ja będę wybierał ryby.
Ciężko pracowali. Marek niemal zdarł dłonie do krwi mimo rękawic. Nie był przyzwyczajony do fizycznej pracy. Zmęczony, ale szczęśliwy z zapałem ciągnął sieci, a Connor wybierał z nich dary morza i rozdzielał do skrzyń. Połów był udany. Młody Nolan wciągnął na pokład ostatnią boję. Koniec. Mogli odetchnąć. Zabezpieczyli jeszcze skrzynie i weszli do sterówki.
 - I jak panie Marku podobało się panu?
 - Bardzo. Nigdy czegoś takiego nie przeżyłem. Będę miał co wspominać na stare lata. Chyba zasłużyliśmy na porządne śniadanie. Pani Urszula naszykowała mi górę kanapek, których sam na pewno nie dam rady zjeść. Jest też gorąca kawa.
Kuter łagodnie bujał się na falach, a oni posilali się. Była siódma trzydzieści. Przed sobą mieli godzinę drogi do portu. Dopłynęli spokojnie. Już na brzegu Connor wrzucił do wielkiej reklamówki dwa kraby i kilka garści krewetek. Do nich dorzucił sporego tuńczyka, rdzawca i molwę. Podał siatkę Markowi.
 - Proszę do zanieść naszemu Klejnotowi, ona będzie wiedziała co z tym zrobić. Przez najbliższe dni będzie się pan raczył naprawdę pyszną rybą.
Marek wyciągnął do niego dłoń.
 - Możemy mówić sobie po imieniu? Byłoby mi bardzo miło.
Connor uścisnął mu prawicę i rzekł.
 - Bardzo chętnie Mark. A teraz zmykaj. My mamy tu jeszcze trochę roboty. Musimy zanieść ryby na targ. Do zobaczenia.
Z zawadiacką miną taszczył ogromną siatkę z imponującymi rybami. Ten poranek był dla niego męczący i stanowił wielkie wyzwanie, ale po raz pierwszy od dłuższego czasu poczuł się naprawdę szczęśliwy. Szczęśliwy i wolny. Po raz pierwszy też od dłuższego czasu ani raz nie pomyślał o swoich rodzicach, swojej byłej narzeczonej i o swoim niedoszłym szwagrze i to była bardzo miła świadomość.

Rozebrawszy się wszedł od razu do kuchni. Zauważył na półce jakieś stare gazety na podpałkę, rozłożył je na stole i powykładał na nie ryby. Mył ręce, kiedy do kuchni weszła Ula. Ze zgrozą spojrzała na stół.
 - Rany boskie, czy ten Connor zwariował!? Na co nam tyle ryb? Jeszcze nie zjedliśmy tych, które przyniósł przed wigilią.
Marek widząc jej minę roześmiał się na całe gardło.
 - Proszę się nie martwić pani Urszulo, ja na pewno zjem ich całkiem sporo. Connor dał mi też kraby i krewetki. Może zrobimy je sobie na obiad? Widziałem kiedyś w chińskiej knajpie jak je przyrządzają i wydaje się to być dość proste.
 - Istotnie to nic skomplikowanego. Ja je przyrządzę. Jeśli nie ma pan zajęcia, to proszę nalać sobie kawy lub herbaty, usiąść przy kominku i od czasu do czasu włożyć do niego jakąś szczapę. Na stole jest ciasto. Smacznego.



ROZDZIAŁ 5


Usiadł na kanapie z kubkiem w dłoni i talerzykiem ciasta. Stąd miał dobry widok na kuchnię i krzątającą się w niej Ulę. Tym razem pomyślał o Paulinie. Pomyślał, że nigdy nie widział jej przy przygotowywaniu jakiegokolwiek posiłku. Śniadania szykował zwykle on. Obiady jadali późno i to zawsze w jakichś eleganckich knajpach. Jej szlachetne podniebienie nie zniosłoby pewnie prostych, zwyczajnych dań. Uważała się za kogoś lepszego niż inni, chociaż zupełnie nie miała do tego powodu. Spojrzał na Ulę. Siedziała skupiona przy stole i z wielką uwagą usuwała krewetkom pancerzyki. Sięgnął po brulion i ołówek. Nagle wydała mu się piękna i w jakimś sensie uduchowiona. Jakby w to, co robiła wkładała całe serce i duszę. Gęste, kasztanowe włosy spłynęły długą falą aż do połowy pleców. Upstrzony kilkoma piegami nosek, długie rzęsy, pełne usta i policzki kształtowały jej śliczny profil. Przez kilka minut siedział wpatrując się w nią. Wreszcie chwycił ołówek i zaczął szkicować. Wprawna ręka i oko w kilka minut wyczarowały jej obraz. Przyjrzał się mu i uśmiechnął. Musiał przyznać, że była naprawdę wdzięcznym obiektem do pozowania, chociaż niczego nieświadomym.

Późnym popołudniem pojawił się Maciek. I tym razem nie był sam. Wszedł ciągnąc za rękę jakąś dziewczynę. Przywitał się z nimi i przedstawił Markowi Erin.
 - To moja dziewczyna – powiedział z dumą. Ula uśmiechnęła się i pomyślała, że jej przyjaciel chyba jednak zdobył się na odwagę i wyznał Erin, co do niej czuje.
 – Wiecie, że rybacy organizują sylwestra u Johna w pubie? Będzie mnóstwo dobrego żarcia, szampan, piwko, whiskey i tańce. My idziemy, a wy? Chyba nie będziecie siedzieć w domu w taki dzień? Panie Marku, proszę namówić Ulę. Ona nigdy nie chce iść na żadną zabawę. Powinna mieć trochę rozrywki.
Marek uśmiechnął się szeroko.
 - Co pani na to pani Urszulo? Ja poszedłbym bardzo chętnie, ale samemu nie wypada. Pan Maciek miał świetny pomysł. Proszę – spojrzał na nią błagalnie. Poczuła się zażenowana.
 - Ty to naprawdę masz oryginalną wyobraźnię – zwróciła się do Maćka. - Przecież ja nawet tańczyć nie umiem. Po co tam pójdę? Żeby ściany podpierać?
 - Oj Ula – odezwała się Erin – zgódź się. Zobaczysz, że będzie fajnie.
 - Prosimy – Marek złożył ręce jak do modlitwy.
 - No dobrze. Pójdę, ale jak będą się ze mnie śmiać, to wracam do domu.
 - Ja nie pozwolę, żeby ktokolwiek naśmiewał się z pani. Przysięgam.

Pogoda trochę się ustabilizowała. Przestało śnieżyć, a i wiatr ucichł. Dostawszy przyzwolenie Uli na używanie skutera śnieżnego Marek każdego ranka zaopatrzony w swój brulion i ołówki, zwiedzał okolicę. Zeszyt szybko zapełniał się grafikami klifów w zimowej szacie i urokliwych wysepek, które jak grzyby wyrastały w niewielkiej odległości od brzegu. Były siedliskiem tutejszej populacji fok, które kiedy nie polowały, leniwie wyciągały swoje grzbiety na skalnych półkach. Wody oceanu obmywające tę części Irlandii były dość płytkie. W sporej odległości od linii brzegowej nadal nie było tu więcej niż sześćdziesiąt metrów do dna. Najważniejsze jednak, że wciąż były wolne od kry i rybacy mogli swobodnie wypływać na połów.
Jeszcze przed sylwestrem Marek wsiadłszy w wypożyczony samochód pojechał do Clifden. Uznał, że jednak nie będzie mu już potrzebny i bez sensu było opłacać każdego dnia jego wynajęcie. Maciek pojechał swoim samochodem, by móc potem zabrać Dobrzańskiego do domu. Umówili się na konkretną godzinę przed jednym z pubów. Maciek pojechał załatwiać interesy, a Marek po oddaniu auta buszował po sklepach. Kupił kilka koszul, ładny krawat z myślą o sylwestrowej zabawie, a przede wszystkim garnitur. Natknął się też na sklep, chyba jedyny w mieście, który zaopatrywał plastyków. Dostrzegł bruliony o takim samym formacie jak jego własny i od razu wziął trzy. Uzupełnił braki w ołówkach i węglu drzewnym. Wypłacił też w bankomacie trochę gotówki. Nie chciał zostać tak zupełnie bez pieniędzy.
Czekając na Maćka przed pubem pomyślał, że jest tu zaledwie od kilku dni a czuje się tak, jakby spędził tutaj połowę życia. Poznał sporo ludzi podczas swoich wypraw mimo, że nie było ich tak wiele. Oni wszyscy pytali go skąd się tu wziął, a on niezmiennie powtarzał, że przyjechał z Polski i mieszka u Uli i Maćka. Oni kiwali wtedy głowami ze zrozumieniem i mówili.
 - Aaa, u naszego Klejnocika… Dobrze pan trafił. Ula to świetna dziewczyna i taka zaradna.
Jeden z nich, rudy olbrzym o imieniu Cedric wyznał mu ze śmiechem.
 - Człowieku, gdybym ja był młodszy, to nawet bym się nie zastanawiał, ale uderzył w konkury do niej. To prawdziwy skarb nie kobieta. Drugiej takiej ze świecą szukać. U nas dziewczyny i urodne, i gospodarne, ale takiej jak ona nie znajdziesz. Wielu zabiegało o nią, ale ona odporna na ich zaloty. Szuka tego jednego, jedynego i myślę, że to nie będzie żaden z miejscowych, choć chłopy z nas na schwał. Twarde i nieokrzesane. A ona łagodna jak łania i dobra. Stary Art, poprzedni właściciel pensjonatu pokochał ją jak własne dziecko. Nie brzydziła się smarować go maściami, doglądała, pielęgnowała i karmiła jak dziecko. Nie czuła wstrętu, gdy kąpała go i przebierała w czystą odzież. To z tej wdzięczności zapisał im hotel i szmat ziemi. Zasłużyli oboje i ona i Maciek.
Po takich rozmowach nieco inaczej spoglądał na Ulę. Rzeczywiście taka była. Spokojna, cicha i skromna. Nie marnująca słów. Zawsze skupiona na czynności, którą akurat wykonywała. Ciągle nie mógł się oprzeć, żeby nie porównywać jej z Pauliną. Nie miały ze sobą żadnych punktów wspólnych poza tym jednym, że obie były kobietami, a co dziwniejsze jego była narzeczona mocno odstawała od wizerunku idealnej kobiety. Dziwił się sam sobie jak mógł tkwić przy niej przez pięć długich lat i jak mógł nawet pomyśleć, że kiedyś będą małżeństwem. Chyba sam stwórca czuwał nad nim, by nie popełnił tego błędu. Dopiero tutaj zrozumiał, że jego życie tam w dalekiej Polsce było kompletnie pozbawione sensu. To tu pojął, że prawdziwe życie nacechowane jest ciężką pracą, właściwym stosunkiem do drugiego człowieka i docenianiem na każdym kroku tego, co się posiada dzięki własnej inicjatywie.
Z tych myśli wyrwał go ostry pisk hamulców. To Maciek parkował. Wyskoczył z samochodu i pomógł Markowi z rzeczami.
 - Może wejdziemy na jakąś herbatę? Trochę zmarzłem. Wypijemy i ruszamy.
Marek bez sprzeciwu przystał na to. Polubił Maćka za jego otwartość i prostolinijność. W czasie drogi do Clifden przeszli na „ty”.
 - Bardzo mi miło – mówił Maciek. – Tutaj nikt nie bawi się w „Wersal” i wszyscy mówią sobie po imieniu. Tak jest o wiele łatwiej w kontaktach z ludźmi.
Weszli do pubu i już od progu twarz Maćka przyozdobił szeroki uśmiech. Podszedł do mężczyzny siedzącego przy barze i klepnął go w ramię.
 - Witaj Bernen. Jedziesz do nas? – Mężczyzna odwrócił się i odwzajemnił uśmiech. Uścisnął Maćkowi dłoń.
 - Część Maciek, a kim jest twój towarzysz? – obrzucił Marka zaciekawionym spojrzeniem.
 - To Marek Dobrzański z Polski. Jest gościem pensjonatu, a to nasz listonosz Bernen MacDoyle. Poznajcie się. – Uścisnęli sobie dłonie. – To co, jedziesz do Cleggan?
 - No jadę, ale skoro już cię spotkałem, to może oszczędzisz mi drogi. Mam tylko jedną przesyłkę i to dla Uli. Zamówiła przez internet jakąś kieckę w tutejszym sklepie. Weźmiesz?
 - No pewnie. To chyba na tę zabawę sylwestrową.
 - Nie wiem. Szczegółów nie znam, ale dzięki. Przynajmniej szybciej będę dziś w domu.
Dopili herbatę. Bernen wcisnął jeszcze Maćkowi spore pudło i ruszyli w powrotną drogę.

Dzień przed sylwestrem w całej wsi panowało wesołe podekscytowanie. Jedynej Uli nie udzielił się ten nastrój. Raczej była nieco zdenerwowana. Wprawdzie sukienka przez nią zamówiona była śliczna, ale to nie zmieniało faktu, że jej właścicielka tańczyła fatalnie.
Po obiedzie zrobiła jeszcze Markowi kawy i zabrała się za mycie naczyń. Marek rozsiadł się w saloniku i cicho nastawił radio, z którego popłynęła spokojna melodia. Widząc, że Ula skończyła i wyciera dłonie wstał i poszedł do kuchni. Stanął naprzeciw niej i uśmiechnął się.
 - Koniecznie musimy spróbować pani Urszulo, żeby nie dać plamy na zabawie – wyciągnął w jej kierunku dłoń i delikatnie ujął ją w pasie. Spięła się. Zaskoczył ją. – Proszę się rozluźnić, to nie będzie bolało. Trzeba się tylko wsłuchać w rytm, a nogi same panią poniosą.
Ruszył wolno pociągając ją za sobą. Poddała się muzyce. Z niepewną miną patrząc mu w oczy sunęła za nim, a on prowadził ją doskonale. Zrobili kilka rundek wokół stołu. Kiedy melodia umilkła wyszczerzył się do niej uszczęśliwiony.
 - Widzi pani? To wcale nie takie trudne, a pani ma świetne wyczucie rytmu. Spróbujemy jeszcze raz?
Przez kolejną godzinę nie robili nic innego tylko tańczyli i tańczyli. Wypróbowali wszystkie możliwe kroki. Musiała przyznać, że Dobrzański był znakomitym tancerzem. On natomiast ze zdumieniem stwierdzał, że wyjątkowo przyjemnie jest ją trzymać w ramionach, odurzać się zapachem jej włosów lub przytulić policzek do jej skroni.
Zmęczeni usiedli na kanapie. Z zaróżowionymi policzkami i przyspieszonym oddechem dziękowała mu za tę naukę.
 - Jestem naprawdę panu wdzięczna. Przynajmniej nie będę świecić oczami ze wstydu.
 - Nie ma za co. Naprawdę. Było bardzo przyjemnie, a ja uwielbiam tańczyć.

W pubie Johna MacNamary powoli zaczęli gromadzić się goście. Pub był duży i spokojnie mógł pomieścić ich mnóstwo. Stoliki przesunięto pod ściany, by oczyścić środek sali przeznaczony na tańce. Ogromny bar zastawiony był tutejszymi pysznościami przygotowanymi przez żony rybaków. Z uwagi na to, że miejscowe wody obfitowały w rekiny, nie zabrakło pieczonych płetw i steków. Do tego wielkie michy colcannonu, zrobionego z tłuczonych ziemniaków, kapusty i posiekanej cebuli podprawionych masłem i mlekiem. Pełno też było dziczyzny w postaci sarniny czy zajęcy. Na słodko przygotowano różnego rodzaju puddingi i tradycyjne ciasta. Pod dostatkiem było szampana, piwa i irlandzkiej whiskey. Nolan MacKinley wraz z kolegami ustawiał i podłączał sprzęt grający.

Marek i Maciek stojący w holu byli nieco zniecierpliwieni. Co chwilę któryś z nich spoglądał na zegarek i głośno wzdychał.
 - Ula, pośpiesz się. Tak się grzebiesz, że dojdziemy ostatni.
Wreszcie wyszła, a im zmiękły nogi z wrażenia. Suknia, którą miała na sobie opinała jej zgrabną sylwetkę jak druga skóra. Włosy zaczesała w angielski kok wypuszczając wokół twarzy kilka dłuższych kosmyków. Delikatny makijaż dopełniał wizerunku. Maciek aż cmoknął.
 - No, no… Dzisiaj to ty na pewno nie posiedzisz i nie będziesz podpierać ścian. Prawdziwy klejnot z ciebie.
 - W pełni się z tobą zgadzam – wystękał Marek. – Wygląda pani zjawiskowo.
Na te komplementy nie mogła zareagować inaczej jak tylko pokaźnym rumieńcem, który oblał jej policzki.
 - Nie przesadzajmy. Chodźmy już.
Narzuciła na siebie królicze futerko i wziąwszy niewielką torebkę, i reklamówkę z butami na zmianę, wyszła na zewnątrz.
Rzeczywiście przybyli jako jedni z ostatnich. Gdy ujrzano ich w drzwiach zaczął się gromadzić przy nich prawdziwy tłum. Ludzie podchodzili i witali się z Ulą dziękując jej za różne przysługi lub dobre rady. Dziękowali też Maćkowi. Marek patrzył zdumiony na reakcję tych ludzi. Traktowali Ulę jak kogoś szczególnego i bardzo wyjątkowego zarówno kobiety jak i mężczyźni i to w różnym wieku. Bez wątpienia darzyli ją tutaj wielkim szacunkiem. Podeszli MacKinley’owie i zaprosili ich do stolika.
 - Trzymamy dla was miejsca. Chodźcie.
Kiedy usiedli już wszyscy przy stolikach, na środek wyszedł John MacNamara, właściciel pubu. W krótkich słowach przywitał ich wszystkich zapraszając też do poczęstunku i życzył wesołej zabawy. Zabrzmiała muzyka. Marek nie tracił czasu. Wstał i wyciągnąwszy rękę w kierunku Uli poprosił ją do tańca. Nieco zawstydzona podała mu swoją i ruszyli na środek parkietu. Okazało się, że póki co nie ma chętnych i przez cały czas tańczyli sami. Nie widzieli wlepionych w nich dziesiątek oczu. Oni patrzyli wyłącznie w swoje unosząc się lekko na parkiecie. Nie rozumiała tych wszystkich uczuć, które targały nią podczas tańca. Było jej dobrze w jego ramionach, które trzymały ją mocno chroniąc przed potknięciem. I jeszcze ten jego szczęśliwy uśmiech, którym ją obdarzył. Miał coś takiego w sobie, co podrażniało zmysły, ale w bardzo przyjemny sposób. Był jednym z tych mężczyzn, którym trudno się było oprzeć. Jego uśmiech rozbrajał i zniewalał, a oczy patrzyły na nią z jakąś szczególną czułością, której nie potrafiła zinterpretować.
Muzyka ucichła, a oni wirowali jeszcze. Przystanęli dopiero wówczas, gdy rozległa się burza oklasków. Wszyscy bez wyjątku byli pod urokiem ich tańca i szczerze bili brawo. Oni ukłonili się mocno zażenowani i wrócili do stolika. Podał jej kieliszek z jakimś winem.
 - Proszę. Niech pani trochę ochłonie.
Przyjęła go z wdzięcznością.

1 komentarz:

  1. Bardzo ciekawie napisane. Jestem pod wielkim wrażaniem.

    OdpowiedzUsuń